strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński
Początek Poprzednia strona 24 Następna Ostatnia

Kiedy ludzkość wejdzie na drzewa

 

 

Na początek muszę oczyścić przedpole z kilku rozpowszechnionych przesądów na temat kosmosu jako miejsca zamieszkania. [...] Na ogół uważa się, że ważne są planety, ale jedyną ważną planetą jest Ziemia.*

 

Tak przed ponad trzydziestu laty mówił Freeman Dyson. Były to czasy szczytowego optymizmu jeśli chodzi o podbój kosmosu. Napędzany zimną wojną wyścig rakietowy został niedawno uwieńczony lądowaniem ludzi na Księżycu, na fali euforii i niejako rozpędem mówiono o załogowej wyprawie na Marsa. Wydawało się, że dla ludzkości, wyposażonej w olbrzymie, monumentalne i mające w sobie coś z majestatycznej grozy rakiety, Czerwona Planeta jest już w zasięgu ręki. Że wkrótce powstaną bazy na naszym satelicie, stacje przesiadkowe w drodze na pozostałe planety Układu Słonecznego, ziszczą się niezliczone wizje pisarzy złotego wieku fantastyki.

Wtedy poglądy Freemana Dysona wydawały się herezją. Wszystko szło przecież tak dobrze, można było sądzić, że zdobędziemy przestrzeń technologią wywodząca się z bombardowań Londynu. W tym kierunku szły wszelkie wysiłki, skoncentrowane wszelako na jednym - żeby tylko okazać się lepszym od drugiej strony. Pierwszym na orbicie, pierwszym na Księżycu.

Pierwszym na Marsie? Niestety, już nie. Wyścig skończył się szybko. Jak dotąd nie wróciliśmy nawet na Księżyc, osiągnęliśmy za to perfekcję w zapełnianiu przestrzeni wokółziemskiej elektronicznym złomem, transmitującym niezliczone kanały telewizyjne, niepotrzebne rozmowy i terabajty rozebranych panienek. Wraz z końcem zimnej wojny zniknęło wyzwanie, została tylko opłacalność. Największym problemem dla agencji kosmicznych jest dziś nie samo wystrzelenie czegokolwiek w przestrzeń, ale zdobycie na to funduszy.

 

Emigracja znaczącej liczby ludzi do odległych części układu słonecznego uczyniłaby nasz gatunek jako całość niezniszczalnym.

 

Dla Dysona to nie przeciwnik był wyzwaniem. Jego wyzwanie było znacznie większe, była nim sama przestrzeń. Kosmos, w którego bezmiarze zawsze znajdzie się miejsce dla zbuntowanych i wyklętych. Romantyczna wizja kosmosu jako pogranicza, które należy eksplorować i zasiedlać, bo po prostu jest. Pionierami nie byli dla niego wojskowi oblatywacze, wypełniający po prostu swą misję, nie naukowcy oddelegowani przez swe agencje rządowe. To ludzie jak ci, którzy ryzykując swą przyszłością i własnym życiem, popłynęli na "Mayflower". To osadnicy.

Już w latach pięćdziesiątych Freeman Dyson zaangażował się w projekt kosmolotu Orion, olbrzymiego statku napędzanego energią jądrową, którego celem miały stać się nie tyle inne planety, ale inne gwiazdy. Projekt przegrał z Wernerem von Braunem, jego rakietami Saturn i zmorą wszystkich programów kosmicznych od projektu Mercury po Space Shuttle, czyli chęcią zrobienia wszystkiego jak najszybciej. Przegrał, mimo iż nawet w owych latach był zupełnie realny technologicznie. Ale chyba był po prostu zbyt romantyczny.

 

Stanowcze "nie" ze strony NASA zabiło resztki nadziei. Projekt ostatecznie zwinięto wiosną 1965 roku.

 

Ale wyzwanie pozostało. Nawet dziś, a może zwłaszcza dziś. Żyjemy w czasach, kiedy Odyseja Kosmiczna 2001 czy Kosmos 1999 ze śmiałych wizji sf stały się historiami alternatywnymi, obrazami świata, który wybrał inną, być może lepszą drogę rozwoju, zamiast ucieczki w komercję i konsumpcję. Nasz świat to nie ekspansja, tylko dwudziestoletnie promy kosmiczne, których na liniach pasażerskich nie dopuściłyby do lotów towarzystwa ubezpieczeniowe, czy kapsuły Sojuz - ciasne blaszanki, które nie zmieniły się wiele od czasów Gagarina.

Nie zniknęło jednak wyzwanie, nie zniknęła niezmierzona przestrzeń do zasiedlenia. I może tylko przesłanki do opuszczenia planety stały się jeszcze liczniejsze, niż w czasach, w których Dyson głosił swoje wizje.

 

Łączna powierzchnia tych komet jest zatem tysiąc czy dziesięć tysięcy razy większa od powierzchni Ziemi. Wnioskuję z tego, że to komety, a nie planety są najważniejszym potencjalnym środowiskiem życia w kosmosie.

 

Wyzwanie i romantyzm to piorunująca mieszanka, zwłaszcza w połączeniu z wizjonerstwem. Już projekt Orion wyprzedzał swe czasy o całe lata. Więcej w nim było z idei fantastów, z rojeń o ekspansji ludzkiej rasy aż do stadium galaktycznego imperium niż z trzeźwych, choć jak się dziś okazało, wiodących w ślepy zaułek projektów NASA.

Projekty Dysona sięgały dalej. Może jeszcze nie sposób było nazwać ich projektami, raczej wizjami, niemożliwymi jeszcze (to "jeszcze" to jedyne co pozostało z optymizmu tamtych lat) technologicznie. Choćby "sfera Dysona", pomysł otoczenia macierzystej gwiazdy właśnie sferą, o promieniu równym promieniowi orbity planetarnej. Niezwykle kusząca wizja dla ekspansywnej cywilizacji, oznaczająca możliwość dysponowania całością energii gwiezdnej, wcześniej uchodzącej bez pożytku w kosmos. Pod względem technicznym to zapewne szaleństwo, przynajmniej przy obecnym stanie wiedzy, lecz nie sposób docenić elegancji takiego rozwiązania. Zresztą nie bądźmy maksymalistami, jeśli nie sfera, to może chociażby pierścień? Jak na razie z "szaleństwa Dysona" skorzystali jedynie pisarze sf, jak Larry Niven czy nasz Bohdan Petecki.

Przez kilkadziesiąt lat technika nie posunęła się na tyle, by choćby o włos przybliżyć nas do budowy sfery. Pod tym względem pomysł nadal jest szaleństwem, i tym zapewne pozostanie na zawsze. Ale choć technologia lotów kosmicznych niewiele posunęła się do przodu, to inne nauki nie stały jednak w miejscu. Inna z wizji Dysona, też zatrącająca jeszcze niedawno o szaleństwo, staje się coraz bardziej realna. Może nie tyle realna, co możliwa do realizacji.

 

Proponuję wam optymistyczny pogląd na galaktykę, jako na środowisko życia. Są tam miliony komet obficie zaopatrzonych w wodę, węgiel i azot, podstawowe składniki żywych komórek.

 

Gdy przeczytamy coś takiego w naszych umysłach przyzwyczajonych do korzystania z rozwiązań technicznych, jawią się obrazy kosmicznych fabryk, przetwórni i rafinerii. Pozyskiwanie czegokolwiek z natury budzi natychmiast skojarzenia z maszynami wydobywczymi, jakimś "górnictwem pasa asteroidów", opisywanym i pokazywanym w niezliczonych książkach i filmach.

Tymczasem takie maszyny istnieją już od milionów lat, a wytworzyła je sama natura. To rośliny.

 

W tym miejscu przyjdzie nam z pomocą inżynieria biologiczna. Nauczymy się hodować drzewa na kometach.

 

Gdy Freeman Dyson głosił swe projekty, inżynieria biologiczna praktycznie nie istniała. Genetyka sprowadzała się do doboru, niewiele odchodząc od słynnych wiesiołków Mendla czy obserwacji pokoleń muszki owocowej. Dziś trudno w to uwierzyć, w czasach, kiedy genetycznie modyfikowane rośliny są sensacją jedynie z powodu protestów ekstremistycznych ekologów. Modyfikowane genetycznie uprawy zajmują już w wielu krajach większość areału, rośliny odporne na herbicydy i pestycydy bądź wręcz produkujące obce zupełnie białka na potrzeby farmaceutyki stały się codziennością. Może dlatego, że nie szokują nas dziś nawet transgeniczne, świecące myszy? Ot, ktoś im pogrzebał w genach, zwykła sprawa.

Trzydzieści lat temu nie było to takie oczywiste. Wizja Dysona porażała śmiałością, budząc skojarzenia bardziej z fiction, niż science. Nie da się przecież posadzić sosny czy jesionu na "kuli brudnego śniegu", jakim jest kometa. Kosmiczne drzewo, które ma być domem dla ludzi, musi korzystać ze znacznie słabszego promieniowania słonecznego niż to, które dociera do Ziemi. Według Dysona kluczowym elementem było przekształcenie liści, a ściślej ich skóry.

Skóra zmodyfikowanego liścia musiałaby spełniać cztery podstawowe warunki. Po pierwsze, nie mogłaby przepuszczać promieniowania ultrafioletowego, które mogłoby uszkodzić wewnętrzne tkanki. Musiałaby chronić przed utratą wody oraz przekazywać światło widzialne do organów fotosyntezy. A także mieć możliwie najniższą przepuszczalność dla promieniowania w głębokiej podczerwieni, aby ograniczyć utratę ciepła i nie dopuścić do zamarzania.

 

Drzewo, którego liście posiadałyby takie właściwości, powinno móc zapuścić korzenie i rosnąć na każdej komecie w zasięgu orbit Jowisza i Saturna.

 

Liście o takich właściwościach nie są dziś bardziej nierealne niż groszek produkujący szczepionkę przeciwko infekcjom układu oddechowego, czy banany, z których uzyskuje się lek na próchnicę.

Dziś wizja Dysona ma szanse realizacji. Na kometach mogłyby wyrosnąć drzewa, przy minimalnym ciążeniu sięgające konarami setki kilometrów w próżnię, zbierające energię słoneczną z obszarów wielokrotnie większych od powierzchni komety. Trochę jak baobaby na planetach, które odwiedzał Mały Książę.

A przecież komety to może być tylko początek. Dziś też możemy popuścić wodze wyobraźni, pomyśleć o Drzewach w otwartej, pozaukładowej przestrzeni kosmicznej, czerpiących energię z rozproszonego promieniowania. O Drzewach osiągających rozmiary mierzone nie w setkach, a tysiącach kilometrów, gigantycznych, żywych, samowystarczalnych strukturach biologicznych, mogących być domem nie dla nielicznych osadników, ale populacji dorównujących ziemskiej. Rodzą się pytania, czy nasi potomkowie, mieszkańcy Drzew będą takimi samymi ludźmi, jak my? Czy staną się raczej symbiontami niż pasożytami swojego żywego mikrokosmosu?

To wszystko może być już w zasięgu ręki, w granicach naukowych i technicznych możliwości. Możemy sobie wyobrazić kosmiczną sondę, która poniesie w swoim wnętrzu zmodyfikowane genetycznie nasiona, by zasiać je gdzieś w przestrzeni. I kiedyś wrócimy znów na drzewa.

 

*) Wszystkie cytaty z: Kosmolot i czółno, Kenneth Brower, Editions Spotkania



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 24 Następna