strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Roger Zelazny
Początek Poprzednia strona 55 Następna Ostatnia

Dilvish Przeklęty

 

 

fragment (2)

 

 

W sadzawce cień, który był czarnoksiężnikiem podniósł się z ziemi. Jego twarz skrywał kaptur, ale wysoko uniósł laskę. Nagle zdał się rosnąć, a laska wydłużyła się i zaczęła wić niczym wąż. Wyciągnął dłoń i końcem laski lekko dotknął dziewczyny.

Thelinde wrzasnęła.

Na jej oczach dziewczyna zaczęła się starzeć. Na jej twarzy ukazały się zmarszczki, włosy stały się białe. Skóra pożółkła i widać było pod nią wszystkie kości.

Wreszcie przestała oddychać, ale zaklęcie nie ustało. Stworzenie na ołtarzu skurczyło się i uniósł się z niego proch niczym dym.

Na kamieniu spoczywał jedynie szkielet.

Dilvish odwrócił się do czarnoksiężnika, unosząc nad ramieniem Wyzwoliciela.

Kiedy zadał cios, Mroczny dotknął ostrza laską, a ono strzaskało się i upadło u jego stóp. Dilvish dał krok ku czarnoksiężnikowi.

Laska znów pomknęła w przód, a wokół ciała Wyzwoliciela błysnęła korona bladego ognia. Po chwili zniknęła. Jednak Dilvish nadal stał, nieruchomy.

Obraz zniknął.

- Co się stało?

- Mroczny - odpowiedziała Mildin - rzucił na niego straszliwą klątwę, przed którą nawet Wysoka Krew nie chroniła. Patrz.

Dzień spłynął na wzgórza. Na ołtarzu spoczywał szkielet. Czarnoksiężnik zniknął. Dilvish stał samotny, błyszcząc jak marmur w promieniach słońca, pokryty rosą, a jego prawa ręka nadal była uniesiona, jakby chciał uderzyć wroga.

Potem przyszła grupka chłopców i gapiła się dłuższą chwilę. Pobiegli do miasta i opowiedzieli o tym. Starsi Portaroy poszli na wzgórza i uznając posąg za dar od kogoś z obcych, których Wyzwoliciel zaliczał do swych przyjaciół, zabrali go do Portaroy i ustawili na placu przy fontannie.

- Zamienił go w kamień!

- Tak, i stał na tym placu ponad dwa stulecia, pomnik samego siebie, wznosząc pięść na wrogów miasta, które wyzwolił. Nikt nie wiedział, co się z nim stało, ale jego ludzcy przyjaciele postarzeli się i umarli, a posąg stał nadal.

- ... A on spał w kamieniu.

- Nie, Mroczny nie rzuca tak łagodnych klątw. Kiedy jego ciało stało skamieniałe, w pełnej zbroi, jego duch został wygnany do najgłębszych otchłani Piekła, gdzie Mroczny mógł sięgnąć.

- Och...

- ... I czy zaklęcie miało być tymczasowe, czy też Wysoka Krew przemówiła w potrzebie, czy też jakiś potężny sprzymierzeniec Dilvisha dowiedział się prawdy i wreszcie go uwolnił, nie wiadomo. Ale niedawno, gdy Lylish, Pułkownik Zachodu, pustoszył kraj, wszyscy mieszkańcy Portaroy zgromadzili się na placu przygotowując się do obrony miasta.

Księżyc przesunął się do krawędzi sadzawki. Pod nim pojawił się kolejny obraz:

Mieszkańcy Portaroy uzbrajali się i przygotowywali na placu. Było ich zbyt mało, ale zdawali się gotowi sprzedać swą skórę jak najdrożej. Wielu tego poranka spoglądało na posąg Dilvisha, jakby przypominali sobie legendę. A potem, gdy padły na niego promienie słoneczne, posąg się poruszył...

Przez kwadrans jego kończyny powoli, z widocznym wielkim wysiłkiem zmieniały pozycję. Tłum na placu stał i patrzył, sam znieruchomiały. Wreszcie Dilvish zszedł z piedestału i napił się z fontanny.

Ludzie otoczyli go, a on zwrócił się ku nim.

- Jego oczy, mamo! Zmieniły się!

- Czy po tym, co widział oczami ducha, dziwnym jest, że odbija się to w oczach ciała?

Obraz zniknął. Księżyc odpłynął dalej.

- ... I skądś wziął sobie konia, który nie był koniem, tylko stalową bestią przypominającą konia.

W sadzawce przemknął ciemny, galopujący kształt.

- To Kary, jego rumak. Dilvish pojechał na nim do bitwy i choć długo walczył na piechotę, później też na nim odjechał - jedyny, który przeżył. W tygodniach poprzedzających bitwę dobrze wyszkolił swych ludzi, ale było ich zbyt mało. Został przez nich nazwany Pułkownikiem Wschodu w odróżnieniu od tytułu noszonego przez Lylisha. Jednak wszyscy prócz niego padli, choć panowie i starsi ze wszystkich innych miast na Wschodzie też stanęli do walki i uznali jego tytuł. Dziś, jak mi powiedziano, stanął pod murami Dilfaru i zabił Lance'a w Niezniszczalnej Zbroi w pojedynku. Ale księżyc znika i woda ciemnieje...

- A imię? Dlaczego nie mogę wypowiadać imienia Jeleraka?

Kiedy je wypowiedziała, rozległ się trzepot, jakby w powietrzu biły wielkie suche skrzydła, księżyc przykryła chmura, a w sadzawce odbił się ciemny kształt.

Mildin wciągnęła córkę pod ptakołaczą pelerynę.

Trzepot przybrał na sile i otoczyła je rzadka mgła.

Mildin uczyniła Znak Księżyca i zaczęła szeptać:

- Wynoś się - w imieniu Zboru, którego jestem Panią, nakazuję ci się oddalić. Wracaj tam, skądżeś przybył. Nie życzymy sobie twych ciemnych skrzydeł nad Caer Devash.

Powietrze zawirowało i nad nimi zawisła płaska, pozbawiona wyrazu twarz, znajdująca się między szerokimi, nietoperzymi skrzydłami. Jego szpony lśniły lekko na czerwono, niczym metal właśnie rozgrzany w kuźni.

Zatoczył krąg, a Mildin ciaśniej owinęła je płaszczem i uniosła dłoń.

- Przez Księżyc, naszą Matkę we wszystkich jej przebraniach nakazuję ci odejść. Teraz! Natychmiast! Wynoś się z Caer Devash!

Wylądował na ziemi obok nich, ale peleryna Mildin zaczęła świecić, a Księżycowy Kamień błyszczał jak mleczny płomień. Stwór cofnął się przed światłem z powrotem w mgłę.

A potem w chmurze pojawił się otwór, przez który spłynęło światło księżyca. Pojedynczy promień padł na stwora.

Zawył raz, niczym człowiek w bólu, po czym wzbił się w powietrze i skierował na południowy wschód.

Thelinde spojrzała w twarz matki, która nagle wydała się bardzo zmęczona, starsza...

- Co to było? - zapytała.

- To był sługa Mrocznego. Próbowałam dać ci jak najwyraźniejsze ostrzeżenie przed jego mocą. Jego imię tak długo używane było, by wezwać lub podporządkować sobie złe duchy i mroczne widma, że stało się Imieniem Mocy. Pędzą, by znaleźć tego, kto je wypowiada, gdy tylko je usłyszą, bo może to być on i rozeźlić się, jeśli się spóźnią. Jeśli to nie on, często mszczą się na lekkomyślnym mówcy. Powiadają też, że jeśli jedna osoba zbyt często je wypowiada, on sam staje się tego świadom i zsyła zgubę na tę osobę. W obu przypadkach nierozważnie jest śpiewać takie piosenki.

- Już nigdy nie będę. Jak czarownik może być tak silny?

- Jest stary jak te wzgórza. Był kiedyś białym magiem, który zwrócił się ku mrocznym ścieżkom, co czyni go szczególnie złośliwym, sama wiesz, że oni rzadko zmieniają się na lepsze, i teraz uważa się go za jednego z trzech najpotężniejszych, może nawet najpotężniejszego ze wszystkich czarodziejów we wszystkich królestwach na wszystkich Ziemiach. Nadal żyje i jest bardzo silny, choć historia, którą zobaczyłaś, wydarzyła się wiele stuleci temu. Ale nawet on ma problemy...

- Dlaczego? - zapytała córka wiedźmy.

- Ponieważ Dilvish znów ożył i wydaje mi się, że jest ociupinkę rozeźlony.

Księżyc wynurzył się zza chmury, wielki - podczas nieobecności przybrał złocisty kolor.

Mildin i jej córka skierowały się na wzgórze, ku Caer Devash otoczonemu sosnami wysoko nad Deneshem, srebrzystą rzeką.

 

Dzwony Shoredanu

 

Żadne żywe stworzenie nie zamieszkiwało krainy Rahoringhast.

Od czasu przed tym czasem w martwej krainie nie rozbrzmiewał żaden dźwięk prócz huku grzmotów i kap-kap kropli deszczu, odbijających się od murów i kamieni. Wieże Cytadeli Rahoringhast wciąż stały. Wielki portal, z którego wyważono drzwi otwierał się niczym usta, zastygłe w krzyku bólu i zaskoczenia śmierci. Okolica wokół tego miejsca przypominała sterylny księżycowy krajobraz.

Jeździec kroczył Drogą Armii, która prowadziła do portalu i wkroczył przez niego do Cytadeli. Za nim wił się szlak w dół, w dół i dalej, na południe i zachód. Przenikał przez zimne kłęby porannej mgły, która unosiła się nad ciemną, zrytą ziemią, nabrzmiała niczym oddziały gigantycznych pijawek. Droga wiła się wokół starożytnych wież, trzymających się jeszcze jedynie dzięki sile zaklęć, rzuconych na nie w zamierzchłych dniach. Czarne, złowieszcze, wysokie, wyraźne niczym w koszmarnym śnie wieże Cytadeli były ostatnim widocznym przedłużeniem charakteru ich martwego twórcy: Hohorgi, Króla Świata.

Jeździec w zielonych butach, które nie zostawiały śladów, gdy szedł, musiał wyczuć resztki mrocznej potęgi, która nadal trwała w tym miejscu, ponieważ zatrzymał się i siedział w milczeniu, długo wpatrując się w zniszczoną bramę i wysokie blanki. Potem powiedział jedno słowo do czarnego, podobnego koniowi stworzenia, którego dosiadał i ruszyli dalej.

Kiedy się zbliżał, zobaczył, że w cieniu portalu coś się poruszyło.

Wiedział, że krainy Rahoringhast nie zamieszkiwało żadne żywe stworzenie...

* * *

Bitwa była niezła, biorąc pod uwagę liczbę obrońców.

Pierwszego dnia emisariusze Lylisha zbliżyli się do murów Dilfaru, poprosili o negocjacje, zażądali, by miasto się poddało - odmówiono im. Potem nastąpił krótki rozejm, podczas którego Lance - Ręka Lylisha - stoczył pojedynek z Dilvishem zwanym Przeklętym, Pułkownikiem Wschodu, Wyzwolicielem Portaroy, potomkiem Elfiego Domu Selara i ludzkiego Domu, który sczezł.

Pojedynek trwał ledwie kwadrans, gdy Dilvish, który upadł przez ranę w nodze, uderzył zza tarczy w górę czubkiem miecza. Zbroja Lance'a, ponoć niezniszczalna, pękła, kiedy ostrze Dilvisha trafiło w jeden z dwóch herbów na napierśniku - herbów w kształcie końskiej podkowy. Mężczyźni szeptali, że tych herbów wcześniej nie było i podjęli próbę schwytania pułkownika. Jednak jego koń, który stał w szrankach niczym stalowy posąg, przyszedł mu z pomocą i zaniósł bezpiecznie do miasta.

Wtedy rozpoczęło się oblężenie, ale obrońcy byli przygotowani i utrzymali mury. Dilfar był dobrze ufortyfikowany i zaopatrzony. Walczący z lepszej pozycji obrońcy siali zniszczenie wśród ludzi Zachodu.

Po czterech dniach armia Lylisha wycofała wielkie tarany, których nie zdołała użyć. Ludzie Zachodu, czekając na przybycie katapult z Bildeshu, rozpoczęli budowę machin oblężniczych.

Ponad murami Dilfaru, wysoko w Fortecy Orłów obserwowało ich dwóch ludzi.

- Niedobrze się zapowiada, lordzie Dilvishu - powiedział król, który zwał się Malacar Potężny, choć był niski i stary. - Jeśli ukończą chodzące wieże i sprowadzą katapulty, będą atakować z oddali. Nie zdołamy się przed nimi obronić. Wieże ruszą, gdy zostaniemy osłabieni pociskami.

- To prawda - rzekł Dilvish.

- Dilfar nie może paść.

- Nie.

- Posłano po posiłki, ale znajdują się wiele lig stąd. Nikt nie był przygotowany na atak lorda Lylisha i wiele czasu minie, nim zbierzemy wystarczającą ilość żołnierzy i przygotujemy ich do walki.

- To też prawda, a wtedy może już być za późno.

- Mówią, że jesteś tym samym lordem Dilvishem, który dawno temu wyzwolił Portaroy.

- Jestem nim.

- Jeśli tak, tamten Dilvish pochodził z Domu Selara od Niewidzialnego Ostrza.

- Tak.

- Jeśli to również jest prawdą, w takim razie, co mówią o Domu Selara i dzwonach Shoredanu w Rahoringhaście?

Mówiąc to, Malacar odwrócił wzrok.

- Tego nie wiem - odpowiedział Dilvish. - Nigdy nie próbowałem podnieść przeklętych legionów Shoredanu. Moja babka mówiła mi, że stało się to tylko dwa razy podczas całego Czasu. Czytałem też o tym w zielonej Księdze Czasu w twierdzy Miraty. Jednak nic poza tym nie wiem.

- Dzwony odpowiedzą jedynie potomkowi Domu Selara. Inaczej, jak powiadają, będą się kołysać bezgłośnie.

- Tak powiadają.

- Rahoringhast znajduje się daleko na północnym wschodzie, droga zaś jest niełatwa. Ktoś na wierzchowcu takim jak twój mógłby jednak ją odbyć, mógłby uderzyć w dzwony, mógłby wezwać przeklęte legiony. Powiadają, iż podążą one do bitwy za potomkiem Selara.

- Tak, mnie też to przyszło na myśl.

- Czy podjąłbyś się tego?

- Tak, panie. Dzisiejszej nocy. Jestem już przygotowany.

- Klęknij więc i przyjmij me błogosławieństwo, Dilvishu z Selaru. Wiedziałem, że to ty, gdym cię ujrzał na polu pod tymi murami.

Dilvish zaś ukląkł i przyjął błogosławieństwo Malacara zwanego Potężnym, Pana Wschodniego Obszaru, którego królestwo obejmowało Dilfar, Bildesh, Maestar, Mycar, Portaroy, Princeaton i Poind.

Droga była trudna, ale ligi i godziny mijały niczym chmury na niebie. Zachodnia brama Dilfaru mieściła w sobie mniejsze przejście, drzwi wielkości człowieka nadziane ostrzami i wyposażone w otwory do miotania bełtów.

Drzwi otwarły się i zamknęły niczym okiennica na wietrze. Pułkownik, pochylony nisko nad karkiem fragmentu nocy przemknął przez wyjście i wypadł na równinę, przez chwilę znajdując się na krańcach wrogiego obozu.

Gdy przejeżdżał, rozległ się okrzyk i broń zaszczękała w ciemności.

Stalowe kopyta bez podków skrzesały skry.

- Pędź ze wszystkich sił, Kary, mój wierzchowcu!

Przejechał przez obóz, zanim jakakolwiek strzała znalazła się na cięciwie.

Wysoko na wzgórzu na wschodzie małe ognisko drżało na wietrze. Sztandary, zawieszone na wysokich drzewcach, łopotały wśród nocy i choć było zbyt ciemno, by Dilvish dojrzał na nich herby, wiedział, że stały przed namiotem Lylisha, Pułkownika Zachodu.

Dilvish wypowiedział słowa w języku przeklętych - gdy je mówił, oczy jego rumaka rozjarzyły się niczym węgle. Małe ognisko na wzgórzu rozgorzało jednym wielkim wybuchem płomienia, wyższym od czterech mężczyzn. Niestety, nie dosięgło namiotu. A potem nie było już ognia, tylko żar z drewna, spalonego w całości w jednej chwili.

Dilvish jechał dalej, a kopyta Karego krzesały błyskawice na wzgórzu.

Ścigali go tylko chwilę. Potem był sam.

Całą noc jechał przez skalisty teren. Wokół niego wznosiły się wysokie kształty i znikały w tyle, niczym zataczające się olbrzymy, przyłapane na pijaństwie. Wiele razy czuł, jak unosi się w powietrze i, gdy patrzył wtedy w dół, widział pod sobą jedynie pustkę.

Rankiem ścieżka się wyprostowała, i przed nim, a potem za nim znalazła się krawędź Wschodniej Równiny. Noga pod bandażami zaczęła rwać, ale spędził w Domach Bólu czas równy wielu ludzkim żywotom, więc zignorował to doznanie.

Kiedy słońce uniosło się nad poszarpanym horyzontem za jego plecami, zatrzymał się, by coś zjeść, napić się i rozprostować nogi.

Na niebie ujrzał kształty dziewięciu czarnych gołębic, które przez wieczność muszą oblatywać świat, nigdy nie lądując, widzą wszystko na ziemi i morzu i wszystko ignorują.

- Znak - rzekł. - Ciekawe, czy dobry?

- Nie wiem - odparła stalowa bestia.

- Wobec tego pospieszmy się, by się dowiedzieć.

Dosiadł konia.

Cztery dni jechał przez równinę, aż żółte i zielone kołyszące się trawy ustąpiły piaskowi.

Wiatry pustyni piekły go w oczy. Owiązał twarz szarfą, ale to nie zatrzymało ataków. Kiedy pluł i kaszlał, musiał opuszczać zasłonę i piasek znów się wdzierał. Mrugał, twarz go paliła, przeklinał, ale żadne zaklęcie, jakie znał, nie zmusiło pustyni do zamienienia się w żółty arras, miękki i nietknięty. Kary był obcym, przeciwnym wichrem i wiatry tej ziemi gnały mu na spotkanie.

Trzeciego dnia na pustyni, od tyłu nadleciał wściekły wiatr, niewidoczny i rozsierdzony. Nawet Kary nie mógł go prześcignąć i nie działały na niego najbardziej plugawe słowa w Mabrahoringu, języku demonów i przeklętych.

Następnego dnia przyłączyły się do niego inne. Nie zdołały przekroczyć ochronnego kręgu, w którym Dilvish spał, ale wrzeszczały w jego snach - bezsensowne strzępki w tuzinie języków - zakłócając jego spoczynek.

Uwolnił się od nich, gdy uwolnił się od pustyni. Zostawił je za sobą, gdy wjechał w krainę kamieni, mokradeł, żwiru, ciemnych sadzawek i złowieszczych szczelin, z których buchały opary z podziemi.

Dotarł do granicy Rahoringhastu.

Wszędzie było wilgotno i szaro.

Gdzieniegdzie wisiała mgła, ze skał sączyła się woda, płynąca spod ziemi.

Nie było drzew, krzewów, kwiatów, traw. Nie śpiewały ptaki, nie brzęczały owady... Żadne żywe stworzenie nie zamieszkiwało krainy Rahoringhast.

Dilvish ruszył dalej i wjechał w popękane szczęki miasta.

Wewnątrz były tylko cienie i ruiny.

Ruszył Drogą Armii.

Cichy był Rahoringhast, Miasto Umarłych.

Wyczuwał to teraz nie jako ciszę nicości, ale jako ciszę ciągłej obecności.

W mieście rozlegał się tylko stukot stalowych niepodkutych kopyt.

Nie rozbrzmiewało echo.

Dźwięk... Nic. Dźwięk... Nic. Dźwięk...

Jakby coś niewidzialnego przesuwało się, by zassać wszelkie ślady życia, gdy tylko życie narobiło hałasu





Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 55 Następna