Fahrenheit nr 52 - kwiecień-maj 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 13>|>

Wspinając się na pomnik Lema

 

 

Stanisław Lem zmarł 27 marca 2006 r. w Krakowie w wieku 84 lat. To właściwie wszystko, co można powiedzieć zupełnie uczciwie. Dla grona jego czytelników smutek, dla grona naśladowców... widzieliście kiedyś wrony zlatujące się do padła? Miałem napisać wspomnienie o pisarzu. Tymczasem chyba trzeba pisać nie o Lemie, tylko o tym, jak mieszkańcy kraju proroka, ale i innych krain, nie mogą sobie z nim poradzić. Portal Onet pisze: „Książki Stanisława Lema weszły do kanonu najsłynniejszych dzieł science-fiction XX wieku.” „Łączny nakład jego książek, tłumaczonych na 41 języków, przekroczył 27 milionów egzemplarzy.”

Trzeba dodać: to szacunki. Tyle wiadomo z papierów, z umów. Wielokrotnie przekonałem się, że jest jedynym polskim pisarzem naprawdę znanym za granicą. Kiedy spotkacie jakiegoś „technicznego inteligenta”, który ma za sobą jakieś tamtejsze wyższe studia i zapytacie o Lema, prawie na pewno będzie wiedział, powie, co czytał i... zdziwi się, że to Polak. Bo to niemożliwe, żeby ktoś tak wybitny urodził się w tym Przywiślańskim Kraju. Przekonacie się także, że nie będzie wiedział, kto to Sienkiewicz, Kochanowski Żeromski, Reymont, Mickiewicz, owszem, kto Wałęsa – tak. Ale już nie Szymborska, na pewno nie Różewicz. I z przykrością, nie Sapkowski. Ten eksperyment powtórzyłem kilka razy i z tym samym rezultatem: tylko Lem. To przypadek, że trafiałem na tak zwaną inteligencję techniczną, ale też dość znaczący składnik testu: chodzi o ludzi, którzy czytają z potrzeby ducha, nie zawodowej, jak to czynią humaniści. No więc żyliśmy obok jednego z dwu Polaków, których wkład w dziedzictwo kulturowe jest niekwestionowany na świecie. Ten drugi, którego wymieni (prawie) każdy wykształcony człowiek, to Kopernik. Owszem, wiadomo, że Maria Skłodowska, wspólnie ze swoim mężem odkryła promieniotwórczość, ale...

Z tej przyczyny nie dziwię się, że gdy trzeba coś napisać o Lemie, dzieją się rzeczy dziwne. To mniej więcej to samo, gdy trzeba napisać coś o Albercie Einsteinie: nie da się pisać o przestrzeni Mińkowskiego, o kłopocie z przekształceniami Lorentza, o zasadzie względności i tym, co do niego ma przekształcenie Galileusza. Pisze się o kotach, o życiowej nieporadności, o skrzypcach. Pisze się rzeczy kompletnie nieważne poboczne, że jadł, że pił, że miał żonę, jakby większości ludzkości nie spotykały podobne przygody. Mówi się o odbrązowianiu, pokazywaniu człowieczeństwa, a naprawdę chodzi o to, że piszący nie ma pojęcia o geometrii różniczkowej, nie wie, czy się kroi hamiltonian, i czy wypada go zapijać białym winem.

Cóż ludzie wypisują o Lemie? Na przykład Rafał Ziemkiewicz, że ludzi nie lubił. Nawet, że na pewno nie lubił ludzi. Nie lubił też SF. Pierwsze stwierdzenie: może być kłopot ze znalezieniem człowieka, o którym można powiedzieć bez ryzyka, że ludzi lubi. Teza jednak jest uzasadniona tym, co Lem o ludziach pisał. Faktycznie, „bladawcy” są synonimem wszelkich i nieszczęść, i wszeteczności. Lecz adresatem prozy bynajmniej nie była rzesza czytelników z lampami w główkach, lecz posiadacze jak najbardziej białkowych rozumów. Byłżeby sens wmawiania im, że są podlejsi od elektryczno-mechanicznych konstrukcji, gdyby nawet one istniały? A że w naszym świecie brak robotów, poza kuchennymi, rzecz trzeba wyjaśnić inaczej. Tezy owej zręczny felietonista chciał uniknąć, albowiem jest ona wybitnie banalna, tak banalna, że nikt jej w naszym skomercjalizowanym świecie nie kupi: Lem moralizował. Upierdliwie, namolnie wytykał, podsuwał pod oczy banalne wady. A także zadufanie w sobie. Wszelako jest w tym moralizatorstwie coś, czego „zwykły humanista” nie rozumiał i co czyni z tego pisarstwa i upierdliwego moralizatorstwa coś zupełnie szczególnego. Lem mianowicie potrafił wytknąć dumę fałszywą z ludzkich cech, które wartości nie mają, albowiem można zbudować maszynę, która to coś, z czego jesteśmy dumni, będzie robiła lepiej. Lem bardzo poważnie zastanawiał się nad istotą człowieczeństwa. Na przykład, zresztą bagatelizowane przez autora, „Opowieści o pilocie Pirxie” są właściwie temu poświęcone. Choćby w opowiadaniu „Rozprawa”, w którym pilot Pirx ma się zmierzyć z robotem człekokształtnym i który pojedynek wygrywa (w okolicach Saturna) ryzykowną decyzją, której motywów podjęcia nie jest w stanie wytłumaczyć, choć doskonale, detalicznie rozumie motywy działania owego zbuntowanego robota. Także pierwsze opowiadanie o młodym kadecie Pirxie, w którym w symulowanym locie ku Księżycowi paradoksalnym manewrem wybija blokujące układy sterownicze truchło muchy spomiędzy styków i ratuje swoją skórę, jest pytaniem o istotę człowieczeństwa. Kadet Pirx jest lepszy od prymusa akademii. To konfrontacja stosowania algorytmu z żywym człowiekiem. Boerst jest najlepszy w mechanicznym stosowaniu zasad wymyślonych przez innych ludzi. Lepsza może być tylko maszyna. Jednak nie potrafi sobie poradzić z niezwykłą, absurdalną, zaskakującą sytuacją. Gapowaty Pirx się ratuje, jest lepszy. Ów schemat ciągnie się właściwie przez wszystkie historie. Dlaczego? Jest w nim „coś”. Tajemnica, coś, co nakazuje mu podjąć ryzykowne decyzje, coś niewytłumaczalne, nieuchwytne dla rozumu. Coś o wiele więcej niż w posłowiu Jerzego Jarzębskiego. Nie chodzi tylko o to, że Lem po prostu Pirxa lubi. Człowiek jest obiektywnie ponad maszynami, nie „duchem”, ale dlatego, że potrafi tworzyć „niekonstruowalne” dziedziny matematyki, nie przez poezję, ale przez twierdzenie Goedla, jak opisuje to już detalicznie sir Penrose. Wiemy, że nie wiemy, wiemy, czego nie wiemy, lecz by dowieść, że arytmetyka liczb naturalnych ma coś wspólnego z człowieczeństwem, trzeba najpierw wiedzieć, czym owa arytmetyka względem na przykład algebry.

Lem, który nie lubi fantastyki. No... trudno, żeby lubił. To do bólu banalne: skoro coś jest kiepskie, to nie jest dobre. Lem wściekał się na bylejakość literatury SF, która, jak pokazał bardzo dobitnie, mogła być po prostu dobra. Trudno wreszcie przyznać się do tego, że środowisko usiłowało co jakiś czas wpuścić Lema w swoje mafijne sprawki.

Niestety, prawda o nas, pismakach jest smętna. W dzisiejszym stanie rynku, sami wyznaczyliśmy sobie rolę sprzedajnych dziewek. Nie wiem, czy znasz, Czytelniku, ten nastrój, jaki dopada człowieka, gdy w jakimś towarzystwie chce opowiedzieć dowcip, i dopada go pewność, że część ludzi, do których mówi, nie zrozumieją pointy. Masz do wyboru: albo zgodzić się z tym i opowiedzieć, wiedząc, że część słuchaczy będzie niezadowolona, wręcz zrobisz sobie z nich wrogów, albo opowiedzieć jakiś inny, wulgarny kawał, który wywoła rechot większości i rumieniec u kilku tych, co lepszy gust mają. Otóż, my najczęściej wybieramy wariant drugi. Kiedy ci wrażliwsi zaczynają w końcu protestować, szczujemy radosną tłuszczę przeciw „yntelektualystom”. W końcu, zastraszeni, albo zamilkną, albo sami zaczną się rechotać, żeby nie wyróżniać się z tłumu.

Takich rzeczy, pomijając nawet ewidentne intrygi, nie można opowiadać fandomowi, nie ryzykując spadku sprzedaży swoich książek, nie ryzykując, że nabawi się człowiek darmowych wrogów.

Na wszelki wypadek zaznaczam, że nie podejmuję osobistej wycieczki przeciw Rafałowi Ziemkiewiczowi, po prostu ma to nieszczęście, że ostatnio o Lemie pisał. Ktokolwiek próbuje ugryźć coś z fenomenu wielkiego pisarza, a chce, by mu to wydrukowali i jeszcze cokolwiek zapłacili, jest skazany na straszliwe banały i uproszczenia, tak jak piszący o Albercie Einsteinie. Można napisać o grze na skrzypcach, nie da się trafić do szerokiej publiczności z teorią chaosu, entropią, genetyką. Owszem, tak jak o Albercie Einsteinie, da się powiedzieć kilka haseł, jak „wielka unifikacja”, tak tu, skończy się na zapamiętaniu zagranicznych słówek. Da się wikłać w gdybologię, czy „Człowiek z Marsa” był faktycznym początkiem kariery pisarza SF, czy Lem chciał być główno-nurciany, czy też „zdradził fantastykę”, lecz ma to się tak do problemów jakimi się zajmował, jak kiepskie rzępolenie Einsteina na skrzypcach do teorii względności.

Dlaczego Lem wielki jest i basta? Możemy sobie snuć teorie. Mam choćby taką: usiłował zbudować „interface użytkownika” do problemów, jakie niesie coś, co zwiemy „postępem naukowo-technicznym”. Na przykład, dla humanisty z wieku XVIII czy XIX roztrząsanie problemu wyższości maszyny nad człowiekiem było wpuszczaniem się w kompletną abstrakcję. Po pierwsze nie było Turinga jeszcze i nie było koncepcji „maszyny doskonałej”. Ale już po Turingu, to coś całkiem innego, zaś ze zbudowaniem mikroprocesorów rzecz nabrała niezwykłej aktualności. Lem wiedział o eksperymentach (1958) Rosenblatta z perceptronami, zapewne o pierwszych pracach McCullocha i Pittsa z roku 1943, o logice rozmytej, zaś o maszynach liczących wiedzieli wszyscy. Wiedział, że coś, co zwiemy sztuczną inteligencją, stoi pod bramami. Był zapewne jednym z nielicznych humanistów, którzy zdawali sobie sprawę z tego, że eksperymenty z prymitywną maszynerią zbudowaną na elektromechanicznych przekaźnikach, która wszakże potrafiła się uczyć, mogą być więcej warte dla wiedzy o człowieku niż choćby cała psychoanaliza. Dlatego Lem musiał sobie odpowiedzieć, czym jest człowiek wobec maszyny. Kiedy w latach osiemdziesiątych zostaje wynaleziony algorytm propagacji wstecznej i sieci neuronowe zaczynają zastępować człowieka w podejmowaniu decyzji w takich dziedzinach jak inwestycje na giełdzie, poszukiwanie ropy naftowej, rozpoznawanie sytuacji awaryjnych w sieciach energetycznych, kiedy Japończycy wprowadzają oparte o „fuzzy logick” pralki dla małointeligentnych gospodyń domowych, pytanie, czy dla „bladawca” jest jeszcze jakaś szansa, traci swój ściśle teoretyczny charakter. A to wszystko na przykład. To drobny ułamek tematyki, jaką zdążył się swoim życiu zająć. Lem szamotał się z problemami, jakie niesie ze sobą współczesna cywilizacja. Po prostu. Różnił się od innych tym, że wiedział jak działa stos atomowy i prądnica. Oprócz posiadania „zwykłego” talentu literackiego, jakiegoś bożego daru, który nie sposób uchwycić, był zwyczajnie pracowity. Mam wrażenie, że pod koniec swojego życia czytał więcej niż ja w swoim najlepszym okresie.

Obowiązującą była teza, że „Lem się skończył”. Pasowały do niej wypowiedzi, które wydawały się niefortunne, trywialne. Mam wrażenie, że był to wynik dramatycznego nieporozumienia. Współczesny czytelnik, krytyk, dziennikarz, nie potrafi sobie wyobrazić pisarza inaczej niż jako ową sprzedajną dziewkę, której rolą jest po prostu zabawianie publiczności. Nie dopuszcza do swej świadomości, by naprawdę pisarz chciał czegoś innego niż zdobyć możliwie największą liczbę czytelników, by zarobić na swoich książkach możliwie najwięcej pieniędzy. Wszelkie inne pomysły traktowane są albo jako poza dla prasy, która ma przyciągnąć uwagę, coś jak notoryczne próby samobójcze gwiazd filmowych, które tracą popularność, albo skutek nadużywania psychotropów. Więc mam wrażenie, że Lem, który miał dość sławy i popularności, na pytanie o najważniejsze problemy współczesnej ludzkości odpowiadał dość poważnie. Wyobraźmy sobie, że w 1997 roku podczas wielkiej powodzi ktoś łapie EuGeniusza Dębskiego stojącego do pół łydki w wodzi i pyta go o najważniejsze problemy miasta, w którym mieszka. Ów odpowiada, że powódź i wzbudza to powszechne rozczarowanie, ponieważ wszyscy spodziewali się, że tutejszy pisarz da materiał do salonowych dyskusji na temat permanentnego upadku obyczajów, czy czegoś równie pasjonującego, zaś ów spogląda na łydki w wodzie i mówi, że kurna, powódź, mamy... Tak Lem nam przypominał o zagrożeniu atomowym, podczas gdy my już zdążyliśmy się przyzwyczaić i rozglądaliśmy się za nową atrakcją.

Lem sam sobie wystawił wielki pomnik. My zaś wspinamy się po nim i... macamy. Każdy, niczym owi ślepi mędrcy, którzy natrafili na słonia, sonduje swój kawałek. Jednemu się zdaje, że to wąż, innemu, że drzewo. Przed nami jeszcze wiele odkryć i zdziwień. Niektórym po latach uda się dotrzeć do miejsc, z których ogarną całość, będą próbować opowiedzieć innym, co widzą, ale nie łudźmy się, mało kto będzie słuchał, mało kto zrozumie.

Wszelkie pisanie o Lemie, to tylko wycieczki po tym pomniku, i to bynajmniej nie nieślepych mędrców, ale po prawdzie robaków, pragnących się wspiąć wyżej. By pisać o Lemie, trzeba mieć choć okruch jego talentów i wiedzy. I dlatego kończy się jak pisanie o Einsteinie: pisaniem o grze na skrzypcach, Ale na szczęście Lem sam pisał, można sięgnąć po jego książki.

 


< 13 >