strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Roger Zelazny
Początek Poprzednia strona 54 Następna Ostatnia

Dilvish Przeklęty

 

 

fragment

 

 

Podróż do Dilfaru

 

Gdy Dilvish Przeklęty wyjechał z Portaroy, próbowali zatrzymać go w Qaranie, potem w Tugado i znów w Maestarze, Mycarze i Bildeshu. Pięciu jeźdźców czekało na niego na drodze do Dilfaru; kiedy jeden odpadał, zastępował go kolejny na świeżym wierzchowcu. Ale żaden z nich nie potrafił dotrzymać kroku Karemu, stalowemu rumakowi, za którego, jak powiadano, Pułkownik Wschodu zaprzedał część swej duszy.

Jechał dzień i noc, by prześcignąć zbliżające się armie Lylisha, Pułkownika Zachodu - jego ludzie leżeli już sztywni i pokryci skrzepłą krwią na polach Portaroy.

Kiedy Dilvish zorientował się, że jest ostatnim żywym wśród masakry, wezwał do siebie Karego, wskoczył na siodło, które było jego częścią i krzyknął, by uciekali. Błyszczące kopyta poniosły Karego przez szereg pikinierów - piki rozstąpiły się niczym łan zboża, dzwoniąc, gdy ich ostrza odbijały się od czarnych niczym noc boków rumaka.

- Do Dilfaru! - krzyknął Dilvish, a Kary zwrócił się w prawo i poniósł go w górę zbocza, po którym wspinały się jedynie kozice.

Kiedy Dilvish zbliżył się do Qaranu, Kary odwrócił głowę i rzekł:

- Wielki Pułkowniku Wschodu, zaminowali powietrze i powietrze poza powietrzem gwiazdami śmierci.

- Czy możesz je ominąć? - zapytał Dilvish.

- Jeśli udamy się traktem pocztowym, być może mi się uda - odparł Kary.

- Wobec tego pospieszmy się.

Małe srebrne oczy, które spoglądały z przestrzeni poza przestrzenią i pełne były gwiezdnego pyłu, mrugnęły i spojrzały przed siebie.

Zjechali z drogi.

To na trakcie pocztowym pierwszy jeździec wynurzył się zza głazu i krzyknął, by Dilvish się zatrzymał. Dosiadał potężnego kasztana bez uprzęży.

- Ściągnij wodze, Pułkowniku Wschodu - rzekł. - Twoi ludzie nie żyją. Droga przed tobą pełna jest śmierci i obstawiona ludźmi Lylisha...

Ale Dilvish minął go nie odpowiadając, zaś mężczyzna dał koniowi ostrogę i ruszył w pościg.

Jechał za nim cały poranek drogą do Tugado, dopóki spieniony kasztan nie potknął się i nie zrzucił jeźdźca na kamienie.

W Tugado Dilvish spostrzegł, iż drogę blokował jeździec, który, dosiadając ogiera barwy krwi, strzelił do niego z kuszy,.

Kary stanął dęba i bełt odbił się od jego piersi. Koń rozdął nozdrza, dobywając z nich dźwięk podobny krzykowi ogromnego ptaka. Ogier barwy krwi skoczył z drogi na pole.

Kary pognał naprzód, a drugi jeździec zawrócił konia i ruszył za nim.

Ścigał ich, dopóki słońce nie stanęło w zenicie, potem czerwony koń padł, dysząc ciężko. Dilvish jechał dalej.

W Maestarze drogę zablokowano na Przełęczy Reshth.

Ściana z pniaków, dwa razy wyższa od człowieka, zagradzała wąski szlak.

- Skacz - powiedział Dilvish i Kary wzniósł się w powietrze, niczym czarna tęcza, pokonując umocnienie.

A przed nimi, na końcu przełęczy, czekał jeździec na białej klaczy.

Kary znów wydał z siebie przeraźliwy dźwięk, ale klacz stała spokojnie.

Światło odbiło się od zwierciadeł stalowych kopyt, a bezwłose boki w świetle południa stały się niemal niebieskie. Nie zwolnił kroku, zaś jeździec na białej klaczy, widząc, iż koń był cały z metalu, cofnął się i dobył miecza.

Dilvish wyciągnął swój spod płaszcza i gdy mijał jeźdźca, sparował cięcie w głowę. Chwilę później człowiek ruszył za nimi, wołając:

- Choć ominąłeś gwiazdy śmierci i przeskoczyłeś tu barierę, nigdy nie dotrzesz do Dilfaru! Ściągnij wodze! Dosiadasz nieczystego ducha, który przyjął postać konia, ale zostaniesz zatrzymany w Mycarze lub Bildeshu: albo wcześniej!

Pułkownik Wschodu nie odpowiedział, a Kary niósł go długim, niedbałym galopem.

- Dosiadasz rumaka, który nigdy się nie męczy - zawołał człowiek - ale nie jest on odporny na inne czary! Oddaj mi swój miecz!

Dilvish roześmiał się, a jego płaszcz rozdął się niczym skrzydło na wietrze.

Nim nadszedł zmrok, klacz również upadła, a Dilvish znalazł się w pobliżu Mycaru.

Kary zatrzymał się nagle, gdy zbliżyli się do strumienia zwanego Kethe. Dilvish złapał go za szyję, by nie spaść.

- Nie ma mostu - rzekł Kary. - A ja nie umiem pływać.

- Czy możesz go przeskoczyć?

- Nie wiem, mój pułkowniku. Jest szeroki. Jeśli go nie przeskoczę, nigdy nie wynurzymy się na powierzchnię. Kethe wcina się głęboko w ziemię.

Wtedy to zza drzew wynurzyli się żołnierze, niektórzy na koniach, inni pieszo - piechota niosła piki. Dilvish rzekł:

- Spróbuj.

Kary rzucił się pełnym galopem, pędząc szybciej od wszystkich koni - świat zawirował i runął wokół Dilvisha, który trzymał się Karego kolanami i wielkimi, pokrytymi bliznami dłońmi. Krzyknął, gdy unieśli się w powietrze.

Gdy opadli na drugim brzegu, kopyta Karego zaryły się w skale, a Dilvish zatoczył się w siodle. Nie spadł jednak, a Kary uwolnił kopyta.

Dilvish spojrzał na drugi brzeg i ujrzał znieruchomiałych żołnierzy, gapiących się na niego, potem na Kethe, a potem znów na niego i Karego.

Kiedy ruszyli dalej, dogonił go jeździec na bułanym ogierze i rzekł:

- Choć trzy konie przez ciebie padły, zatrzymamy cię między tym miejscem a Bildeshem. Poddaj się!

A potem Dilvish i Kary wyprzedzili go i oddalili się.

- Myślą, mój rumaku, że jesteś demonem - powiedział do Karego.

Koń zachichotał.

- Może lepiej byłoby, gdyby okazało się to prawdą.

Ścigali zachodzące słońce i w końcu bułanek padł, jeździec przeklął Dilvisha i Karego, a oni jechali dalej.

W Bildesh zaczęły padać drzewa.

- Pułapka! - krzyknął Dilvish, ale Kary tańczył już taniec uników i przejść. Zatrzymał się, stając dęba; potem odbił się z zadnich nóg i przeskoczył ponad opadającym pniem. Znów się zatrzymał i zrobił to raz jeszcze. Potem dwie kłody spadły naraz z przeciwnych stron szlaku, więc skoczył w tył i w przód, omijając je obie.

Później przeskoczył dwa głębokie doły, a od jego boków odbił się deszcz strzał - jedna raniła Dilvisha w udo.

Dogonił ich piąty jeździec. Jego koń był koloru świeżo wybitej złotej monety i zwał się Sunset, zaś jeździec był zaledwie młodzikiem, lekkim w siodle, wybranym, by jak najdłużej kontynuował pościg. Nosił kopię i roztrzaskał ją na boku Karego, który się nawet nie odwrócił. Pognał za Dilvishem krzycząc:

- Od dawna podziwiałem Dilvisha, Pułkownika Wschodu, i nie chcę widzieć go martwym. Poddaj mi się! Zostaniesz potraktowany ze wszystkimi honorami należnymi twej randze!

Dilvish roześmiał się i odpowiedział:

- Nie, mój chłopcze. Lepiej umrzeć, niż poddać się Lylishowi. Pędź, Kary!

Kary przyspieszył, a chłopiec pochylił się nad szyją Sunseta i ruszył w pościg. Nosił miecz u boku, ale nie miał okazji go użyć. Choć Sunset biegł całą noc, dłużej i dalej niż inni w pościgu, on też padł, gdy niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać.

Gdy tak leżał, próbując się podnieść, młodzik zawołał:

- Choć mi umknąłeś, Lance cię dopadnie!

A potem Dilvish zwany Przeklętym jechał samotnie wśród wzgórz nad Dilfarem, niosąc swe posłanie do miasta. I choć dosiadał stalowego rumaka o imieniu Kary, to jednak lękał się spotkania z Lance'em w Niezniszczalnej Zbroi, nim dostarczy wiadomość.

Gdy ruszył traktem w dół, jego droga po raz ostatni została zablokowana przez człowieka w zbroi na koniu w zbroi. Mężczyzna zatarasował drogę i choć miał opuszczoną przyłbicę, Dilvish rozpoznał w nim Lance'a, Prawą Rękę Pułkownika Zachodu.

- Zatrzymaj się i osadź konia, Dilvishu! - zawołał. - Nie zdołasz mnie minąć!

Lance stał niczym posąg.

Dilvish osadził Karego i czekał.

- Wzywam cię, byś się teraz poddał.

- Nie - odparł Dilvish.

- Wobec tego muszę cię zabić.

Dilvish dobył miecza.

Mężczyzna roześmiał się.

- Nie wiesz, iż ma zbroja jest niezniszczalna?

- Nie - rzekł Dilvish.

- Doskonale - odparł z chichotem. - Jesteśmy tu sami, daję ci słowo. Zsiądź z konia. Uczynię to samo w tej samej chwili. Kiedy się przekonasz, że to strata czasu, daruję ci życie. Jesteś mym więźniem.

Zsiedli z koni.

- Jesteś ranny - rzekł Lance.

Dilvish nie odpowiadając ciął go w szyję, mając nadzieję, iż rozetnie spojenie. Ale wytrzymało, a na metalu nie było nawet śladu potężnego ciosu, który innemu odrąbałby głowę.

- Musiałeś już zrozumieć, że moja zbroja jest niezniszczalna. Została wykuta przez same Salamandry i skąpana we krwi dziesięciu dziewic...

Dilvish ciął go w głowę i gdy Lance oddał cios, Dilvish powoli skręcił w lewo, tak, że Lance stał teraz plecami do stalowego rumaka o imieniu Kary.

- Teraz, Kary! - krzyknął Dilvish.

Kary stanął dęba i runął w przód, uderzając Lance'a przednimi kopytami.

Człowiek zwany Lance odwrócił się szybko i kopyta trafiły go w pierś. Upadł.

Na jego napierśniku widniały dwa lśniące ślady kopyt.

- Miałeś rację - powiedział Dilvish. - Nadal nie została zniszczona.

Lance zajęczał.

- ... I mógłbym cię teraz zabić, zadając cios przez otwór twej przyłbicy. Ale nie uczynię tego, gdyż nie powaliłem cię uczciwie. Gdy odzyskasz siły, rzeknij Lylishowi, iż Dilfar będzie gotów na jego przybycie. Lepiej, by się wycofał.

- Przyniosę worek na twą głowę, gdy weźmiemy miasto - rzekł Lance.

- Zabiję cię na równinie pod miastem - odrzekł Dilvish, dosiadł Karego i ruszył traktem, zostawiając Lance'a na ziemi.

Kiedy odjeżdżali, Kary powiedział:

- Gdy się spotkacie, uderzaj w ślady mych kopyt. Zbroja tam pęknie.

Kiedy dotarli do miasta, Dilvish jechał ulicami do pałacu, nie odzywając się do tłoczących się wokół niego ludzi.

Wszedł do wnętrza budowli i zaanonsował się:

- Jestem Dilvish, Pułkownik Wschodu - powiedział. - Jestem tu, by donieść, iż Portaroy wpadło w ręce Lylisha. Armie Pułkownika Zachodu maszerują w tym kierunku i będą tu za dwa dni. Uzbrójcie się. Dilfar nie może paść.

- Zadmijcie w trąby - rozkazał król, zrywając się z tronu. - I zgromadźcie wojowników. Musimy szykować się do bitwy.

Gdy trąby grzmiały, Dilvish wypił puchar dobrego czerwonego wina z Dilfaru, a gdy przyniesiono mu mięsiwo i chleb, zastanowił się znów nad siłą zbroi Lance'a i wiedział, iż musi się znów zmierzyć z jej niezniszczalnością.

Pieśń Thelinde

Po drugiej stronie wzgórza, pod księżycem, który był wielki i złocisty, Thelinde śpiewała cały wieczór.

W wysokim żywiołaczym dworze Caer Devash, otoczonym sosnami i odbijającym się u podnóża skał w srebrzystej rzece zwanej Denesh, Mildin słyszała głos córki i słowa jej pieśni:

Mężowie z Zachodu są twardzi,

A jeden jest dzielny za trzech

Lecz Dilvish Przeklęty powrócił

I w żyłach zmroził im krew.

A kiedy go z Portaroy

Aż do Dilfaru ścigali

On jechał na piekielnym wierzchowcu

Bestyi czarnej ze stali

Nie mogli złapać ni zabić

Karym zwanego rumaka

Pułkownik wiele się nauczył

Z przekleństwa Jeleraka...

Mildin zadrżała i chwyciła lśniącą ptakołaczą pelerynę - gdyż była Panią Zboru - narzuciła ją na ramiona, spięła dymnym Kamieniem Księżycowym i stała się srebrzystoszarym ptakiem, po czym wyleciała przez okno i pofrunęła nad Deneshem.

Przefrunęła nad wzgórzem do miejsca, gdzie stała Thelinde, patrząc na południe. Mildin usiadła na niskiej gałęzi i ptasim gardłem rzekła:

- Moje dziecko, przestań śpiewać.

- Mamo! Co się stało? - zapytała Thelinde. - Dlaczego przybyłaś w chyżej postaci? - Jej oczy były okrągłe, gdyż zmieniały się wraz z fazami księżyca, a we włosach płonął srebrzysty ogień wiedźm z Północy. Miała siedemnaście lat, szczupłe ciało i uwielbiała śpiewać.

- Wyśpiewałaś imię, którego nie należy wypowiadać nawet w naszej bezpiecznej twierdzy - powiedziała Mildin. - Skąd znasz tę piosenkę?

- Od stworzenia w jaskini - odpowiedziała. - Tam, gdzie rzeka zwana Północą tworzy sadzawkę, gdy spływa pod ziemię.

- Czym było stworzenie w jaskini?

- Już odeszło - odparła Thelinde. - Był mrocznym wędrowcem, wydaje mi się, że jednym z żabiego rodu, który odpoczywał tu w drodze na Radę Zwierząt.

- Czy wytłumaczył ci znaczenie pieśni?

- Nie, powiedział, że pojawiła się niedawno i opowiada o wojnach na Południu i Wschodzie.

- To prawda - powiedziała Mildin. - A żaba nie lęka się jej rechotać, ponieważ pochodzi z mrocznego ludu i nie zagraża potężnym. Ale ty, Thelinde, musisz być ostrożniejsza. Wszyscy, którzy posiadają moc, chyba że są wyjątkowo popędliwi, boją się wymawiać imię zaczynające się na "J".

- A dlaczego?

Srebrzystoszara postać spłynęła na ziemię. A potem obok Thelinde pojawiła się jej matka, wysoka i blada w świetle księżyca; jej włosy zaplecione były w warkocze i upięte na głowie w coś, co zwano koroną zboru.

- Chodź pod mą pelerynę, udamy się do Sadzawki Bogini, póki palce księżyca wciąż dotykają jej powierzchni - powiedziała Mildin. - Zobaczysz część tego, o czym śpiewałaś.

Zeszły ze wzgórza do miejsca, gdzie strumyk, który wypływał ze źródła na szczycie, wpadał do sadzawki nie czyniąc zmarszczek na wodzie. Mildin uklękła obok i dmuchnęła na powierzchnię wody. Potem przywołała do siebie Thelinde i spojrzały w dół.

- Popatrz na odbicie księżyca w wodzie - powiedziała. - Patrz uważnie. Słuchaj...

Dawno temu - zaczęła - nawet według naszej rachuby lat, był Dom, który został pozbawiony dziedzictwa na Wschodzie, ponieważ kilka pokoleń zawarło małżeństwa z elfami. Elfy są wysokie i przystojne, szybko myślą i działają i choć ich rasa jest znacznie starsza, ludzie zazwyczaj nie rozpoznają elfiego dziedzictwa. Szkoda... Ostatni potomek tego Domu, odarty z ziem i tytułów, parał się wieloma zajęciami, od gór do morza, aż wreszcie zajął się wojaczką podczas pierwszych wojen na Zachodzie kilka stuleci temu. Potem wyróżnił się w wielkiej Bitwie o Portaroy, wyzwalając miasto z rąk wrogów, więc nazwano go Dilvishem Wyzwolicielem. Patrz! Obraz staje się wyraźny! Oto wjazd Dilvisha do Portaroy...

Thelinde zapatrzyła się w sadzawkę, gdzie uformował się obraz.

Wysoki był i ciemniejszy od elfów, miał oczy, które śmiały się i błyszczały dumą z triumfu. Dosiadał brązowego ogiera, a jego zbroja, choć pogięta i pokryta zadrapaniami, wciąż lśniła w porannym słońcu. Jechał na czele swych oddziałów, a ludzie z Portaroy stali po obu stronach drogi i wiwatowali, zaś kobiety rzucały mu pod nogi kwiaty. Kiedy dotarł wreszcie do fontanny na placu, zsiadł i napił się wina zwycięstwa. Starsi wygłosili mowy dziękczynne i wydano wielką ucztę dla wyzwolicieli.

- Wygląda na dobrego człowieka - powiedziała Thelinde. - Nosi taki ogromny miecz! Sięga mu do czubków butów!

- Tak, to dwuręczne ostrze nazwane tego dnia Wyzwolicielem. Jego buty, zauważ, są z zielonej elfiej skóry i ludzie nie mogą ich kupić - ale niekiedy dostają je w darze na znak przychylności Wysokich - i powiada się, że nie zostawiają śladów stóp. Szkoda, iż za tydzień od tej uczty, która się odbywa, Wyzwoliciel zostanie strzaskany, a Dilvisha nie będzie już wśród żywych.

- Ale on wciąż żyje!

- Tak: ponownie.

W sadzawce zawirowało i pojawił się kolejny obraz.

Ciemne wzgórze... Mężczyzna w pelerynie z kapturem, pośrodku słabo błyszczącego kręgu... Dziewczyna przywiązana do kamiennego ołtarza... Ostrze w prawej dłoni mężczyzny, laska w lewej...

Mildin poczuła, jak córka zaciska jej palce na ramieniu.

- Mamo! Co to jest?

- To Ten, którego imienia nigdy nie możesz wymówić.

- Co on zamierza uczynić?

- Mroczną rzecz, do której potrzeba krwi dziewicy. Czekał od początków czasu, by gwiazdy ustawiły się w pozycji odpowiedniej do tego rytuału. Przebył długą drogę, by dotrzeć do tego starożytnego ołtarza wśród wzgórz nad Portaroy, do miejsca, gdzie tego uczynku można dokonać.

Popatrz, jak stwory ciemności tańczą wokół kręgu: nietoperze, widma i błędne ogniki, pragnąc choć kropli! Ale nie przejdą kręgu.

- Oczywiście, że nie...

- Teraz, gdy płomienie z pojedynczego kaganka strzelają wyżej, a gwiazdy zmierzają ku właściwej pozycji, przygotowuje się, by odebrać życie...

- Nie mogę patrzeć!

- Patrz!

- To Wyzwoliciel, Dilvish, zmierzający w tamtą stronę.

- Tak. Wedle zwyczaju Wysokiego Ludu rzadko sypia. Przechadza się po wzgórzach nad Portaroy, odziany w pełną zbroję, jak to się ludzie spodziewają po wyzwolicielach.

- Widzi Jel... Widzi krąg! Zbliża się!

- Tak, i przerywa krąg. Ponieważ jest z Wysokiej Krwi, wie, że jest dziesięć razy bardziej niż człowiek odporny na magię. Ale nie wie, czyj krąg przełamał. Nie ginie jednak. Ale zostaje osłabiony - spójrz, jak się zatacza! - tak wielka jest moc Tamtego.

Uderza czarnoksiężnika ręką, przewracając go na ziemię i wywraca kaganek. Potem odwraca się, by uwolnić dziewczynę...



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 54 Następna