strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Kot
Początek Poprzednia strona 33 Następna Ostatnia

Rajd

 

 

ilustracje Małgorzata "Asfodel" Jakubiak

 

There is no glory in war, only death

Kevin Randle & Robert Cornett "Seeds of War"

 

Tydzień. Siedem dni upłynęło od chwili, gdy ogłoszono stan najwyższego pogotowia. Wtedy po raz pierwszy zawyły syreny i głos w interkomach oświadczył, że znajdujemy się na granicy zasięgu dalekosiężnych skanerów i patrolowców układu DCG-427. Dokończyliśmy rozmowy, parę nieco wymuszonych żartów i rozeszliśmy się do swoich kabin. A następnego dnia na statku powoli zaczęło narastać napięcie. Coraz rzadziej słychać było śmiech, coraz mniej ludzi przychodziło na regularne posiłki, a coraz więcej można było spotkać w kantynie o najdziwniejszych porach. Marynarze po skończonej wachcie zaszywali się gdzieś w zakamarkach krążownika, albo godzinami siedzieli, milcząc i wpatrując się nieruchomym wzrokiem w stojące przed nimi szklanki, by wreszcie wypić zawartość jednym haustem i pójść po nową porcję albo walnąć się na koję i spać. Nieliczni próbowali się zachowywać jak podczas rejsu i grać na automatach albo w karty, ale odgłosy te milkły w nieruchomym powietrzu i ginęły w ciszy, którą muzyka dobiegająca z baru uwydatniała tylko zamiast zagłuszać. Nie zdarzały się bójki, choć napięta atmosfera każdego dnia sprzyjała im coraz bardziej. Czasem, gdy ktoś kogoś potrącił, ten wstawał, by po bitwie na spojrzenia odwrócić wzrok i usiąść z powrotem, ale jeszcze długo trzymać napięte mięśnie. Bezczynność.

Nie uskarżali się na nią spece od elektroniki, którą nafaszerowany był krążownik. Rzadko widywaliśmy ich mundury - siedzieli w swojej sekcji po szesnaście, dwadzieścia godzin na dobę, padali na koje, żeby urwać kilka godzin snu i wracali na stanowiska. Kiedy jadali? Nie wiem. Teraz byli najważniejsi na okręcie, bo toczyła się bitwa między naszymi systemami zakłócającymi a skanerami Tamtych. Czyj sprzęt okaże się nowocześniejszy, doskonalszy, czulszy, czy zdążymy w porę zejść z drogi wiązce szperaczy, czy wykryjemy na czas patrolowiec, myśliwiec, krążownik? Mieliśmy wszystko, co najlepsze i nikt nie wiedział, czy to wystarczy. Dlatego skradaliśmy się od tygodnia, pokonując trasę, którą normalnie nasz nosiciel przebyłby bez wysiłku w ciągu kilku minut. Planetoida - skok do oferowanej przez nią smugi cienia od radarów napotkanej stacji, którą wykryliśmy zanim ona wykryła nas. Przylepić się do bryły skalnej, podjechać kawałek, i następny skok do chmury pyłu pozostawionej przez jakąś kometę. Nie za szybko, żeby nikt przelatujący w pobliżu nie wykrył zaburzeń przestrzeni pozostawionych przez silniki i nie poleciał ich tropem. Kolejny etap - czy uwierzą temu, co podsunęły ich skanerom nasze układy zakłócające - że jesteśmy co najwyżej niewielkim meteorytem? Nerwy. I znów wycie syren - alarm dla załogi, obca jednostka w zasięgu skanerów. Zwinąć wszystkie wiązki przeszukujące, niech przelecą obok i nas nie zauważą... Znowu ktoś chyba wysłuchał naszych modlitw, bo kolejny raz odwołano alarm, a coraz bardziej napięci marynarze wracali do zostawionych niedopitych szklanek i niedokończonych posiłków. Darowano nam kolejny odcinek z osi czasu.

A oprócz regularnej załogi i speców od elektroniki byliśmy jeszcze my - załogi myśliwców i zwiad. My już nie mieliśmy nic do roboty i każdy wynajdywał sobie na siłę jakieś zajęcie. Niektórzy ćwiczyli w sali rekreacyjnej, inni czytali książki lub oglądali filmy, jeszcze inni rozbierali sprzęt i dokonywali kolejnych drobnych napraw tam, gdzie wszystko było supersprawne - skafandry, komputery pokładowe, podzespoły myśliwców i patrolowców. W halach doków wrzało, chyba dla wyrównania do średniej z napiętą ciszą reszty pomieszczeń; ludzie klęli, krzyczeli na siebie, usiłując przebić się przez szum dziesiątków maszyn, a wszędzie unosił się zapach spalonej izolacji, rozgrzanego metalu i jeszcze tysięcy innych rzeczy. Zabawne było to, że nikt nie dotykał się do niczego poważnego - większość tak naprawdę tylko sprawdzała to, co kontrolowały już automaty i wszystkie myśliwce w ciągu kwadransa mogły osiągnąć pełną gotowość bojową. Czasami mijali się w korytarzu z kimś z regularnej załogi okrętu i wtedy milkły rozmowy, a obie strony mierzyły się ponurymi spojrzeniami i odprowadzały wzrokiem aż do najbliższego zakrętu.

Nie towarzyszyłem żadnej z tych grup, mimo że należałem do zwiadu z patrolowca. Zawsze przed akcją popadam w stan dziwnego strachu, który przejawia się u mnie obojętnością na wszystko, prawie katatonią. Leżę wtedy w swojej kajucie na koi i patrzę tępo w sufit. Nie potrafię zebrać się, żeby coś poczytać, pooglądać, a na posiłki wychodzę raz - dwa razy na dobę, gdy się obudzę i poczuję głód. Zaraz po przebudzeniu ten strach trochę puszcza, przynajmniej do chwili, gdy zapełnię żołądek, by natychmiast złapać mnie z podwójną siłą i zapędzić do koi. To jedyne miejsce, w którym czuję się względnie bezpiecznie, ale też pod warunkiem, że leżę nieruchomo. Nie wiem, skąd to się bierze - może organizm odkręca zawór i spuszcza strach ze zbiorników, żebym w czasie akcji mógł funkcjonować normalnie? Przynajmniej unikam spotkań z zamienionymi na ten czas w kłębki nerwów pozostałymi ludźmi wypełniającymi pomieszczenia krążownika.

Znowu zawyły syreny, znowu tupot nóg na korytarzu i znowu martwa cisza. Ile to potrwa tym razem? I czy odwołają alarm, jak to się zdarzało do tej pory, czy może tym razem zamruczą generatory laserów i zagrzmią działa? Każde wykrycie to koniec akcji i powrót do bazy. Czy tego chcę? Nie wiem. Nie wiem, czy chcę czegokolwiek w ogóle. Mam tylko nadzieję, że mój strach, jak to czasem bywało, da mi spokój na kilka godzin przed akcją. A swoją drogą, skąd on wie, że to już? I to często jeszcze przed dowódcą? Mijają minuty, godziny i wreszcie znowu odwołanie alarmu. I tak od tygodnia. Wszyscy jesteśmy coraz bardziej zmęczeni coraz bardziej zdenerwowani. A przecież czas akcji ma dopiero nadejść. Czy wytrzymamy do tego czasu? I czy będziemy w wystarczająco dobrej formie? Nigdy jeszcze nie czekaliśmy na akcję tak długo. Wręcz czuję, jak moje mięśnie wiotczeją, ścięgna tracą elastyczność, a stawy ruchliwość. Szlag mnie od tego trafia, ale nie potrafię zmusić się, żeby pójść i poćwiczyć na sali rekreacyjnej. Próbowałem już parę razy i z trudem przezwyciężałem się na tyle, żeby otworzyć drzwi i zrobić parę kroków na korytarzu, a czasem nawet to mi się nie udawało. Nie wiem, czego się boję, ale to jest silniejsze ode mnie. Ile jeszcze wytrzymam? Mam nadzieję, że wystarczająco długo.

* * *

Dziesiąty dzień. Już od dwóch dni podchodzimy do naszego celu - Yarminy, drugiej planety układu, pozbawieni ochronnego pasa planetoid i innych śmieci. Jasne, w płaszczyźnie ekliptyki zawsze jest tego pełno, ale najlepsze dla nas obszary zostały z tyłu. Teraz musimy polegać tylko na czułości naszych skanerów i doskonałości systemów zakłócania. Czy wykryjemy ich stacje radiolokacyjne, zanim one wykryją nas? Jeśli to oni będą pierwsi - no cóż, będziemy uciekać w nadziei, że zgubią nasz ślad przestrzenny zanim nas dogonią. Wtedy z naszej misji nici, ale krążownik wykona swoje zadanie - określi sprawność nowych systemów zakłócania i szperaczy. W końcu my, ze zwiadu, nie jesteśmy tu najważniejsi. Znowu mną zatrzęsło. Jeszcze trochę, a wykończę się leżąc tutaj bezczynnie. Wstałem i zacząłem się ubierać. Żadne przeczucie, ubierałem się tak już kilka razy w ciągu ostatniego tygodnia tylko po to, żeby poleżeć kilka godzin w kombinezonie bojowym i rozebrać się z powrotem. To chyba mnie uspokaja. Zasunąłem ostatni zamek i spojrzałem w lustro. Przyjąłem pozycję walki i zadałem parę ciosów w powietrze. To chyba byłoby na tyle - pomyślałem, po czym wróciłem na koję i spróbowałem się rozluźnić. Starałem się nie myśleć o swoim strachu, bo wtedy on rozkwitał niczym starannie pielęgnowany kwiat. I wtedy rozległo się wycie syren alarmowych, a w głośniku interkomu odezwał się kobiecy głos:

- Alarm. Uwaga, załogi myśliwców na stanowiska. To nie są ćwiczenia. Powtarzam, to nie są ćwiczenia - jakby w ciągu ostatnich dziesięciu dni były jakieś ćwiczenia. Chyba po prostu się przyzwyczaiła.

- Pełna gotowość startowa. Czas - pięć minut.

Znów trzasnęło i wiedziałem już, że to, co teraz usłyszę, dotrze do uszu jeszcze tylko paru osób na krążowniku.

- Oddział specjalny przygotować się do zrzutu. Czekajcie w patrolowcu na sygnał do odpalenia. Powtarzam...

Leżałem chyba jeszcze przez trzy sekundy i wydawało mi się, że nastała cisza. Nie słyszałem wycia syren ani tupotu nóg na korytarzu, tylko czerwone światło alarmu pulsowało mi przed oczami. I nagle wszystko wróciło, a ja stałem przed drzwiami, wciskając przycisk zamka. Cholera, dlaczego tyle trzeba czekać, tym razem chyba się zacięły. Nie, jeszcze nie minęła nawet sekunda. No, nareszcie. Ale dawniej chyba otwierały się szybciej. Wyskoczyłem na korytarz i zderzyłem się z Grubym, a raczej odbiłem się od niego i wpadłem na zamknięte już drzwi. Popatrzyliśmy na siebie i rzuciliśmy się biegiem w kierunku naszego doku.

Gruby. Zawsze rusza do biegu na kilka sekund zanim zaczną wyć syreny. Teraz tak samo - przecież jego kajuta jest o kilkadziesiąt metrów i jeden poziom od mojej. Nie wiem, skąd to wie - on sam twierdzi, że też nie ma pojęcia. Po prostu nagle ma wrażenie, że trzeba biec i słucha się go. Podobno jeszcze nigdy się nie zawiódł.

Gruby. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Byłem w oddziale już od jakiegoś czasu i czułem się w nim całkiem dobrze. Kilka tygodni wcześniej Maut zginął w akcji na Dalth i czekaliśmy na kogoś, kto przyjdzie na jego miejsce.

Ćwiczyłem właśnie w sali treningowej, gdy wszedł jakiś chłopak w wieku, tak na oko, dwudziestu pięciu lat. Nie znałem go. Luźna bluza skrywająca okrągły tułów - taki niby tłuściutki prosiaczek, czemu przeczyła jego twarz i szyja - bez śladów zbędnego tłuszczu nie mówiąc już o drugim podbródku. W naszym oddziale należę do najlepszych w walce wręcz, ponieważ jestem szybki i zwinny i nie boję się nawet dużo większych i silniejszych przeciwników, więc niewiele myśląc podszedłem do niego i zaproponowałem mu sparring.

- W porządku - odparł i przeszedł nieco w bok od przyrządów, gdzie była wolna przestrzeń.

- Nie rozgrzejesz się przed walką? - spytałem. Ćwiczyłem już od dobrej godziny, więc chciałem mu dać równe szanse.

- Rozgrzeję się w walce - powiedział i czekał. Wzruszyłem ramionami i stanąłem naprzeciwko. Ukłoniliśmy się sobie i przyjęliśmy pozycję walki. Ciągle nie zwracałem uwagi na sygnały ostrzegawcze w rodzaju tekstu o rozgrzewce czy sposobu, w jaki przyjął pozycję - a zwłaszcza to ostatnie wiele mówi o człowieku - i to był mój błąd. Przypuszczałem, że jest silny, ale zamierzałem wykorzystać swoją szybkość. Doskoczyłem, zadałem krótką serię ciosów na tułów i zamiast swoim zwyczajem odskoczyć poza jego zasięg, zatrzymałem się i popatrzyłem na niego ze zdziwieniem. Próbowaliście uderzyć kiedyś w wór piachu? Jest to rzecz cholernie twarda i ciężka, niemożliwością wydaje się przesunąć go choćby o kilka centymetrów. Odczułem teraz to samo. On też popatrzył na mnie ze zdziwieniem - chyba zastanawiał się, czy to wszystko, na co mnie stać i dlaczego, w takim razie, chciałem z nim walczyć. Odsunąłem się ostrożnie i zaczęliśmy taniec. Był niesamowicie szybki, silny, twardy, zwinny - ech, co tu dużo mówić, maszyna do zabijania zadająca ciosy z szybkością dzikiego zwierzęcia. A gdy się już rozgrzał, był jeszcze szybszy. Zebrałem wtedy niesamowicie, pierwszy raz od długiego czasu, choć parę razy zwarliśmy się jak równy z równym. Wreszcie po błyskawicznym kopnięciu z obrotu w tułów poleciałem na ścianę, odbiłem się od niej i padłem na ziemię, łapiąc oddech. Tamten przykucnął przy mnie i położył mi rękę na ramieniu.

- Chyba na razie wystarczy - powiedział. Popatrzyłem na niego. Uśmiechał się lekko i raczej przyjaźnie, może nawet z odrobiną szacunku i - kurczę - też trochę dyszał! Więc nie był taki niezniszczalny, też się męczył! Do tej chwili myślałem, że jest inaczej.

- Chyba tak - zgodziłem się i zacząłem się zbierać. Cofnął się o krok i patrzył jak wstaję. Nie pomógł mi, co też mi się spodobało. Jeśli ktoś ci pomaga wstać w takiej sytuacji, to wygląda to trochę na litość, a ja tego nie cierpię.

- Jestem tu nowy - powiedział. - Przydzielili mnie do grupy Kerina i chciałbym ich poznać, zanim rzucą nas do akcji. Nie wiesz, gdzie mogę ich znaleźć?

Roześmiałem się i odetchnąłem głęboko usuwając resztki zadyszki.

- No to jesteśmy w jednym oddziale - powiedziałem. Wstałem i popatrzyłem na niego.

- Nie doceniłem cię - powiedziałem.

- Nie ty pierwszy - odparł. - Jak mówi stare przysłowie komandosów, "nigdy nie lekceważ przeciwnika, gdyż zawsze jest od ciebie lepszy" - ze specjalnym akcentem na słowo "zawsze". Przypomniał mi się wtedy Maut i to, jak głupio zginął, niczym podręcznikowy przykład słów porucznika Fettermana: "Jedyny sposób na to, żeby zostać zabitym w walce, to jest popełnić błąd". A w przypadku Mauta błąd polegał właśnie na zlekceważeniu pozornie niegroźnego przeciwnika.

Wracaliśmy do naszego patrolowca po akcji na Dalth, gdy z bocznego korytarza wyskoczył jakiś zdesperowany ochroniarz. Nie wiem, skąd się tam wziął, bo po tej dawce CF-22 jaką wpuściliśmy do kanałów wentylacyjnych powinien spać jeszcze przez przynajmniej godzinę - ale faktem jest, że stał tam i celował w nas z pistoletu. Maut wytrącił mu broń z ręki i wywiązała się walka wręcz. Jesteśmy elitą - strażnik nie miał szans. Ale Maut zamiast go natychmiast zabić czy przynajmniej ogłuszyć, przeciągał starcie. Może bawiły go tyleż desperackie, co bezskuteczne ataki przeciwnika, który, choć znał sztuki walki, jednak nie dorastał do pięt nikomu z naszego oddziału. Maut nawet czasem nie blokował jego ciosów - wyglądało to na walkę człowieka z cyborgiem. Trwało to już chyba pół minuty i nikomu z nas nie sprawiało przyjemności patrzenie na to. Kitka już otwierała usta, żeby coś powiedzieć, gdy po kolejnym celnym ciosie strażnik upadł z posiniaczoną i pokrwawioną twarzą, a Maut przykucnął przy nim i popatrzył mu w oczy z tym jego niesamowitym uśmiechem, dzięki któremu niektórzy przezywali go "Wilkołakiem". Po sekundzie wstał i odwrócił się, żeby odejść, a wtedy strażnik w pozycji leżącej skręcił się i podciął mu nogi. Maut upadł, błyskawicznie odbił się jak sprężyna i stanął na nogi tylko po to, by zobaczyć głowę strażnika zmierzającą ku swej twarzy. Cios zmiażdżył mu nos i wbił jego resztki w oczodoły i dalej, do mózgu, a uderzenie kantem dłoni w szyję dopełniło dzieła. Nasze pistolety wypaliły dziury w ciele strażnika, ale Mautowi to nie pomogło. Donieśliśmy go do patrolowca i przetransportowaliśmy na pokład krążownika, ale nikt już nie był w stanie dla niego nic zrobić. To była jedyna śmierć w naszym oddziale w czasie mojego w nim pobytu, choć wcześniej, zanim wstąpiłem do jednostek specjalnych, widziałem ich wiele. Ale my walczymy inaczej niż oddziały liniowe i nie giniemy tak łatwo. Chyba, że ktoś coś spieprzy - wtedy cały oddział... jak w rzeźni. Tak było na Keanu. Zresztą, stąd wzięło się powiedzenie - "keańska rzeźnia". Trzy kompanie komandosów. Nikt nie ocalał, albo prawie nikt. Podobno Mauder przez to przeszedł, ale akurat na ten temat nikomu nie udało się z nim porozmawiać. Nawet po kilku głębszych, kiedy ludziom zwykle rozwiązują się języki. Grubego przenieśli do nas, gdy jego oddział dostał się w okrążenie na Esperanzie i on jako jeden z niewielu wydostał się z kotła wyciągając "przy okazji" kilkunastu kumpli, w tym kilku w kiepskim stanie. Do tej pory krążą o tym legendy. Kitka - ale to dopiero po rzeczywiście kilku głębszych - powiedziała coś w rodzaju "uznali mnie za beznadziejny przypadek" i zaczęła upijać się na ponuro. Shiyo to w ogóle jedna wielka tajemnica - bardzo rzadko mówi coś o sobie. Ja dostałem propozycję i ją przyjąłem. Chyba pochlebiało mi to, że uznano mnie za kogoś dobrego w tym, co robi. Turner za to nie miał wyjścia - oddział albo ciąg dalszy więzienia, gdzie strażnicy mieli go już dość i tylko to, że jest wybitnym specjalistą od uzbrojenia i kilku jeszcze innych rzeczy uchroniło go przed czymś ostatecznym - teraz jest na czymś w rodzaju "testu". A Mauder - porozmawiasz z nim o wszystkim. Kobiety - owszem. Pieprzne dowcipy - zna ich sporo, dusza towarzystwa. Akcje zbrojne, zwiad - zgoda. Taki sobie zwyczajny człowiek. Ale jeśli spytasz, dlaczego zmienili mu przydział na Oddziały Specjalne, napotkasz mur milczenia. Nawet próbowaliśmy go kiedyś złamać w jednej z kantyn, ale nie pomogło, a Mauder wyglądał, jakby błyskawicznie wytrzeźwiał.

Wracając do mojego pojedynku z Grubym - dopiero pod prysznicem zrozumiałem, dlaczego zebrałem takie lanie. Mój przeciwnik nie był gruby, jak go zresztą wszyscy nazywali - był po prostu krępej budowy. Wszędzie prężyły się mięśnie jak stal, tyle, że nie rozszerzał się od bioder w górę jak kulturyści, ale był mniej więcej równej szerokości. I nigdzie ani śladu tłuszczu, również na dłoniach, których palce nie przypominały wcale serdelków, ale wyglądały tak, jak powinny wyglądać dłonie wojownika - kościste i ze zgrubieniami w odpowiednich miejscach.

W świetle lamp alarmu nie ma kolorów - tylko odcienie zabarwionej czerwienią szarości. Szybko. Przeskoczyć przez gródź powietrzną i korytarzem w lewo. Następna gródź. Przede mną plecy Grubego. Na skrzyżowaniu wpadliśmy na kilku pilotów spieszących do swoich doków i dalej znowu tylko we dwóch. Jeszcze jeden poziom schodami w dół i wbiegamy przez rękaw do naszego patrolowca. Zwaliliśmy się na fotele - ja na pierwszy z prawej, Gruby z tyłu za mną. Na środkowym siedział już Kerin i coś wystukiwał na klawiaturze komputera.

Kerin. Pseudo "Pilot - Morderca". Nie żeby był specjalnie niebezpieczny dla przeciwników, jeśli już, to raczej dla współpasażerów. Jedyne, czego jestem pewien, to tego, że nie zginę wskutek zestrzelenia. Lecąc z nim, mam pewność, że żaden wrogi myśliwiec nie wejdzie nam na ogon ani nie zaskoczy nas z boku, chociaż myśliwce są dużo lżejsze i zwrotniejsze. Po prostu Kerin lata tak, że nikt nas nie jest w stanie trafić, ale mało kto wytrzymuje takie przeciążenia bez przynajmniej naruszenia żeber. Wielu było takich, którzy po pierwszej akcji wychodzili, jęcząc i obejmując tułów rękami, paru nawet wyniesiono na noszach. Ale mnie to odpowiada - przyzwyczaiłem się.

Kerin z reguły nie uczestniczy w akcjach - czeka w patrolowcu i chroni go przed nieproszonymi gośćmi. Za to ja - tak. A na pokładzie jestem nawigatorem i technikiem komputerowym. W żadnej z tych dziedzin nie jestem zbyt dobry, ale jak do tej pory jeszcze nigdy nie zabłądziliśmy. Czego nie wiem, podpowiada mi intuicja i szczęście. A żaden z lepszych nawigatorów czy techników jak dotąd nie potrafił wytrzymać latania z Kerinem.

W korytarzu rozległ się tupot nóg i wpadła Kitka - śliczna, niewysoka czarnula o falujących włosach opadających na ramiona. Zajęła fotel obok Grubego. Kiedyś latała z nami jeszcze jedna dziewczyna, ale po kilku akcjach stwierdziła, że "to nie na jej nerwy" i zrezygnowała, choć kobiety ponoć lepiej znoszą przeciążenia. Na wirówkach to może i prawda, ale akcja to już zupełnie inna sprawa. A dlaczego Kitka z nami wytrzymuje - nie wiem. Taka niby szczupła i drobna, ale powinniście zobaczyć ją w akcji. Jasne, w walce wręcz mogę ją pokonać, bo jestem silniejszy i dużo cięższy, ale jest bardzo trudnym przeciwnikiem. Natomiast w akcji nie boi się niczego, a już najmniej śmierci i potrafi się rzucić w taką strzelaninę, gdzie ja nie odważyłbym się wystawić zza osłony choćby czubka nosa.. Nikt z nas nie zna przyczyn jej samobójczej odwagi i nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek mieli je poznać, bo ona sama raczej unika rozmów na swój temat. Z kolei na co dzień jest raczej cicha i spokojna, wśród obcych nawet nieśmiała i zawsze poważna, rzadko się uśmiecha. Dziwne, prawda?



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 33 Następna