strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Adam Cebula
Początek Poprzednia strona 21 Następna Ostatnia

Z Masłowską w fantastycznej kapuście

 

 

Sprawa Masłowskiej wraca jak uparta mucha. Tak na początek trzeba by ustalić, czy to w ogóle powinno nas obchodzić. Pech polega na tym, że słynny paszport polityki (słynny w tym sensie, że tym razem przyznanie nagrody okazało się być przyczyną niezłej zadymy) mógł być przyznany także "naszemu" Dukajowi. Domniemam, że gdyby pośród nominowanych Dukaja nie było, to psa z kulawą nogą obchodziłoby (mówię tu o środowisku fantastyków) kto i za co.

Nie bez przyczyny mówi się wśród fantastyków z przekąsem o "głównonurtowcach". Bo z reguły są to ludzie, którzy nie mają z "nami" nic wspólnego, gdy chodzi na przykład o jakieś towarzyskie powiązania, których nie czytamy, nie lubimy tego, co piszą, uważamy za bufonów, za snobów nie wartych chwili uwagi.

Życie nauczyło mnie, że dobrze zastanawiać się nawet nad złośliwościami, jakie ludzie o mnie opowiadają. Nawet wówczas, gdy ewidentnie chodzi nie o wytknięcie czegoś, lecz o przywalenie bez dania racji, warto się zastanowić, czy nie ma ziarna prawdy w kalumniach, jakie się słyszy. Nawet bardzo złośliwy człowiek, jeśli chce zrobić przykrość, to, żeby samemu nie wyjść na kompletnego durnia, musi powiedzieć coś, co powinno mieć pozór prawdziwości. Musi się zastanowić i poszukać w posągowej caliźnie jakichś dziur i pęknięć, choćby tylko narysowanych flamastrem, ale dających wrażenie publiczności, że jednak coś jest na rzeczy. Uważne słuchanie, co ludzie mają o mnie do powiedzenia, jak sądzę, jak mam nadzieję, nie raz pozwoliło mi odkryć niejedną głupotę, niejedno fałszywe wyobrażenie o sobie. Na pytanie o skutki, o moją życiową drogę, zapewne nie najbardziej nadającą się na wzorzec dla kogokolwiek, mogę odpowiedzieć "ale mogło być przecież dużo gorzej".

Z Masłowską wyszło pechowo. Przyczyna w tym, że ten i ów zajrzał, i dostał po głowie tekstem. Zdumiony, niemal ze łzami w oczach pędził ze skargą do mamusi, że "toto" dostępuje wszelkich łask tuzów kultury, że i nagrody, i dyskusje, że nakład niebagatelny, o jakim "naszym" pisarzom tylko marzyć, że wreszcie o książce gadało się i gada, co dla pisarza rzeczą najważniejszą jest. O żadnej książce z "naszego" nurtu tak nie rozprawiano. Przynajmniej za życia młodszego pokolenia. To musimy sobie szczerze powiedzieć, że nawet "Narrenturm" Sapkowskiego, o którym, moim zdaniem, najwięcej rozprawiano, gdy chodzi o dorobek w sumie jednego z najgłośniejszych polskich pisarzy, nie wzbudził nawet drobnej cząstki tych emocji, co Masłowska.

Sprawa tym bardziej irytująca, że to panienka, bardzo młoda, bez tak zwanych dokonań, nikomu nie znana, która wyskoczyła jak diabeł z pudełka, wybiła się dosłownie kilkoma utworami. Która na dodatek chyba rzeczywiście... nie bardzo potrafi pisać. Cóż, jako człowiek, który może czytać po rosyjsku podręczniki do analizy matematycznej, wziąłem się za felietony naszego literackiego odkrycia publikowane w "Przekroju" i trudno mi było nie odnieść wrażenia, że nawet ja byłbym w stanie dać jej parę dobrych rad. Przy całej świadomości swej warsztatowej marności.

No cóż, można się upierać przy płaskiej Ziemi, można jak kto głupi szukać sprawiedliwości, a nie spokoju, można wypatrywać biblijnego źdźbła w oku bliźniego. Psu na budę się nie zda. Zawsze lepiej się zastanowić nad sobą samym. Gdy ktoś mi wleje, to i owszem, ciekawe czyja wina i racja, ale zawsze rozsądniej zastanowić się czy nie zabrać ze sobą jakiegoś pocięgła, by łomot się nie powtórzył. A cała reszta, to już trzeciorzędna sprawa.

Dlaczego literatura zwana dosyć przekornie fantastyką (czyli worek na niemal wszystko) jest w takim marnym (bo jest) poważaniu owych głównonurtowców? Dlaczego informacja o przyznaniu Nagrody im Zajdla ląduje na piątej stronie Gazety Wyborczej? Jest li to wynik jakiejś zmowy podziemnej działalności Cyklistów i Masonów, diabelskich knowań?

Jakiś diabełek siedzi we mnie, który nie pozwala rzeczy porządnie i po kolei wypowiadać. Diabełek ten wie doskonale, że kwestia tak zawile wykładana, dałaby się zawrzeć w dwu, trzech zdaniach: nie byłoby o czym pisać. Ale też i nikt by nie uwierzył. Idąc za podszeptami Złego pozwalam sobie na wywinięcie kolejnej wolty: zanim się zajmiemy NASZĄ literaturą, zadajmy sobie jeszcze jedno pytanie: a ICH literatura to co? Czy na przykład różni się czymś, czy tak zwany główny nurt jest czymś lepszym?

Nie da się tu umknąć od jednej z najnudniejszych, bo jednocześnie najbardziej zasadniczej kwestii dotyczącej wszelkiej sztuki w ogóle. Mianowicie, czy da się w jakikolwiek sposób odróżnić tak zwane dzieła od tak zwanych kiczów, rzeczy dobre od chałtury? Sprawa jest stara jak świat i bynajmniej ani trochę nie posunęła się do przodu przez tysiąclecia, bo co pokolenie okazuje się że jakiś "kiciarz", wyrobnik parafialny w stylu Jana Sebastiana Bacha zostaje odkryty po śmierci przez niejakiego Beethovena. Przykład dosyć drastyczny: w czasach, gdy ów sobie plimkał gdzieś na stryszku, bogiem muzyki był facet, który wynajmował łódki i uganiał się za królem Anglii, żeby mu trąbić do ucha .

Pewnie to nieprawda, że podówczas Bacha nikt nie słuchał, ale nie było chyba żadnej świadomości w publiczności, że oto obcują z absolutnie najlepszą muzyką, jaka kiedykolwiek powstała. Dziś już co do tego chyba nie ma wątpliwości: owszem, wielcy romantycy, dzięki którym mogą istnieć filharmonie, osobliwość kultury europejskiej, owszem, muzyka kameralna jakichś modernistów, owszem Szostakowicz czy Bartok, ale istnieje wąska grupa szczęśliwców, którzy słuchają Bacha i dość zgadzają się ze sobą, że absolutnie WSZYSTKO napisał genialnie. Na temat tego dlaczego i jak napisano pewnie kilka bibliotek dzieł.

Kwestia zaś najwyraźniej sprowadza się do czegoś, co opowiedziała jedna bardzo zbulwersowana mama. Ano, tłumaczyła córeczce, że za chłopakami nie należy latać. Bo, i tu wymieniła szereg plag i nieszczęść, jakie niewątpliwie się z tego biorą. I córeczka się jak najbardziej ze wszystkim zgodziła, bo trudno się nie zgadzać z rzeczami oczywistymi. Po czym podsumowała "ale mnie się chce!" No i koniec. Amen.

Raz się chce, a raz nie. Diabli wiedzą dlaczego. Tego, z jakiego powodu można się przez całe życie karmić muzyką faceta sprzed kilku stuleci, dlaczego mogą to robić kolejne pokolenia, z równym skutkiem wychowane na klasycznym jazzie i te po Beatlesach, że o Michale Wiśniewskim w tym towarzystwie jednak wspomnę, nie wyjaśnimy w żaden rozsądny sposób. Chce się i koniec.

Tu siedzi kolejny diabełek: bo są i tacy, których owe jednostajne palcówki mistrza polifonii doprowadzają do szewskiej pasji. Uważają z pełnym, zajadłym przekonaniem, że słuchanie czegoś takiego jest wyrazem swoistej degeneracji, polegającej na rezygnacji z własnych muzycznych przekonań, że osobnik robi to tylko dla zaimponowania reszcie hołoty, co nie jest wtajemniczona, że snobizm i miałkość, a nade wszystko brak jakichkolwiek doznań.

Słucham Bacha, z przyczyny, że mi się chce. Na wszelki wypadek na słuchawki, bo wiem doskonale, że nagle po łbie można zarobić, że sąsiad, który właśnie chciał wypróbować swój doskonały sprzęt w systemie Sourround 5.1 czyli z tak zwanego kina domowego, naraz poprzez dziesiątki decybeli wyprodukowanych przy pomocy zespołu metalowego, dostaje drobniutkim werbelkiem klawesynu i jest to tak dojmujące wrażenie, że może złapać za siekierę i zarąbać. Mimo tych niebezpieczeństw, słucham Bacha, bo mi się chce. I guzik mnie obchodzi, czy są to utwory według tego, czy tamtego wykonawcy, na instrumentach starych, czy na midi mojej bardzo kiepskiej karty muzycznej. Lubię.

Tak się ma w praktyce wywiedziona przed tysiącleciami maksyma, że gusta nie podlegają dyskusji. Owszem, można wywieść szereg cech utworów, można chwalić, drwić, wyśmiewać, wynosić pod niebiosa, analizować konstrukcję, dokonywać syntezy, ale na końcu chce się, albo nie.

Kwestia gustu i byłby może spokój, ale niestety wymyślono pojęcie tak zwanego wyrobionego gustu. No i z tego całe nieszczęście: bo wiadomo, że gust wyrobiony ma elita, natomiast pospólstwo ma gust pospólstwa. Twórca może celować w różne gusta i to staje niemal natychmiastowym wyznacznikiem jego społecznej pozycji. Zazwyczaj bowiem posiadacze wyrobionego gustu posiadają, jeśli nie pieniądze, to pozycję, która pozwala im ustalać, kto te pieniądze miał będzie.

Tak to niestety z chmur i Parnasu zostajemy zrzuceni w objęcia rzeczywistości wyznaczanej przez bankowe operacje. Warto tu wyjaśnić pewien szczegół: mianowicie, na ile tak zwany twórca współczesny bywa biedny, a na ile jest tak, jak się to usiłuje ludziom przedstawić, że prawdziwa kasa to leży w show biznesie. Istnieje bowiem taka opinia, że jak się twórca sprzeda wrednym dystrybutorom, że jak porzuci prawdziwą sztukę dla pieniędzy, to te pieniądze ma wreszcie w interesującej ilości. A poza tym twórcy żyją powietrzem i sztuką. To ja się pytam, za co ci biedacy rozbijają się samolotami po świecie?

A to jest tak, że istnieją dwie kategorie finansowe: jeden ten showman, czyli kiepściak, który wszystko sobie sam musi kupić i drugi prawdziwy artysta: ten nic nie ma. Ale mu dają. Działa to różnie, lecz generalnie człowiek, który, na ten przykład, zaliczył 20 minut rozmowy z Panem Prezydentem bidy nie zazna. Jak zaproszą, na ten przykład, do Paryża na wernisaż, to mu się kupi bilet na samolot. Wszystkim się opłaci, Panu Prezydentowi także, nawet bidnemu podatnikowi, który musi za ów bilet swoje miedziaki wyłożyć, bo dzięki temu w Paryżu zobaczą Naszego Wielkiego Tfórcę. I będą wiedzieli, że prócz białych niedźwiedzi i reniferów w tej Polsce można kogoś interesującego spotkać.

Showman usiłuje egzystować na ten sam sposób, on także chciałby latać za pieniądze podatnika, ale najczęściej nie ma statusu niepodważalnego człowieka niezwykłego, który nam tu kulturę buduje. Dziesiątki tysięcy fanów zgromadzonych na koncercie świadczą o czymś raczej przeciwnym. O czym za chwilę, ale na pewno nie o elitarności. Tymczasem, żeby państwo kupowało bilety na samolot, trzeba być w jakimś tam stopniu elitarnym. To znaczy uznanym przez wąskie elity. Tak więc artyści popularni, i owszem, miewają fundowane przeloty samolotami, ale nie przez podatnika, ale firmy, które zajmują się organizowaniem imprez, różnego rodzaju agencje, bo to się daje "wpuścić w koszty". Otóż jest przepaść pomiędzy tymi dwoma sytuacjami: osobnik wożony przez agencję musi na siebie zarabiać. Prawdziwy artysta przynosi tylko straty. Tak to wygląda.

Rezultat jest więc taki, że zazwyczaj tego prawdziwego nie sposób odróżnić od zwykłego nieudacznika. Czasami trudno powiedzieć, co facet naprawdę umie, czy w ogóle cokolwiek umie, czy czymkolwiek się wyróżnia. Jednak prawdziwy artysta, gdy zostanie uznanym, choćby trochę prawdziwym, zawsze jakimś cudem wypływa. A to zostanie wykładowcą, a to jakimś adiunktem. Psie pieniądze, Drogi Czytelniku, ale jeśli masz pojęcie, jak się pracuje na przykład na Wyższych Uczelniach, to zrozumiesz to, co powiem: ma o taak.

Kiedyś była kicha, kiedyś trzeba było pasjonata, żeby się kisić pod wielmożnym patronatem wiedzy wyższej, bo byle łachmyta, czasami sprzątaczka zarabiała więcej i nie miała cięższej roboty. Dziś się to zmieniło. Owszem, na uczelniach płacą kiepsko, bardzo źle, ale płacą. Zazwyczaj wystarcza na jakieś tam skromne życie. To raz. Dwa to, że będąc na takiej uczelni, można realizować swoje fanaberie za państwowe pieniądze. I o to głównie chodzi twórcom. Zazwyczaj ta druga część kasy, przeznaczana na różnego rodzaju projekty związane z niezwykłą osobowością ich realizatora, jest tego rzędu, że tak zwany showman może sobie tylko pomarzyć. Choć z działalnością ściśle artystyczną nie mam nic wspólnego, sądzę, że wiem o czym mówię. Wywalenie na aparaturę pomiarową powiedzmy 1 miliona złotych nie jest czymś niezwykłym. Tak samo można otrzymać ten milion na realizację wyprawy geologicznej. Być może wyda się to odległe od działki artystycznej, ale nie dajmy się zwieść. Działa taki sam mechanizm, pieniądze z tej samej kasy. Wynik procederu także bardzo podobny, czasami tak zwany raport dla KBN-u coś kompletnie nieczytelnego, jak dzieła awangardowego pisarza.

Coś wiem o tym, że będąc twórcą awangardowym i uznanym, można sobie zażyczyć na przykład studia nagraniowego, takiego, jakie reszcie hołoty wynajmuje się na godziny. Można mieć salę nagraniową, może nie o każdej porze, ale aż do skutku. Dostaje się za friko darmową reklamę, o co walczą, jak o życie, ludzie spoza towarzystwa. Skromnie nazwisko na dole plakatu państwowej Filharmonii, kilkadziesiąt recenzji w branżowych czasopismach.

Jest wreszcie coś, co dla człowieka spoza towarzystwa leży poza wszelkim zasięgiem. Jak jesteś naukowcem, wpuszczą cię na teren ścisłego rezerwatu. Możesz tam, na przykład, filmować rzeczy, których zwykły komercjalny filmowiec na oczy nie zobaczy. Jesteś artystą, pozwolą ci owinąć jakiś nadzwyczaj ważny i zabytkowy budynek. Zapłacą za ten eksces, jeszcze się będą chwalić. Gdybyś był zwykłym kuglarzem zarabiającym na życie, po pierwsze przegoniłaby cię policja.

Oto dlaczego warto być w towarzystwie. Opłaca się jak cholera. Nie koniecznie musisz mieć pieniądze, wystarczy Ci skromne państwowe stypendium, wystarczy Ci, że w zamian za nie nic nie musisz robić, najwyżej włóczyć się po bibliotekach i muzeach w jakichś Wenecjach, czy innych Paryżach, wstawać o dziewiątej, kłaść się na popołudniową drzemkę, mieć wszystko w nosie, konkurencję, przyszłe dochody, złośliwców, którzy chcieliby podkopać twoją karierę.



Czytaj dalej...



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 21 Następna