Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „Struktura chaosu, czyli uśmiech local guru”

Para-Nauka Adam Cebula - 15 maja 2015

baron liścieCzłowiek boi się chaosu. Dlaczego? Bo dzieją się rzeczy nieprzewidywalne. Gdy jest jakiś porządek, możemy się „skutecznie spodziewać”. Coś ma nastąpić i następuje. W chaosie obrywamy z najmniej spodziewanej strony, nie sposób się przygotować ani bronić. Jak mi się zdaje, nasze czasy są postrzegane jako takie… chaotyczne. Nawet jeśli ludzie nie mówią o tym wprost, to takie są skutki.

Niby mamy porządek, ale komplikacja owego porządku powoduje, że nie sposób nad nią (komplikacją) zapanować. Że tak się dzieje, można się przekonać, śledząc na przykład fora miłośników fotografii. Być może ów przykład wybrałem dlatego, że akurat tam zaglądam, ale – moim zdaniem – jest to dość mocny dowód. Producenci sprzętu elektronicznego, jak by nie było „powszechnego użytku”, niejako z definicji muszą się starać, by ten użytek był łatwy. Nie jest, co widać właśnie po wpisach. Ludzie w najlepszym razie fascynują się nieistotnymi zmianami w konstrukcjach, w gorszym mylą funkcje, dopytują się o coś, co powinni byli wyczytać z instrukcji.

Z drugiej strony fotograf nie kojarzy się z pierwszym lepszym człowiekiem z ulicy. Ktoś, kto władował w sprzęt ciężką kasę, kto praktykował wiele lat, z pewnością włożył wiele wysiłku w poznanie czy to hobby, czy zawodu. Fotograf to w znacznej mierze synonim fachowca, z pewnością nie artysta lekkoduch. Jeśli ktoś taki zaczyna się gubić na własnej działce – z pewnością dobrze nie jest.

Chyba najbardziej znaczące jest to, o czym ludzie nie piszą. Świadczy to bowiem nie o tym, że nie mają problemów, ale – cóż może jestem w błędzie, opieram się na własnych doświadczeniach – jak wiele pozostaje poza ich wszelkimi możliwościami.

Nie pisze się choćby o doświetlaniu planu fotograficznego. Obojętne, czy to światłem błyskowym, co moim zdaniem (wbrew pozorom?) jest najwygodniejsze, czy ciągłym. Owszem, da się w przepaściach internetu i forów wygrzebać trochę śladów tego, że ludzie się tym zajmują, ale proporcja w stosunku do innych problemów świadczy o tym, że jest jak widać: współczesny fotograf fotografuje „szlachetnie” przy świetle zastanym.

Kiedy poczytałem sobie książki fotografów zawodowych, takich jak McNally, to przekonałem się, że zajmują się oni przynajmniej w połowie czasu, a czasami prawie wyłącznie, światłem. To duża praca, da zapewne niepewne wyniki, ale jak ktoś jest chętny, można spróbować sprawdzić w polskim internecie, jak często pojawia się zagadnienie folii modyfikujących barwę światła lamp? Wedle moich obserwacji – prawie nigdy. Tymczasem bez modyfikacji barwy oświetlenia nie da się uniknąć zazwyczaj koszmarnego efektu „mieszanego światła”. Nie ma porządnej fotografii bez dobrego panowania nad światłem.

Powstanie osobnej nazwy „strobing” na fotografowanie z lampami błyskowymi niezamocowanymi na stopce aparatu fotograficznego moim zdaniem jest dowodem na to, że oświetlanie planu to rzadkie i zazwyczaj zbyt trudne zajęcie. Ludzie, którzy to robią, w potocznej świadomości fotografistów mają specjalną wiedzę albo podejmują specjalny trud. Podczas gdy jeśli ktoś chce uzyskać po prostu porządne zdjęcie, musi tak robić prawie zawsze.

Oczywiście posługiwanie się zewnętrznymi lampami jest kłopotliwe, trzeba je przynieść, rozstawić, zaplanować całą akcję, np. uzyskać wcześniej dostęp do pomieszczeń, znaleźć zasilanie itd.. Nie potrafimy już poświęcać osiągnięciu jakiegoś celu więcej pracy. Nawet jeśli chcielibyśmy zrobić „dobre zdjęcie”, zdajemy się tak naprawdę na efekt, jaki wydusimy ze standardowej procedury, która sprowadzi się w tym wypadku do wyjęcia aparatu, ewentualnego ustawienia się i pstryknięcia. Najwyżej kilkadziesiąt sekund, najlepiej tylko kilka.

Jednak mamy wiele sposobów całkiem wygodnych, by użyć lampy ustawionej poza aparatem, ale… to skomplikowane. Po pierwsze osprzęt: albo trzeba nabyć na przykład radiowy sterownik, albo tak zwaną systemową lampę i przebić się przez instrukcję sterowania jej z korpusu. Przy banalnym problemie pomiaru światła błyskowego pojawia się mnóstwo terminów – światło zastane, odbite, padające, bezpośrednie, wypełniające, efektowe, pomiar TTL, e-TTL czy i-TTL… i bądź tu mądry. Taki szczegół: dwa ostanie akronimy dotyczą tego samego, tylko są to nazwy firmowe. Pojawia się wrażenie, że mamy do czynienia z jakąś wyższą szkołą jazdy, którą jest z racji owego chaosu rozlicznych terminów, ale też akcesoriów, których działanie trzeba poznać, a nie najlepiej sobie to na wstępie odpuścić.

Chciałem powiedzieć tyle: jak się wkoło rozejrzeć, to znajdziemy całe ogromne obszary działań, które ludzie omijają, ponieważ okazują się dla nich za skomplikowane. Niewielka część userów internetu faktycznie używa protokołów innych niż www. Przyjrzyjmy się: do poczty dostajemy się poprzez stronę www., za jej pomocą przesyłamy pliki do chmury, choć w rzeczywistości chodzi o zwykłe konto ftp, które znacznie szybciej obsłuży protokół – czy ftp, czy sftp. Za trudne okazuje się podłączanie telewizora do dekodera, nawet przeniesienie zdjęć z karty pamięci robi się zawiłe, by można to zrobić najmniej na kilka sposobów, które są nam proponowane przy wsunięciu jej do czytnika.

W dobie mikroprocesorów komplikacja staje się niezwykle łatwa. Mamy pozorny porządek, bo pokazuje się nam „wizard”, który jest najlepszym dowodem, że maszyna panuje nad tym, co się dzieje, ale niestety widzimy chaos możliwości. To wynik, powiedziałbym, wręcz szaleństwa komputeryzacji. Skutek jest taki, że wiele rzeczy robimy kiepsko, zdjęcia są nie takie, zapychamy sieć, czasami na dodatek płacimy niepotrzebnie za transfer, kupujemy coś niepotrzebnego i tak dalej.

Pomysł na ten tekst przyszedł mi do głowy, gdy sobie przypomniałem, jak na jednym z plenerów nasz redakcyjny dobry duch Mason udzielił mi pomocy przy obsłudze aparatu. Zgasł mi wyświetlacz i jakoś nie potrafiłem przywrócić jego normalnego funkcjonowania.

– O tu – pokazał palcem przycisk i wszystko wróciło do normy. Zdawać by się mogło, że przypadek zupełnie nie znaczący, zwyczajnie wiedział, co trzeba nacisnąć. Otóż nie. Trzeba było chwili medytacji, poszukiwań. To było oparte na wiedzy, że w aparacie musi być taki pstryczek, bo nie ma aparatów budowanych inaczej, oraz że ów guziczek musi się znajdować gdzieś w pobliżu wyświetlacza.

Potrzebna była szczypta tak zwanej wiedzy ogólnej. Takiej, której starannie unika się w instrukcjach, bo wspomoże także obsługę sprzętu konkurencyjnej firmy, ale co gorzej, także w podręcznikach szkolnych, bo zapycha pamięć i jest do niczego niepotrzebna.

We współczesnym świecie występuje postać, którą często przywołują autorzy linuksowych manuali: local guru. Taki człowiek, który może nie wie wszystkiego, ale który jakoś panuje nad złożonością tego świata i potrafi wymyślić, co przycisnęliśmy przypadkiem, i co trzeba zrobić, by zlikwidować tego skutki.

Co muszę podkreślić, ów guru to nie człowiek, który zna od razu gotowe odpowiedzi, ale taki, który potrafi się mierzyć z problemami, który umie dowiedzieć się tego, czego jeszcze nie wie. Tacy ludzie są wokół nas, i bywają, i są niezwykle użyteczni. Mogłem sobie to poćwiczyć na przykładzie mojego admina z pracy. Na pierwszy rzut oka był omnibusem: nic nie mówi, klepie w klawiaturę, wydaje jakieś magiczne zaklęcia i wszystko wraca cudownie do stanu używalności. Uważnie się mu przyglądając, odkryłem owe kluczowe klątwy „grep” i „find” , komendy, które pozwalają mu znajdować w czeluściach komputera skrypty sterujące newralgicznymi funkcjami. Nie, on nie wie wszystkiego, on ma pewną wiedzę ogólną, ta mu pozwala budować rozwiązania szczegółowych problemów.

Jak to funkcjonuje w przypadku fotografii? Jednym z najbardziej kłopotliwych pytań dla tak zwanego zaawansowanego jest: jaki aparat kupić? Z jednej strony jest mnogość, wręcz zatrzęsienie, gąszcz przeróżnych modeli i konstrukcji, z drugiej własne preferencje, które bardzo często jest trudno wyłożyć. Wynik tych ostatnich w postaci wskazania konkretnego modelu często spotyka się później z rozczarowaniem albo wręcz z pretensjami, bo kupujący nie rozumie, czym kierowaliśmy się, udzielając dobrych rad.

Zaczynamy od tego, że w sztuce zawsze decyduje czynnik ludzki. Wniosek jest taki, że o ile kupimy coś, co robi zdjęcia, kumata osoba zawsze znajdzie sposób, by zrobić tym dobre, a nawet znakomite zdjęcia. Nie przejmujmy się tak bardzo. Ważniejsze, byśmy potrafili się nauczyć, co tym można zrobić, od tego, czy zakup był idealnie trafiony. Chcesz robić zdjęcia? Kup jakiś aparat, a przekonasz się, co naprawdę można. Krok numer dwa to przyswojenie wiedzy o tym, jakie klasy aparatów znajdują się na rynku. Pod względem konstrukcji, jak się zdaje, rozsądny i utrzymujący się podział to kompakty i aparaty lustrzankopodobne. Lustrzankopodobnymi można nazwać szereg bezlusterkowców, bo mają rozmiar matrycy zwykle tzw. apsc (nomenklatura Canona) albo nawet fufu (od full format, czyli klatka filmu małoobrazkowego). Mają także zwykle wymienne obiektywy i mocowanie „systemowe”, które umożliwia zamocowanie poprzez przejściówkę obiektywów do lustrzanek.

Kompakty mają bardzo małe matryce (rozmiar 6x8mm i mniej) i niewymienne obiektywy. Wśród nich mamy klasę aparatów zwanych czasami „super-zoom”. Przypominają one z zewnątrz duże lustrzanki i charakteryzują się wielkim zakresem zmian ogniskowej. Dobra rada cioci Klementyny: nie planujesz wydawać większej kasy na fotografię? Celuj w kompakta. Ten aparat (w stanie, „jaki jest”) wystarczy do wykonania mnóstwa zadań fotograficznych. Owszem, pod wieloma względami jest „gorszy” od lustrzanek, ale nie wierz w to, że z automatu nie pozwoli robić znakomitych, wręcz konkursowych zdjęć. Wystartujesz z nimi na wystawy – publiczność nie pozna, że są z kompakta. Owszem, będziesz miał do dyspozycji niższe czułości, nie będziesz mógł operować głębią ostrości jak w lustrzankach, ale masz za to podstawowy środek fotograficznego wyrazu, zmianę ogniskowej. Ona decyduje o granicach kadru, pozwala kontrolować efekty perspektywy, np. „powiększyć” pozornie fotografowane pomieszczenia. Byle wiedzieć, jak tego używać.

Na tym skończę wątek kompaktów, bo się na tych aparatach nie znam. Natomiast owszem, mogę powiedzieć małe co nieco o lustrzankach. Ich zasadniczą cechą z handlowego punktu widzenia nie jest chyba „klapiące” lustro, ale to, że faktycznie nabywamy osobno tzw. korpus oraz pasujące do niego obiektywy. Korpus mieści matrycę, baterię oraz inne bebechy, lecz także bardzo ważne jest, że – decydując się na konkretny model – decydujemy się niechcący na tak zwany system. Zakup kolejnych akcesoriów, przede wszystkim obiektywów, spowoduje, że będzie się nam mocno nieopłacać zakupić w przyszłości korpus innego producenta, bo osprzęt nie będzie do niego pasował.

Jaki model wybrać spomiędzy ogromnej liczby oferowanych? Znów podpowie to tzw. ogólna wiedza. Nie przejmuj się zbyt parametrami i zawile opisywanymi ich skutkami w fotografii. Człowiek decyduje; jak się nauczysz, dasz radę. Praktycznie mamy do wyboru NiC. Nikon i Canon. W określonych wypadkach warto pamiętać o Pentaksie, ale tu trzeba zrobić zastrzeżenie, że firma istnieje już tylko trochę wirtualnie. Różnie może być z przyszłością.

Canon ma mniej więcej połowę udziałów w rynku. Nie zniknie z dnia na dzień serwis, produkcja akcesoriów. Gdy ktoś („obca firma”) wypuszcza jakiś osprzęt – lampę błyskową, obiektyw – zaczyna od przystosowania jej do Canona. Nikon wydaje się bardziej innowacyjny, jeśli chodzi o technologię matryc, ale jednocześnie ma wyraźnie mniejszy udział w rynku i nieco trudniej zakupić do jego korpusów dodatkowe wyposażenie. Moim zdaniem zostaje na placu boju jedynie Canon i jeden model aparatu. To będzie najnowsza lustrzanka entry level. Ewentualnie Nikon, za nim Pentax. Ten ostatni jest „przyjazny” dla posiadaczy starych obiektywów na gwint M42, bo jego korpusy mają wbudowaną stabilizację i działa w nich automatyka bez komunikacji z podłączonymi obiektywami, min mamy potwierdzenie ostrości czyli gdy „jest ostro” – coś pipczy i błyska w wizjerze . Pozostałe firmy dziwaczą, wymyślają konstrukcje, które bywają przydatne, ale w szczególnych warunkach. Dobra rada cioci Klementyny: jeśli nie wiesz na pewno, że potrzebujesz czegoś innego, zostań przy NiC.

W kalkulacji, co kupić, mądrze jest sprawdzić, czym fotografuje znajomy i ewentualnie kupić aparat tej samej marki. Można się wymienić obiektywem czy lampą błyskową, można zapytać, jak rozwiązać jakiś problem.

Od szczegółowej analizy, jakie parametry mają poszczególne modele, charakterystycznej dla portali zajmujących się testami sprzętu, można dostać zawrotu głowy. Tu sięgamy po prosty pozafotograficzny przepis. Mogę dodać, że jeśli kogoś nie zadowoli nasze podejście i chciałby na przykład model „semi profi”, to marudzi. Ma już dość wiedzy, by samodzielnie wybierać, i niech nam nie kręci… głowy. Ale i tak, jeśli się upiera, nie będzie tu strasznego zatrzęsienia możliwości, na placu boju zostaną dwa, trzy korpusy, w zależności od zasobności portfela.

Lustrzanka ma sens, gdy planujesz wydać nieco kasy na pstrykanie. Dla tak zwanych postronnych, ale i dla całkiem zaawansowanych fotografów spory problem stanowi wybór dodatkowych akcesoriów. Producenci starają się wywołać ich ilością zawrót głowy. Pewnie każdy zainteresowany aparatami fotograficznymi widział zdjęcia np. Canona z jednym korpusem i mnóstwem obiektywów na różne okazje, które oczywiście pasują do niego. Jak się w tym połapać?

Owszem, potrzeba trochę doświadczenia, ale zasadę dość łatwo można wymyślić. Musimy wykombinować, jaki jest nam potrzebny zakres kątów widzenia. Przy obiektywach szerokokątnych w pewnym momencie, wraz ze zwiększaniem kata widzenia, pojawiają się groteskowe przerysowania perspektywy, tzw. łamanie kątów, a do tego fotograf zaczyna mieć kłopoty z uporządkowaniem kadru. To koniec użytecznego zakresu dla „zwykłej” fotografii – owszem, obszar dobry dla zabaw, ale powiedzmy sobie szczerze, zwykle niezbyt wysmakowanych. W tym miejscu dobrze powiedzieć sobie „stop”. To okolica około 70 stopni. Jeśli chodzi o teleobiektywy, każdy chciałby, by zbliżenie było jak największe, ale pojawia się ograniczenie wynikające z np. „latania rąk”. Rozsądnie położyć granicę w okolicy 8–5 stopni. Wycieczka zarówno w stronę większych, jak i mniejszych kątów jest rodzajem sportów ekstremalnych.

Podstawowy osprzęt to przynajmniej dwa obiektywy, jeden tzw. standard zoom, drugi teleobiektyw zoom. Zoom oznacza, że obiektyw ma zmienną ogniskową, słówko wcześniej określa mniej więcej zakres jej zmian. Dobrze mieć jeszcze jakieś „szkło” krótkoogniskowe. To moim zdaniem w drugiej kolejności, współczesne standardowe zoomy mają na tyle duży zakres ogniskowych, że od strony szerokich kątów mamy potrzeby zaspokojone prawie do efektów groteskowych. Jednak dopiero wówczas, gdy zakupimy obiektyw zapewniający kąt widzenia w pobliżu 110 stopni, będziemy mieli wyraźnie większe możliwości niż w aparatach kompaktowych. Tele o ogniskowej 300 mm da nam w tzw. lustrzance apsc kąt widzenia około 5 stopni i równoważnik około 420 mm dla formatu małoobrazkowego. Mniej niż bywa w kompaktach, które oferują już równoważniki ogniskowej 1000 mm. Lecz ten zakres wystarczy także w większości „normalnych” zastosowań.

Takim prostym rozumowaniem, które przypomina jako żywo podział dzidy bojowej, przetrzebiliśmy tzw. szklarnię (żargonowo: wiele obiektywów) do dwóch, trzech sztuk. Możemy teraz na spokojnie wymieniać kolejne potrzeby, np. „jasna stałka standardowa”, ale powiedzmy sobie: jak już zadajesz sobie takie pytania, to chcesz podyskutować o sprzęcie, a nie rady, co wybrać.

Na przykładzie fotografii można chyba ładnie pokazać, jak odpowiednia struktura wiedzy posyła w niebyt starannie wyhodowany chaos. Trudno się kłócić, na ile koncerny robią to z premedytacją, a na ile im to wychodzi, ale efekt jest taki sam: liczba możliwych ustawień różnych urządzeń rośnie lawinowo. Spójrzmy na pokrętło pracy programów w jakimś aparacie. Ja w swoim doszukałem się dwunastu pozycji. W trybie „idiotenkamera” (tak zwanej pełnej automatyki) mamy jeszcze pięć ustawień, które zmieniają reakcję aparatu na naciśnięcie spustu migawki. W „twórcze auto” mamy do tych pięciu pozycji jeszcze dziewięć możliwości ustawienia ”atmosfery”. Cokolwiek to znaczy. Do tego trzy tryby pracy lampy błyskowej i pięć poziomu rozmycia tła. Ile jest w sumie kombinacji? 5x9x3x5=675. Ale to nie wszystko. Jeśli się zagłębić w „możliwe atmosfery”, to mamy trzy poziomy ciepłości, trzy poziomy żywości, trzy poziomy zimności, czyli owe 675 trzeba przemnożyć przez trzy – razem jakieś 2025 możliwości. Które trzeba jeszcze przemnożyć przez akcesoria. Możemy dołączyć (albo nie) zewnętrzną lampę błyskową na sanki, jej palnik albo skierować bezpośrednio na plan, albo oświetlać światłem odbitym, może ona pracować jako zewnętrzna, użyjemy jednocześnie lampy wbudowanej i zewnętrznej, możemy (musimy?) wybrać któryś z obiektywów, włączyć lub wyłączyć stabilizację w nim, ustawić albo nie aparat na statywie i użyć lub nie zewnętrznego wyzwalacza migawki zwanego wężykiem.

Lekką rączką doliczymy się jakiś dwudziestu, trzydziestu tysięcy możliwych ścieżek konfiguracji banalnego aparatu dla początkującego amatora, używanego tylko z naprawdę podstawowym wyposażeniem, tylko dla jednego z dwunastu ustawień AUTOMATYCZNYCH. Niestety, nie wymieniłem np. takich istotnych możliwości, jak jakość zapisu, gdzie mamy dziesięć pozycji i wypada przemnożyć przez nie te trzydzieści tysięcy. Łącznie z bajerami typu sterowanie dotykiem, korekcją czerwonych oczu, wyświetlaniem siatki, włączaniem i wyłączaniem podglądu na wyświetlaczu, trybami pracy autofocusa biedny user będzie miał na owym trybie pewnie z milion możliwych do przejścia ścieżek konfiguracji, i zginie bez ratunku, o ile nie będzie posiadał jakichś narzędzi do wycięcia na samym wstępie 99,99% możliwości, oraz celowego poruszania się w pozostałej jeszcze z górką setce pozostałych. I to na jednym z dwunastu programów…

Podstawowa wiedza o aparacie mówi nam, że faktycznie manewrujemy czterema ustawieniami: czas i przesłona, czułość oraz ostrość. Ustawienie ostrości traktujemy jak osobną sprawę, gdzieś musi być punkt ostrości, i tym zajmie się albo automat, albo fotograf. Jeśli fotografujemy poprzez szybę, AF bzikuje i trzeba go wyłączyć, jeśli są normalne warunki, możemy się nim posłużyć. Ale aby móc decydować, w praktyce fotografujemy na ustawieniach „profesjonalnych” bo – choć pozwalają zepsuć zdjęcie – nie ograniczają fotografa. w trybie „inteligentna scena auto” nie da się włączyć najbardziej pasującego nam punktu autofocusa, aparat używa wszystkich i dzięki temu wyostrzy np. kwiatek widniejący z boku cioci Klementyny, a nie na nią. Dlatego, o ile wiemy, że chodzi nam o ciocię, przełączamy na obszar specjalnie zaznaczony, że to dla tych bardziej kumatych. Z dwunastu pozycji pokrętła trybu pracy zostaje nam cztery realizujące dość oczywiste funkcje. Tryb P, gdzie mamy tzw. automatyczną ekspozycję (czyli aparat dobiera czas i przesłonę), tryb Tv (tzw. preselekcja czasu, czyli my wybieramy czas, a aparat dobiera przesłonę), tryb Av (preselekcja przesłony, czyli my ustawiamy przesłonę, a aparat dobiera do niej czas), oraz tryb M (manual, więc wszystko jest ustawiane ręcznie). Drobiazg: musimy wiedzieć, dlaczego np. fotografując biegnącego sportowca wydłużamy czas naświetlania, a nie wybieramy możliwie najkrótszy, by nie było poruszeń.

Średnio kumaty fotograf powie: „nawet nie wiem, czym faktycznie manipuluje aparat, zmieniając poziom zimności czy ciepłości zdjęcia, ale ja zrobię to samo w procesie konwersji z plików raw. Dlatego też, gdy mam wątpliwości, to z mnóstwa możliwych trybów zapisu wybiorę raw, ewentualnie raw+jpg. Tym sposobem poślę w niebyt te wszystkie ciepłe i zimne ustawienia, nie będę się martwił balansem bieli, o to wszystko głowa będzie boleć przy komputerze, a nie podczas fotografowania. Doskonale wiem, że zdjęcie nieznacznie doświetlone lampą błyskową, która daje białe światło w zestawieniu ze zwykle przesuniętym ku żółci światłem słonecznym, da efekt chłodu, a gdy skierować palnik na jakąś żółtą powierzchnię, dostaniemy efekt odwrotny, ocieplenia. Jeśli wiem, że są bardzo dobre warunki do fotografowania, znam sposób, w jaki aparat tworzy pliki jpg, mogę zapisywać zdjęcia bezpośrednio do tego formatu, ale gdy mój obiektyw np. wykazuje aberrację chromatyczną albo jest jakiś inny powód, że trzeba będzie kombinować w procesie konwersji, np. zastosowałem wysoką czułość, muszę się przełączyć na raw.

Muszę wiedzieć, co to jest ów magiczny raw, znać ogólne zasady – jak to się mówi w eleganckim świecie – postprocesingu czyli obrabiania zdjęć na komputerze, i jak to się w owym eleganckim świecie już nie wspomina, wiedzieć, czym jest krzywa gamma i jak jej użyć.

Jak zostać local guru? Musisz umieć sobie stworzyć jakąś strukturę tego chaosu, inaczej w prostym „entry level” urządzeniu spotkasz się z milionem, albo dosłownie z wieloma milionami możliwości i utoniesz w tym bagnie bez ratunku. Współczesny świat dąży do maksymalnego uproszczenia struktury informacji. Masz hasła odpowiadające jakimś typowym sytuacjom, masz dostawać wprost przepis na załatwienie tego problemu. W technice przejęto chyba z informatyki w ogólności słuszną zasadę ukrywania złożoności. Sęk w tym, co już nie raz pisałem, że informatyk ma jak na razie dostęp do ukrytego, i wiedzę, co się w puszkach Pandory znajduje.

W aparacie fotograficznym nie wiesz, co się kryje pod hasłem „atmosfera zimna” i nie wiesz, co zmieniasz, zmieniając ów poziom zimności. Można się tylko domyślać po reakcji aparatu, jaki algorytm działa, ale warunkiem, by się można było domyślać, jest znajomość ogólnych zasad działania aparatu. Inaczej staniesz człeku jak głupi, przed bytem, który został wykreowany albo dla potrzeb marketingu, albo – w najlepszym razie – dla obsługi właśnie tejże głupoty użytkownika.

Słówko „struktura” jest kluczowe. To, że oglądamy chaos, wynika z tego, że nie widzimy porządku. Nie widzimy, bo bywa, że nie ma go, ale zazwyczaj dlatego, że nie potrafimy go dostrzec. Nie ma większego sensu poszukiwanie jakiegoś porządku na wysypisku śmieci, ale w przypadku informacji on jest i niezwykle potrzebny, i tak naprawdę istnieje w naturalny sposób. To, że go nie widzimy, wynika z tego, że inni informujący nas o tej wiedzy z różnych powodów, głównie niewiedzy jak ją podać w uporządkowany sposób, produkują sieczkę przepisów kuchennych. Nie ma większego związku pomiędzy gotowaniem zupy pomidorowej i pieczeniem placków ziemniaczanych. Owszem, dałoby się napisać w książce kucharskiej rozdział „ogólne zasady gotowania zup”, ale, jeśli tylko chcemy, by sprzedawała się nasza zupa w torebce, na jej opakowaniu niczego takiego nie można umieszczać. Jeśli chcemy, by sprzedała się nasza książka kucharska, nie wolno nudzić czytelnika wywodami o wywarze z kości jako podstawie, musimy mu wrzucić kilka efektownych zdjęć i pod nimi opisów, jak to się robi. Natomiast odpowiedzi na pytania: „dlaczego?”, i tym bardziej: „co się stanie i z jakiego powodu, gdy zrobimy coś inaczej” nie mają prawa tam się znaleźć.

Te „atmosfery” zimne i ciepłe to są takie właśnie przepisy. Owszem, dodano trochę nibyporządku, bo niby poruszasz się w ramach trzech stopni zimności, ale w rzeczywistości zwiększono chaos jeszcze bardziej, bowiem owa zimność została oderwana od wszelkich fizycznych parametrów. Nie ma powiązań z niczym, jest poza wszelką strukturą. Tak się dzieje w każdym innym miejscu. Przyzwyczailiśmy się do „usług chmurowych”, i jak się spotkamy z protokołem FTP, to nie wiemy, czy to ma coś z chmurą wspólnego czy nie, pewnie jakiś osobny byt, bo tu są okienka, a tam się obchodzą bez nich. Przyzwyczailiśmy się do „żarówek energooszczędnych” i nie bardzo wiemy, czy świetlówka ma coś z nimi wspólnego, czy bardziej technologia LED. Technologia roślin modyfikowanych genetycznie wypączkowała nam jako zupełnie nowy byt, podczas gdy nawet każdy z nas jest jakąś tam genetyczną modyfikacją, tyle że słuszną ideologicznie. Skutek jest taki, że najpierw dostrzegamy świat jako groźny chaos, będziemy się bić z GMO jak o niepodległość, a w rezultacie sami działamy chaotycznie.

Tak naprawdę to teraz by trzeba było napisać o tym, jak ową strukturę się najłatwiej generuje. Moim zdaniem hierarchicznie. To pierwszy pomysł, jaki przychodzi do głowy, ale też powiem, że niekoniecznie jedyny. Jedyny warunek, jaki jest ważny, to aby dało się np. odwalić z owych miliona możliwości od razu te 99,99% i zostawić tylko tyle, żeby dało się coś z tym zrobić. Tym niemniej, gdy na przykład pisałem o wyborze obiektywu, to zaczynam od tego, jakie są potrzeby fotografa, i jak się one wyrażają poprzez parametr zwany kątem widzenia obiektywu. Potem przechodzimy do tego, jakie obiektywy bywają na rynku, jeszcze nie konkretne typy, ale – nazwijmy to umownie – klasy obiektywów, na końcu ewentualnie możemy sobie sprecyzować, który konkretnie słoik z kategorii na przykład „standard zoom” chcemy kupić.

Porządek – nawet, jak powiedziałem, w stylu podziału dzidy bojowej – wprowadza nam podział klas aparatów na kompakty, lustrzanki „półwymiarowe” (czyli formatu apsc), oraz owe fufu. Jest to porządek przydatny, bo jest powiązany z ich własnościami. Podział oparty o kolor obudowy nic nam nie da. Co prawda Nikony i Canony są w większości czarne, ale bywają i neonowo pstrokate zaawansowane lustrzanki, więc ten pomysł na jakąś strukturę byłby niedobry.

Dlaczego z budową struktury są kłopoty? Bo z którejkolwiek strony by nie ugryźć, widać, że większość bytów, jakie muszą ją utworzyć, by się nie rozleciała, nie będzie łatwo i bezpośrednio przylegała do codzienności. Większość bytów w owej strukturze będzie wymagająca dla naszego rozumu, będzie mniej czy bardziej abstrakcyjna, wyobrażona. Na przykład klasa obiektywów „zoom teleobiektyw” czy „obiektywy stałoogniskowe”. Kto zechce słuchać długiego i nudnego wykładu, że stałki (czyli obiektywy stałoogniskowe) z różnych powodów mają wspólne cechy, jak na przykład zwykle lepszą optyczną jakość, które nie wydają się związane wprost z ową „stałoogniskowością”?

Budowa owej struktury w głowie jest zwyczajnie nużące i wymaga wiele wysiłku – jak rozstawianie lamp na planie – i nie prowadzi do szybkiego rezultatu. Najwyżej ktoś w końcu udaje się do nas po radę, ktoś inny zauważa, że na przykład umiemy zrobić zdjęcia w warunkach, gdzie inni wysiadają, i gwarantuję, że nie wpadnie mu do głowy, że to konsekwencja planowego, rozłożonego na wiele lat działania, ale tego, że pewnie przypadkiem wpadło nam do głowy kupić drugą lampę błyskową… swoją drogą po co?

Dla nielicznych będziemy owym local guru. Lecz proszę mi wierzyć, w żaden sposób nie powiążą oni tego z pracą, jaką włożyliśmy w siebie. Będziemy dla nich elementem struktury chaosu: obok ludzi całkiem zgubionych muszą się znaleźć i nieco bardziej pozbierani w tym świecie. Żeby było większe zamieszanie. Nie przekażemy im swej struktury, najwyżej radę „kup to”, i jeszcze oberwiemy, bo może trzeba było tamto. Marny ów zysk z rozumienia czegoś, ale niestety, chyba to oczywiste, gdy staniemy wobec miliona możliwości, każdy zrozumie, że coś z tym trzeba zrobić. Jeśli chcemy działać, musimy znaleźć ową strukturę chaosu. Zazwyczaj opłaca się, nawet gdy cały efekt sprowadza się do tego, że patrząc, jak inni robią sobie krzywdę, możemy spoglądać na ten świat z niekoniecznie budzącym sympatię gorzkim uśmiechem coś-wiedzącego guru.

Adam Cebula




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Tarcza ze Star Treka, czyli o produkcji kitu naukowego”
Para-Nauka Adam Cebula - 12 stycznia 2015

  Wystarczy czytać popularne portale internetowe, by… no właśnie. Chciałem napisać: mieć ubaw.…

Adam Cebula „Wizja klockowa”
Para-Nauka Adam Cebula - 29 maja 2015

Jak to się dzieje, że jednym coś wychodzi, a inni ludzie szamocą się z różnymi zadaniami…

Adam Cebula „Żelazko niewiernego Tomasza”
Felietony Adam Cebula - 19 marca 2019

Czy da się rozbić atom za pomocą młotka? Nie jestem wcale pewien,…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit