strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Kot
Początek Poprzednia strona 34 Następna Ostatnia

Rajd (2)

 

 

Znowu tupot na korytarzu, tym razem kilku par nóg i do kabiny wpadła reszta załogi - Turner, Shiyo, Robert i Mauder - to już wszyscy. Jeszcze tylko sprawdzenie i aktywacja sprzętu - to znaczy ci, którzy mają co sprawdzać, czyli ja i Kerin oraz strzelcy Mauder i Shiyo, reszta to pasażerowie. Jeszcze kilka lub najwyżej kilkanaście minut i nasza kolej. Ile tym razem przyjdzie nam czekać? Nie wiem. Może Shiyo wie. Ale na pewno nie dłużej niż pół godziny, bo po tym czasie bylibyśmy zbyt wypruci psychicznie. Wtedy przypomniałem sobie o swoim strachu, ale już go nie było. Chyba zniknął w chwili, gdy usłyszałem głos w interkomie i dowiedziałem się, że to już teraz. Od tamtej chwili pozostało już tylko oczekiwanie, leciutkie i dość przyjemne uczucie podniecenia. No i dobrze, do zobaczenia przed następną akcją. Niech teraz inni się denerwują. Zacząłem się dyskretnie rozglądać. Nerwowe i powtarzane przed każdym zrzutem żarty, które nikogo już nie śmieszyły, umilkły i wszyscy siedzieliśmy w milczeniu, każdy z tym, co ma w środku. Spojrzałem w bok i zobaczyłem, że zza ucha Kerina spłynęła na brodę kropelka potu. Obejrzałem się i ujrzałem, jak Kitka przygryza dolną wargę patrząc nieruchomo przed siebie. Uśmiechnąłem się do niej, ale chyba nawet mnie nie zauważyła. Trudno. Ja się bałem przez ostatnie dwa tygodnie, teraz wasza kolej.

Obok Kitki siedzi Shiyo, półkrwi Japończyk niskiego wzrostu, o ciemnych oczach i tak czarnych włosach, że aż wydają się mieć błękitnawy odcień. Wiecznie uśmiechnięty, nawet teraz ma przyklejony do warg ten przepraszający uśmieszek. Nawet teraz? Co ja mówię, on uśmiecha się w ten sposób, zabijając przeciwników strzałem z lasera, nożem czy w jakikolwiek inny sposób, nie wyłączając użycia ręki lub nogi. "Przepraszam, ale sam wiesz, jak to jest. Musiałem" - mówi jego twarz. Zdarza się, że padamy na pyski ze zmęczenia, a on dzięki temu uśmieszkowi wygląda, jakby właśnie wrócił ze spaceru z piękną dziewczyną. Podejrzewam, że jest telepatą czy też jasnowidzem w jeszcze większym stopniu niż Gruby, ale z jakichś sobie tylko znanych powodów maskuje się. Pamiętam, jak siedzieliśmy w kantynie i Shiyo zaczynał robić się coraz bardziej sztywny i zdenerwowany, choć starał się to ukryć. Kiedy już miałem zapytać go, o co chodzi, Gruby wstał z dziwnym wyrazem twarzy, zaklął "O cholera!" i rzucił się w kierunku pokładu mieszkalnego, a Shiyo wtedy właśnie odprężył się i nieśmiało uśmiechnął, jakby z ulgą. W sekundę później zawyły syreny. Inne wspomnienie, jeszcze dziwniejsze: przekradaliśmy się korytarzami kerańskiej bazy na... mniejsza z tym, tyle tego było. Shiyo szedł parę metrów przede mną, gdy nagle płynnym ruchem wyciągnął pistolet i skierował go w moim kierunku, nie oglądając się za siebie. Zamarłem, a on w tej chwili nacisnął spust. Promień lasera omal nie osmalił mi ucha, a gdy się obejrzałem zobaczyłem człowieka osuwającego się zza załomu korytarza. Shiyo dopiero teraz spojrzał w kierunku, w którym wystrzelił, i to był jedyny przypadek, gdy jego uśmiech zmienił się z przepraszającego na triumfujący. Zrobiło mi się zimno. Było jeszcze wiele spraw, już może nie tak wyraźnych, jakieś zbyt szybkie reakcje na przeciwnika, który jeszcze nie wyszedł zza rogu, czy coś w tym guście, ale wydobyć coś od tego Japońca jest cholernie trudno. Nigdy nic o sobie nie mówi, a na wszystko odpowiada "przypadek". Ale w akcjach się sprawdza. Jak my wszyscy zresztą. Tu nie ma miejsca dla innych - albo giną, albo odchodzą, jeśli pożyją dostatecznie długo.

- Eskadry myśliwców pierwsza, druga i trzecia - start! Oddział specjalny przygotować się do zrzutu - rozległo się w interkomie i poczuliśmy drżenie pokładu, gdy kilkutonowe maszyny odpalały silniki i wyrywały się jedna po drugiej w Kosmos. Spadną na bazę Keran na Yarminie i obsypią ją bombami i ogniem z dział pokładowych, ściągając na siebie uwagę ochrony - ludzi i komputerów - na planecie i w przestrzeni. Podejmą nierówną walkę, żeby dać nam kilka minut na dotarcie do zapomnianej przez Boga i ludzi, wskutek czego słabo strzeżonej, końcówki głównego komputera. Teraz zapewne krążownik przesuwa się o kilkaset kilometrów, żebyśmy mieli jak najkrótszą drogę do celu i stara się porazić z broni pokładowej obronę stacji. Zaraz przekonamy się, jak dobrze artylerzyści znają się na swojej robocie. Trzask interkomu.

- Patrolowiec start!

Kerin odpalił silniki. Wystrzeliliśmy z doku i znaleźliśmy się wśród gwiazd w otwartym kosmosie. Za nami malała sylwetka krążownika, a ukosem pod nami bielała powierzchnia planety. Yarmina to świat skuty lodem, bez pór roku, a jedyne jako tako nadające się do zamieszkania okolice leżą na równiku i tam też mieszczą się wszystkie bazy. Wprowadziłem Kerinowi poprawkę kursową na ekran i zaznaczyłem cel na mapie. Nie miałem zbyt wiele do roboty, może dlatego nie potrzebujemy przeszkolonego nawigatora - specjalisty: zawsze jakiś nosiciel podwozi nas w bezpośrednie sąsiedztwo akcji.

Przeciążenie rzuciło nas na pasy, gdy Wszechświat stanął dęba, a planeta wskoczyła na ekrany, wypełniając całe pole widzenia. Miałem nadzieję, że Kerin pamięta o tym, że po wylądowaniu mamy jeszcze przejść kawałek o własnych siłach i wykonać pewną robótkę. Pięć kilometrów do powierzchni. Zaczynam rozróżniać strażnicę, do której mamy się dostać. Dwa kilometry. Wylądujemy kilkaset metrów od głównych budynków, przy wylocie szybu wentylacyjnego. Pół kilometra. Kerin włączył silniki hamujące, przechodząc jednocześnie z lotu nurkowego na równoległą do powierzchni planety. Wysokość sto metrów. Wreszcie mamy horyzont na właściwym miejscu. Prawie szorujemy podwoziem po śniegu. Ostatnie szarpnięcie i patrolowiec zdumiewająco miękko, jak na tak szaleńczą jazdę, osiada na powierzchni podnosząc chmurę śniegu.

- Wasza kolej - odezwał się Kerin.

Uśmiechnąłem się do niego, a on mrugnął do mnie i skinął głową w kierunku korytarza. Wszyscy gorączkowo odpinali pasy, szykując się do wyjścia. Odpiąłem swoje i uwolniłem z uchwytów niepozorną walizeczkę zawierającą skonstruowany specjalnie na tę okazję komputer, który miał złamać szyfr broniący dostępu do bazy danych i wyciągnąć stamtąd to, co trzeba. Ja się tu nie liczyłem - miałem tylko podłączyć go do właściwego gniazda i może zmienić program deszyfrujący na inny, gdyby ten dał się złapać w jakąś pułapkę. Nie jestem wystarczająco dobry, żeby łamać kody, zresztą żaden człowiek nie byłby tu wystarczająco szybki. Programy i mikroprocesory mieszczące się w mojej walizeczce opracowywali przez kilka miesięcy czołowi informatycy Sił Zbrojnych.

Wybiegliśmy z patrolowca i zapadliśmy się po kolana w puszystym śniegu. Zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby ustalić kierunek, a mróz kąsał nam twarze. Zmrużyliśmy oczy porażone blaskiem słońca padającym z góry i odbijającym się od śniegu tysiącem iskier.

- Tam! - krzyknął Shiyo i wskazał palcem szarą kopułę chroniącą szyb wentylacyjny, która wystawała jakiś metr ponad śnieg w odległości około trzystu metrów od nas. Za nią, w tle, wznosiły się zabudowania stacji częściowo zburzone ogniem krążownika. Coś huknęło i nad jednym z budynków wykwitł pióropusz ognia - to Robert i Kerin grzali do jakichś systemów obronnych, którym artylerzyści z naszego krążownika - nosiciela przez nieuwagę darowali życie.

- Cholera! - zaklął Mauder. - Czy on nie mógł wylądować trochę bliżej?

Gruby tylko sapnął i ruszył biegiem przez sypki śnieg, przecierając szlak. Pobiegliśmy nim gęsiego. Mroźne powietrze paliło krtanie. W ciągu tragicznie długich dwóch minut znaleźliśmy się przy grzybku.

- Cofnąć się! - wrzasnął Mauder i opasał podstawę kopuły taśmą detonacyjną. Odskoczyliśmy.

- Na ziemię! - padł następny rozkaz. W sekundę później rozległ się huk i kapelusz grzyba odstrzelił w niebo. Poderwaliśmy się i doskoczyliśmy do otwartego szybu.

- Są stopnie - nie wiadomo po co odezwał się Shiyo i pierwszy wskoczył do środka. Za nim Gruby, po nim ja, a na końcu Kitka i Turner. Mauder został na powierzchni jako osłona.

Schodziliśmy po 2-3 szczeble na raz, spadaliśmy nieomal, i baliśmy się, że nie zdążymy. Byle dziecko z pistoletem w ręku mogło nas wystrzelać jak kaczki - nigdzie żadnej wnęki, żeby uskoczyć czy się schować. Na szczęście szyb miał najwyżej piętnaście metrów. Z ostatnich dwóch Shiyo zeskoczył na kratkę zasłaniającą otwór wentylacyjny i wyłamał ją. Spadł do wnętrza korytarza, przetoczył się i strzelił do kogoś poza naszym polem widzenia. Posypaliśmy się za nim. Tu już wiedzieliśmy dokąd iść - wywiad odwalił kawał dobrej roboty. Minęliśmy trupa żołnierza zastrzelonego przez Shiyo i pobiegliśmy w kierunku centralki - to było jakieś dwadzieścia metrów. Trzech żołnierzy. Nawet nie zdążyli zamknąć drzwi czy sięgnąć po broń.

Otworzyłem swoją walizeczkę i trzęsącymi się dłońmi wyciągnąłem z wnętrza kable połączeniowe.

- Tutaj! - pokazał Gruby. Faktycznie, znalazł gniazdo komputera jeszcze przede mną. Szybko podłączyłem moją maszynkę.

- Pośpieszcie się! - rozległ się w radiu głos Maudera. - Koło głównych budynków widzę jakiś ruch.

Shiyo i Turner pobiegli do rozwidlenia korytarzy i zaczaili się za rogiem. Mój komputer przeszedł przez pierwsze zabezpieczenia. Pomyślałem, że jeszcze chwila, a zacznę się modlić. Wpatrywałem się z napięciem w mały ekranik i starałem się czytać szybko pojawiające się komunikaty. Trwało to chyba ponad dwie minuty, w czasie których panował spokój i nagle Shiyo i Turner zaczęli strzelać. Po chwili któryś z nich rzucił granat i strzelanina ucichła. Do chłopaków pilnujących korytarza podbiegła Kitka i przyczaiła się razem z nimi. Na ekranie pojawiła się kolejna informacja o zmianie algorytmu deszyfrującego. Miałem ochotę walnąć pięścią w klawiaturę. I wtedy mój komputer złamał wreszcie ostatnie z zabezpieczeń i rozpoczął penetrację systemu.

- Jeest! - wrzasnąłem radośnie. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Niby chodziło w równym stopniu o wydarcie planów odcinka obrony, jak i sprawdzenie nowych systemów zakłócania, ale dla nas nasze zadanie było najważniejsze. Mijały cenne sekundy w trakcie których mój komputerek przeszukiwał pamięć komputera głównego w poszukiwaniu interesujących nas informacji. I wtedy w głośnikach rozległ się głos Maudera:

- Wracajcie! Koniec zabawy, zaczyna się robić gorąco.

- Jeszcze chwila! - odkrzyknąłem.

- Koniec! - wydarł się Mauder. - Myśliwce wracają do krążownika! Mamy rozkaz powrotu.

- Chyba nie powiesz, że nagle zacząłeś być taki zdyscyplinowany - usiłowałem grać na zwłokę. Nagle do dyskusji włączył się Kerin.

- Wracajcie. To koniec akcji - jego spokojny głos bardziej mnie zaniepokoił niż wrzaski Maudera.

- Słyszałeś? - spytał Gruby. - Skoro już Kerin mówi...

- Wiem, wiem - odburknąłem i rozejrzałem się rozpaczliwie po okolicy, jakby to mogło w czymś pomóc. Patrzyli na mnie wyczekująco.

- Dobra, wracamy - powiedziałem ponuro i zacząłem trzaskać po jakichś mało ważnych klawiszach, po czym wyłączyłem ekran. Kupili to. W pomieszczeniu zakotłowało się i wszyscy rzucili się na korytarz i do szybu. Udałem, że się podnoszę i zamierzam iść z nimi. Po chwili znikli w szybie wentylacyjnym, tym samym, którym weszliśmy, a ja spokojnie z powrotem włączyłem ekran. Pokazał się komunikat o znalezieniu właściwych danych i rozpoczęciu kopiowania. Jeszcze kilkanaście sekund i będzie po wszystkim. Czas dłużył się niemiłosiernie. Piętnaście sekund... Ileż można kopiować parę bajtów informacji? Dwadzieścia... Pół minuty...No, nareszcie zamigotał na ekranie komunikat "Koniec operacji". Jedną ręką zatrzasnąłem wieko komputera, drugą wyszarpnąłem przewody, omal nie wyrywając przy okazji gniazda. Nie traciłem już czasu na zwijanie ich, zmiąłem byle jak i wcisnąłem do kieszeni z boku walizeczki. Podbiegłem do szybu, podskoczyłem, złapałem pierwszy szczebel i rozpocząłem wspinaczkę. W tym momencie u wylotu pojawił się jeden z Keran. Chciał strzelić, ale mimo niewygodnej pozycji ja byłem szybszy. Powoli pochylił się do przodu i spadł prosto na mnie. W ciasnym wnętrzu nie miałem możliwości zrobienia uniku i uderzenie prawie wyrwało mi rękę z barku. Na szczęście nie zablokował szybu, ale niewiele brakowało, żebym wypuścił komputer. Krzywiąc się z bólu, wspiąłem się jeszcze kilka metrów i wyskoczyłem na powierzchnię. Rzeczywiście, było gorąco. Koło wejścia stał śnieżny skuter na gąsienicach, a w moim kierunku gnało kilkanaście następnych. Najbliższy z nich był już o jakieś czterdzieści metrów. Zdjąłem faceta, który na nim jechał, wskoczyłem na stojący przy mnie i ruszyłem najszybciej jak mogłem w kierunku naszego patrolowca. Reszta oddziału właśnie znikała w wejściu do statku, a Robert i Kerin robili co mogli z działek pokładowych, żebym tylko dojechał cało i udało im się to. Zeskoczyłem z siodełka i zaczęło do mnie docierać wyklinanie Kerina dobiegające z głośników wewnętrznej łączności:

- Ty gnoju, zachciało ci się zabawiać w bohatera? Odbiło ci? Miałeś natychmiast wracać, a nie siedzieć tam ile ci się podoba! Ty śmierdzielu, osobiście tak skopię ci tę twoją pieprzoną dupę, że... - tu się zająknął, bo chyba przypomniał sobie, że Kitka słucha i tylko dodał po cichu: - Niech cię szlag... niech cię... - Właśnie wbiegłem do sterówki i to ostatnie usłyszałem już na własne uszy. Bałem się, że przesadziłem i naprawdę zrealizuje swoje groźby, dopóki nie zobaczyłem ich roześmianych mord. Potrząsnąłem zwycięsko walizeczką i siadając na swoim fotelu wrzuciłem ją jednocześnie w gniazdo - teraz dane zostaną przepompowane do komputera pokładowego i dalej, do komputerów krążownika zanim jeszcze znajdziemy się w bezpiecznym doku. Następna misja zakończona sukcesem.

Przeciążenie wgniotło nas w fotele. Kerin wyrwał pionową świecą w górę i stale zwiększał ciąg, usiłując ujść kilku eskadrom myśliwców siedzącym nam na ogonie. Wyglądało na to, że rzeczywiście zdążyłem w ostatniej chwili. Powoli wychodziliśmy ponad atmosferę, zapewne skwiercząc przypalonym pancerzem. Kerin rzucał patrolowcem na wszystkie strony, usiłując nie dać się trafić, a ja złapałem namiar na naszego nosiciela i podałem mu kurs.

- Dlaczego tak długo? - odezwało się radio. - Pospieszcie się, za planetą jest cała eskadra krążowników! Najdalej za pięć minut będziemy w strefie rażenia!

Popatrzyłem kątem oka na Kerina. Skupiona twarz, zaciśnięte zęby, wzrok nieruchomo wbity w ekrany. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby był taki spięty i zacząłem się poważnie obawiać, czy zdążymy. Rozkaz brzmiał "przede wszystkim wrócić" - liczył się też efekt psychologiczny i to, co zebrał nasłuch. Ale wyraz twarzy Kerina był mocno niepokojący i musiałem sam przed sobą przyznać, że jeszcze nigdy nie znaleźliśmy się w takich opałach. Te myśliwce ciągle siedziały nam na ogonie, nie zostawiając czasu na żaden manewr, który pozwoliłby nam ich zgubić. Miałem nadzieję, że zdążymy, zanim nasz krążownik będzie musiał uciekać.

Nagle silniejsze szarpnięcie wbiło nas w fotele. To Kerin wykonał rozpaczliwy unik i skoczył w górę, schodząc z drogi grupie usiłującej odciąć nam odwrót, po czym wszedł z powrotem na kurs i jeszcze mocniej docisnął akcelerator. Ci na myśliwcach chyba pomyśleli, że oszalał - ja w każdym razie tak. I wtedy zobaczyłem gwiazdkę, która wydała mi się jakaś inna niż pozostałe. Przyjrzałem się jej uważniej i włosy zjeżyły mi się na głowie. Zerknąłem na przyrządy... Tak! Nie! To niemożliwe! Widzę nasz krążownik, to znaczy, że siedzimy już prawie na nim, Kerin zwariował, chce nas pozabijać...

- Hamuj! - wrzasnąłem.

- Jeszcze nie! - odwarknął.

- Już! Hamuj!

- Jeszcze chwila...

- Hamuj! - wrzasnąłem w panice.

Odczekał jeszcze ze dwie sekundy i wcisnął hamownice. Potworne przeciążenie rzuciło nas wszystkich na pasy. Jeszcze nigdy nie mieliśmy takiego hamowania - Kerin przeszedł samego siebie. Pomyślałem, że dobrze, że nie noszę kolczyków, bo chyba straciłbym je razem z uszami. Po sekundzie myśliwce przeciwnika przeleciały obok, nie wytrzymując deceleracji i przeszły w pętlę, żeby znów siąść nam na ogonie, a Kerin docisnął hamownice jeszcze mocniej. Miałem wrażenie, że pasy zaraz potną mnie na kawałki, a głowa oderwie mi się od szyi i uderzy jak piłka w pulpit komputera. Czułem ból pękających żeber, powietrze uciekało mi z płuc, wydobywając dziwny jęk ze ściśniętej krtani, a przed oczyma coraz gęściej latały mi ciemne płatki. Zaczynałem się dusić. Wtedy poczułem, jak gdzieś w głowie coś mi pękło i z nosa popłynęła mi krew, w dziwny sposób lecąc poziomo i rozpryskując się o ekrany przede mną. Spróbowałem wciągnąć powietrze, ale tylko zacharczałem i wypuściłem ostatnie jego resztki. Wpatrywałem się jak zahipnotyzowany w akcelerometr, na którym kolejno przeskakiwały cyferki: -7, -9,-10 - nie sądziłem, że tyle wytrzymam - minus dwanaście, aż wreszcie się zatrzymały. I nagle wszystko się uspokoiło, a patrolowiec powoli i delikatnie wpływał do doku krążownika. Szczęknęły chwytaki i oto już byliśmy bezpieczni poza zasięgiem kerańskich myśliwców. Spróbowałem odetchnąć i udało mi się, ale każdy wdech powodował nieznośny ból połamanych (a może tylko naruszonych?) żeber. Nikt z nas nie miał siły wstać. Czułem, jak krew z nosa spływa mi na szyję i skapuje na obojczyk, ale nie chciało mi się jej wycierać. Słodko - słonawe strumyczki załaskotały mnie w gardle i zakrztusiłem się. Przez ciało przeszła mi fala bólu.

* * *

Na mostku krążownika lekarz pokładowy zaczął odpinać pasy.

- Dokąd? - powstrzymał go chłodny głos komandora Reevesa. - Nie wydałem żadnego rozkazu.

- Są w doku - powiedział lekarz. - Po takiej deceleracji na pewno nie są w stanie wyjść o własnych siłach, a przed startem musimy ich stamtąd zabrać.

- Nie ma czasu - odparł komandor bezbarwnym głosem. - Nie możemy stawić czoła eskadrze krążowników liniowych. Jesteśmy elektronicznym zwiadem a nie jednostką bojową.

Na ekranie głównego skanera widać było okręty wojenne Keran wychodzące zza planety w szyku bojowym.

- Przygotować silniki do odpalenia! - rozkazał komandor Reeves.

- Ale...ale...- jąkał się w panice lekarz. - Oni tego nie przeżyją... Tam nie ma dzielników przyspieszenia... To ich zabije!

- Wiem - odparł cicho komandor.

* * *

- To chyba już koniec - wychrypiał ktoś z tyłu.

- Chyba tak - zgodził się z nim ktoś inny.

Patrzyłem na zegar obok akcelerometru i dopiero po chwili dotarło do mnie, o czym oni mówią. Czas się skończył, krążownik musiał uciekać. Zdążyliśmy zadokować, ale już nikt nas stąd nie wyciągnie. Gdy krążownik odpali główne silniki ciągu przestrzennego, zostanie z nas mokra plama. Patrolowce są za małe, żeby instalować w nich dzielniki przyspieszenia, nie montuje się ich również poza przedziałami załogowymi na większych jednostkach. Chciało mi się wyć, ale nie miałem na to siły. I tylko coś tam w duszy krzyczało: Nie! Nie chcę umierać! Nie teraz, nie tutaj i nie w taki sposób! Przecież misja została zakończona sukcesem, więc dlaczego musimy zginąć? - i nagle zastanowiłem się, czy te pół minuty, które zabawiłem wyciągając dane mogłoby o czymś decydować. Trzydzieści sekund...

Wciągnąłem powietrze do obolałych płuc i powiedziałem:

- Przepraszam - to znaczy chciałem powiedzieć, ale tylko zachrypiałem. Udało mi się dopiero za trzecim podejściem.

- Za co? - zdziwił się ktoś.

- Że tak długo... tam, na dole...

- Idiota - odezwał się jakiś nowy głos.

* * *

- Start! - powiedział cichym głosem komandor.

Salwa laserów wystrzelona pół sekundy wcześniej z krążowników Keran przecięła już tylko pustą przestrzeń.

* * *

- Trzymajcie się, chłopaki - powiedziałem i w tej chwili przypomniałem sobie, że jest wśród nas jedna dziewczyna i dodałem: - I ty też, Kitkaarhg! - przyspieszenie zwaliło się na mnie jak gruby ołowiany koc wduszając mi słowa z powrotem do krtani. W ciągu trzech bardzo długich sekund, gdy jeszcze widziałem cokolwiek, przyspieszenie osiągnęło dwadzieścia pięć g, a później wszystko przykryła czerń.

Krążownik odpalił silniki.

* * *

Powoli wracał mi wzrok. W polu widzenia miałem srebrzystobiałą płaszczyznę ciągnącą się nie wiadomo jak daleko we wszystkie strony, dopiero po chwili zaczęło docierać do mnie jakby z oddali, że to sufit. Gdzieś na granicach widoczności zaczynały majaczyć ściany, okno, jakaś szafa. Poruszyłem gałkami ocznymi i w pole widzenia wpłynęły mi jakieś sprzęty, krawędź łóżka, na którym leżałem, zarys postaci siedzącej na krześle. Zaczynałem uświadamiać sobie swoją pozycję, czuć kończyny, nieco szorstki dotyk pościeli na skórze. Poruszyłem palcami i poczułem jak ocierają się o kołdrę. Żyłem. Chciałem zrobić głębszy wdech, ale ból w płucach zatrzymał mnie w połowie ruchu, a przed oczyma zatańczyły czarne płatki. Ostrożnie wypuściłem powietrze i pozwoliłem płucom pracować samodzielnie. Po chwili płatki znikły, a ja zerknąłem na siedzącą postać. Kontury wyostrzyły się, poszczególne części nabrały kolorów i rozpoznałem Kerina. Spróbowałem się uśmiechnąć.

- Cześć - wyszeptałem i odchrząknąłem. Znów ból w klatce piersiowej. Kerin odpowiedział uśmiechem.

- Cześć. Powiedzieli mi, że dzisiaj odzyskasz przytomność.

- Jak długo to trwało?

Nieco spoważniał.

- Dwa tygodnie.

Dwa tygodnie! Aż westchnąłem. Trzy dni zrasta się złamana ręka. Po trzech tygodniach można stawiać pierwsze kroki na świeżo zregenerowanej nodze. Musiałem być nieźle poharatany. Przez chwilę przetrawiałem to, co usłyszałem, aż wreszcie przypomniało mi się, że na pokładzie patrolowca nie byłem sam.

- Aaa... Kerin... Co z resztą? - wychrypiałem. - Co było z tobą?

Spróbował się uśmiechnąć.

- Wypuścili mnie po trzech dniach, właściwie nic mi nie było.

- A reszta? Turner?

- Jego też nieźle połamało, ale mniej niż ciebie. Wyszedł cztery dni temu, ale jeszcze przez jakiś czas nie będzie latał. Ja zresztą też na razie odprawiam tylko spokojne podróże, bez zbytniego napierania na stery.

- Shiyo?

Spoważniał. Popatrzył mi w oczy, zacisnął usta i pokręcił przecząco głową. Zaczęło mnie ogarniać przerażenie.

- Robert?

Ten sam przeczący ruch głową.

- Mauder?

Znów przeczenie. W oczach zaczęło pojawiać mu się coś w rodzaju rozpaczy.

- Kitka? - wyszeptałem. Spuścił wzrok i znów wykonał przeczący gest. Przez chwilę stanęła mi przed oczami jej szczupła sylwetka w czarnym, połyskującym kombinezonie jaki zwykle nosiła i z kaskadą jeszcze czarniejszych włosów opadających w puklach na ramiona. I jeszcze jedno pytanie.

- Gruby?

Kerin rozjaśnił się, jakby wreszcie coś pozwoliło mu na zmianę tematu i odegnanie sprawiających ból myśli.

- On? Pobył w szpitalu dzień na obserwacji i wyszedł - szybko wyrzucał z siebie słowa. - Powiedział, że musi odpocząć i przeniósł się z czynnej służby. Lata teraz w patrolach na Pograniczu.

- Co? Na Pograniczu? - podchwyciłem. - I twierdzi, że chce odpocząć?

Kerin uśmiechnął się.

- Tak. Ale zanim odleciał, skontaktował się ze mną i powiedział, że jeśli będę kompletował nową załogę, to mam mu zaklepać jedno miejsce.

Zachciało mi się śmiać. Pogranicze i odpoczynek! Wprawdzie nie jest to linia frontu i do strzelaniny dochodzi tam bardzo rzadko, ale nigdy nie wiadomo, co stamtąd się wynurzy i bardzo rzadko co z tym, co się wynurzyło, zrobić. Pół biedy, jak obiekt pochodzi z samego Pogranicza, z nimi najczęściej można się jakoś dogadać, ale trafiają się czasem przybysze zza Granicy. Pogranicze! Odpocząć! Zaczęły mną targać spazmy histerycznego śmiechu. Każdy z nich wywoływał eksplozję bólu, ale nie potrafiłem przestać. W końcu pociemniało mi w oczach i przestałem się śmiać, ale mimo to robiło się coraz ciemniej.

- Kerin! - wyjęczałem. - Za-aczekaj! Ja zaraz wrócę! - coś jeszcze próbowałem powiedzieć i zrobiło się całkiem ciemno. Nagle zorientowałem się, że mam zamknięte oczy. Otworzyłem je i popatrzyłem wokoło. Nie czułem żadnego bólu, a Kerin siedział prawie w tej samej pozycji, co przed utratą przeze mnie przytomności i leciutko się uśmiechał.

- Kerin! Dobrze, że jesteś! - wyrwało mi się. - Ile mnie nie było?

- Trzy godziny.

Zatkało mnie. Trzy godziny! A on tak tu siedział i czekał, aż się obudzę. Zaczął się podnosić.

- Muszę już iść. Ale jeszcze cię odwiedzę. Za jakieś cztery dni wychodzisz, poczekaj na mnie chwilę, gdybym się spóźniał.

- Kerin...Kerin, słuchaj - chciałem go złapać za rękę, ale nie mogłem się ruszyć. - Czy znajdzie się w twojej załodze miejsce i dla mnie?

Uśmiechnął się.

- Jasne. A zanim skompletuję nową grupę minie trochę czasu, wiesz przecież, że nie każdy może ze mną latać. Do tej chwili ty będziesz już zupełnie zdrowy.

Podszedł do drzwi, położył dłoń na klamce, jakby się na chwilę zawahał i chciał coś powiedzieć, ale to trwało tylko ułamek sekundy. A może mi się tylko zdawało. Wyszedł, a ja zostałem sam ze swoimi myślami. Kolejno przed oczyma przesuwały mi się postaci Shiyo, Maudera, Roberta i Kitki, a później korytarza w podziemiach i zegara na ekranie komputera odmierzającego ostatnie pół minuty mojego tam pobytu. Nikt mi nie robił żadnych wyrzutów, ja też nie wiem, czy to by coś zmieniło, ale nagle zapragnąłem znów znaleźć się w podziemiach bazy na Yarminie i we właściwym czasie posłuchać rozkazu powrotu. A później zasnąłem.




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 34 Następna