strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Grzegorz Buchwald
Początek Poprzednia strona 38 Następna Ostatnia

Hum - IV (2)

 

 

A o kim, kurza melodia, mówię? - Tu zrobił efektowną pauzę. Minę pewnie miał pełną niemocy świadczącej o wyższości jego wiedzy i przeżyć nad moją bezdenną nieświadomością, choć sprawdzić nie śmiałem. Bidoczek! Jak ja bym mu opowiedział o tym, co mi się przytrafia od jakiegoś czasu... No, ale tymczasem odezwał się znowu: - Zaczęło się... Sam już nie wiem ile lat temu, w Wielki Piątek... - tu zamrugałem powiekami i poczułem, że tyłek mi wilgotnieje, a po kolanach zaczynają spływać krople potu - nabierałem pewności, że mówi o tym, o czym ja myślę. Nie przerwałem mu jednak póki mówił, bo i po co. -Tego dnia wieczorem, gdzieś przed zmierzchem, idę ci ja sobie dróżką nad Kanałem, flaszeczkę ze świeżo zakupionym spirytusem ściskam za pazuchą, jako że goście mi się byli zapowiedzieli na ten wieczór. Szedłem zamyślony nie rozglądając się na nawet na boki. Mało to razy chodziłem tą drogą do Binkola na piwo? Setki! Tysiące!! - Odpowiedział sobie zaraz, a ja cicho siedziałem, choć najchętniej chwyciłbym go za pięty i ruchem wytrawnego dojarza wycisnął zeń, od kostek po czubek języka, to co miał do powiedzenia, żeby szybciej było. Wpadł w monolog i długo będzie ględził, a rzeczy istotne spływać będą wolno. A przecież teraz byłem już pewien, o czym mówi i gdzie rozgrywały się wydarzenia, o których opowiada - w Miasteczku. - ...no, i proszę ciebie, zimno się nagle jakoś zrobiło. Żeby rozcieńczony był ten spiryt, to łyknąłbym sobie co nieco. "Dziwne - pomyślałem. - Chyba od Kanału tak, kurka, ciągnie", bo blisko już byłem. Podnoszę ci ja głowę, patrzę w stronę szuwarów, a tam mglisko takie się snuje, że ledwie świat widać. Ciarki mnie przeszły, ale idę dalej. Idę, idę, a tam z mgły wyłazi jakaś kosmata postać. Tak po prawdzie, to ona nie wylazła, raczej to ja na nią wlazłem. Siedzi to-to pod Starą Topolą, i kiwa się w przód i w tył, jakby go brzuch bolał. Dziwnie się jakoś poczułem, nieswojo, choć niby bez powodu, bo jak się ma w żyłach to, co ja wtedy miałem i w takiej ilości, to ani bakteria, ani zaraz nie straszny być powinien. "Te, wuja, źle się czujesz?" - zagaiłem i podszedłem bliżej. W końcu człowiek tysz człowiek, choć obcy był, bo raczej większość znam tych co się u nas kręcą. Nic nie odpowiedział, tylko kiwać się przestał. Pozimniało. Od niego tak ciągnęło, wymięta jego kapota, teraz to wiem dopiero, wtedy myślałem, że to mgła i zmierzch robią swoje. "Musisz być, wuja, bardzo kiepski, boś tak zbladł, że aż ci usta sfioletowiały. Wyglądasz, jak... - tu chciałem powiedzieć: jakbyś się topielcem z Kanału wytargał, ale miast tego powiedziałem: - ...byś potrzebował czegoś ku nabraniu kolorków. Ma!!" - powiedziałem i, durny, bezmyślnie całkiem podałem mu flaszkę. Ani drgnął. Nawet oczu nie otwarł. Wziąłem więc odkręciłem, przytknąłem mu do gęby i wlałem nieco. Najpierw nic, choć już wiedziałem, że coś jest nie tak, bo nagle zdałem sobie sprawę CO mu wlałem, i że on nic, ani drgnął, choć powinien mienić się jak tęcza, motać się jak nakręcana kaczuszka i co dwa kroki z rykiem syreny upuszczać uszami i nosem nadmiar pary. Patrzę na niego i czuje jak mnie strach bierze, a on nagle się zachłysnął, a raczej zaciągnął powietrzem, jakby skręta palił. Usta zassały mu się do środka, a biała jak gumowa rękawiczka skóra naciągnęła tak, że omal mu się nie rozdarła na polikach. Dwie dziury, które miał zamiast nosa wjechały mu do ust, a oczy rozciągnęły w pionowe owale i odsłoniły gałki oczne. Taki obrazek kiedyś oglądałem - "Krzykacz", czy jakoś tak. Miał chyba z dziesięć tysięcy. - Stykaliśmy się udami, więc poczułem jak zadrżał. Wiedziałem co powie, bowiem wiedziałem co zobaczył. Zamilkł na chwilę, po czym wyszeptał: - Te ślepia będą mnie prześladować do końca życia. Białe, ugotowane jak kurze jajo z poziomą granatową źrenicą... (przełknął ślinę). A potem zaczął świecić. Zza ubrania: z kieszeni, spomiędzy guzików zza kołnierza, zewsząd zaczęło się sączyć światło, zimne seledynowe światło i razem z mgłą wlatywać do jego gęby. Leciało tam wszystko: liście, trawa, mgła, światło, woda z Kanału, wszystko, co było na tyle blisko, by dać się porwać, wszystko poza mną. Nie wiem czemu ja nie, ale w pewnym momencie przyuważyłem ze skórę mam jakąś dziwnie białą, jak nigdy. Usta mi zamarzły, wiesz, jedna warga do drugiej, nochal zaczął mi się sklejać w środku, jakby było minus trzydzieści, a na brwiach miałem fikuśne takie lodowe sopelki. Już wiedziałem, że, jak mówią japończycy: naswgatomało, i że smród z mojej gęby o szczerym, pionowym uśmiechu mnie nie ocali, a wiać nijak nie mogłem, bom cały zesztywniał. Nawet wrzeszczeć nie mogłem, bo język mi przysechł do podniebienia, a pokrzyczałbym sobie wtedy, oj, pokrzyczał. Stoję ci ja tam biedny nieboraczek, otoczony na seledynowo rozświetloną mgłą, a cicho jak makiem zasiał. Patrzę ja na niego przerażony, a on stoi i gęba zaczyna mu się rozciągać. Jakbyś, facecik (o, jakaś zmiana, stonka awansowała), torbę złapał i dwa zamki błyskawiczne na boki zaczął rozsuwać. Gęba mu zafalowała i zaczęła się rozdziawiać. Stałem jak zahipnotyzowany. Nie mogłem oczu oderwać od niego i tylko czekałem. I patrz facet, jak to nie warto być czasami dobrym dla innych. Potrzebnie wtedy przystanąłem? Potrzebnie? Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że za chwilę znajdę się w piekle, i że to dopiero początek. Patrzyłem, jak z rozwierającej się gęby też zaczyna mu się wylewać gęsta seledynowa zupa, która zaraz została wessana przez pędzące w kierunku jego gardzieli powietrze, i jak zaczynają mu rosnąć zębiska. Ale byś widział JAKIE zębiska! Czarne i ostre, i coraz większe i większe, że na końcu już nic poza rozwartymi czeluściami piekieł nie widziałem, a ja stałem u ich bram. - Mówił, a ja starałem się słuchać i zrozumieć, dlaczego ta "historia" tak się do mnie przyczepiła. Już nawet zdołałem zająć niepostrzeżenie taką pozycję, że dostrzegałem kątem oka jego usta. Widziałem je mgliście, jednym okiem, bo drugie przesłaniał mi kinol. "Oj zezik to mnie długo potem trzymał będzie", pomyślałem. Kropla gęstego potu, z utopioną w niej pchłą opadała wolno w kierunku podłogi. Trzymałem ją w kadrze od momentu kiedy pojawiła się w zasięgu mojego opuszczonego wzroku, do chwili, kiedy z cichym mlaśnięciem rozbiła się o skuwkę jego sznurowadła. I słuchałem dalej. - ... po mnie, gdy nagle przestał wciągać powietrze. Patrzył na mnie. Czułem każdą komórką ciała, jak pożera mnie wzrokiem i czekałem, kiedy kłapnie zębiskami i pożre mnie naprawdę. Postanowiłem uciec przynajmniej wzrokiem. Omiotłem oczami wszystko na około, by w końcu spojrzeć w niebo. "Nie!! To nie może być prawda", chciałem choćby i szepnąć, ale nie udało mi się. Mimo strachu spojrzałem na NIEGO. Stał jak przedtem - zastygły w bezruchu.

I co? - nie wytrzymałem. Nie dostałem w ucho, a on odpowiedział:

Był przedświt. Niebo na wschodzie pojaśniało. - "No to co, kurka?", chciałem zapytać, ale się użarłem w język. Czemu? No właśnie, czemu? - To jednak była dopiero połowa biedy. Zewsząd gnały w naszym kierunku ołowiane chmury. Po chwili zaczęły się zbijać grubym wałem wokół Miasteczka. Czułem, że w powietrzu wisi coś złego, coś co zmieni nie tylko moje losy. Do tej pory wszystko odbywało się w ciszy, w takiej strasznej ciszy, co aż w uszach dzwoni. Teraz ryk wszystkich wichur świata zlał się w mojej głowie w jedną modlitwę. To już nie był nawet zwykły huk wylatującego z jego z otwartej paszczy wydechu. To było coś gorszego, sto razy potworniejszego. Wicher z jego gęby wył jak rozpędzony ekspres. Gorzej nawet, wył, zawodził, jęczał i co tam sobie jeszcze chcesz. Świat zawirował wokół nas. Stara Topola trzasnęła jak zapałka. Zrozumiałem nawet, jakim cudem Mojżesz przeprowadził swój lud przez Morze Czerwone. Nagle, dosłownie w mgnieniu oka szlag trafił wszystkie trzciny, a pęd powietrza wydmuchnął w wodzie kanału dziurę szeroką na piętnaście kroków. Następnego dnia ludzie zbierali ryby na trawnikach przed domami. Przez następne dwa dni dzieciaki umawiały się w szkole: "Te, idziesz dzisiaj na ryby?" "Mogę. Gdzie dziś pójdziemy?" "A leżą u sąsiadki na dachu, w tej wannie, co to nią odłażącą papę przycisnęli. Widziałem dzisiaj z okna, że się tam pluskają".

Pstrzyć ryby! - nie wytrzymałem, choć głowy nie podniosłem.

Taak... - westchnął. - Ty se, menik, możesz pstrzyć co chcesz, ale mnie nie było do śmiechu ani wtedy, ani później. Gdybyś bracie, jak ja wówczas, stał tak blisko wrót śmierci i w każdej sekundzie liczył wszystkie swoje dobre i złe uczynki, i wytężał głowę, czego więcej w tych rachunkach, gdybyś zaglądał paszczę samego Lucyfera z takiej odległości, że mogłeś policzyć mu wszystkie dziury w kłach długości szabli, i wszystkie brodawki na fioletowym, obślinionym jęzorze, gdybyś czekał, kiedy to wreszcie się skończy, i kiedy odfruniesz z wiatrem, albo kiedy cię wessie i przegryzie, to kipnąłbyś ze samego strachu. Do dziś nie pojmuję, dlaczego tak się nie stało. Powinienem był się udusić od samego pędu powietrza albo odfrunąć do samego nieba. Nic takiego się jednak nie stało. Wiatr z jego paszczy zaczął słabnąć, a na dworze stało się widno. Słońce musiało stać już wysoko, choć ledwie było je widać przez wianek chmur. Skończył, wlepił we mnie swoje szkaradne ślepia, zrobił "khhy, khhy", jakby wypluwał z płuc resztki powietrza, po czym odezwał się: "Dopprrre! Tsssooo to było?" Nie łapnąłem początkowo, o co mu bieżało. W końcu minęło prawie dwanaście godzin od przeklętej chwili, kiedy na niego wlazłem. No i nie miałem już po tym wszystkim pamięci do szczegółów. Niemniej, przypomniałem sobie i odpowiedziałem: "Spirytus", a ten: "Ssssspiritus? Jesssstszsze!" Chciałem sięgnąć - okazało się, że cały czas trzymam, chciałem podać - okazało się, że poprzymarzałem, ale jakimś cudem, wśród chrzęstu pękającego lodu, zdołałem wyciągnąć przed siebie ramię i...

I????? -już nie mogłem wytrzymać!

I tylko było: "Mrruuaammm!!!!" Ryknął, zaświecił, kłapnął paszczą i nawet nie zdążyłem flaszki puścić.

Nagle w zasięgu mojego wzroku pojawił się jakiś ruch. Coś zaczęło rosnąć i wyraźnieć, by w końcu zatrzymać się tuż przed moim nosem. Był to jakiś owinięty w brudne szmaty, owalnie zakończony przedmiot... Nie, to nie żaden "przedmiot", to jego ramię pozbawione dłoni!!!

Yaaa!! - wyrwało mi się i odepchnąłem kikut od siebie.

Tyle zostało! Nawet, kur w wannie, krew nie leciała. Dasz wiarę? Ani kropelka! Ten żarł butlę razem z zawartością i z zagrychą: "tatar po miejsku" z mojej łapy, a ja spoglądałem na moje obżarte ramię i starałem się uwierzyć, że to tylko zły sen.

I co dalej?

Nie było żadnego dalej. Obudziłem się po tygodniu w szpitalu. Poleżałem trzy dni i choć próbowali mi naprawić rękę - nie dało się. Rana nigdy się nie zabliźniła, nie zaschła i... nie przestała boleć. Tyle, że krew nie leci, poza tym - żywe mięcho.

Współczuję

Dzię... A spieprzaj Stonka!!! "Współczuję..." Ci zaraz te pasiaste skrzydełka poobrywam i też ci powiem "współczuję". - Powiedział, rozparł się obrażony na fotelu i usłyszałem jak odkręca flaszkę. On ma normalną sklerozę pod kątem zawartości szkła, które ma u boku. Łyknął raz. Zachybotał się dalej obrażony, łyknął drugi raz i nagle poczułem jak zamiera i unosi flachę do oczu.

A COŚ TY K... Z TYM ZROBIŁ??!!! Co to, Stonka, jest?!! Jak to...?!! C'to...?!! Kiedy!! - jego ryk zaczął przechodzić w sopran. Uwalił się na mnie i dyszał mi wprost do ucha. - Blady cię zeżre! Masz to jak w bankusie! Za...

Odejdź człowieku! - zebrałem się na odwagę i odepchnąłem go. - Zgłupiałeś dokumentnie? Myślisz, że tylko ty jesteś po przeżyciach? Że tylko ty spotkałeś Bladego? Sam dopiero co uciekłem z jego łap! Myślisz, kurza twoja papa, że TO (tu naciągnąłem nogawkę spodni, demonstrując, o czym mówię) jest mój strój wieczorowy? Że co wieczór w TYM wybieram się na spacer? Pa! Nawet rozporek zaszyty! Żeby na tych wieczornych spacerach coś w parku pokazać małolatom, musiałbym opuszczać pasiaczek i kicać jak kicajek! Albo musiałbym zanurkować za gumę i wyczołgać się którąś nogawką! Jedziemy do Miasteczka, prawda? - zapytałem, choć domyślałem się tego od dawna. - Pierwszy raz o Bladym usłyszałem rok temu, w promie z Ziemi, tamtej Ziemi, tyle, że mówiono o nim Hum. - Znów się na mnie położył. Trząsł się jak galareta i próbował coś powiedzieć. Zrozumiałem tylko (poza trzeszczeniem przepychanego przez zaciśnięte gardło powietrza) coś jak: "...steczko ...lisko. N... ni... nie ...ołaj GO". Odepchnąłem go, choć z trudem. - Ostatni, z którym rozmawiałem o... Bladym (a niech mu będzie; po co zaogniać) pół roku temu, też mi nie pozwolił wymawiać jego imienia, a potem, "na do widzenia"... Nawet nie wiem CO było na do widzenia! Dość, że znalazłem się w szpitalu strupiały od pół roku i znów wlazłem w kabałę. Najpierw w szpitalu, a teraz tu. Wszystko zaczęło się w Miasteczku. Tam zaczęło się to całe zło z ... NIM. Wiedz, że i ja pochodzę z Miasteczka. Nie wykluczone, że się znamy, ale jakoś nie miałem okazji ci się przypatrzeć. - Spociłem się z wrażenia i zaczęły mnie swędzieć wszystkie ukąszenia po pchłach. W szybie majaczyły nasze słabe odbicia. Widziałem, że gapi się na mnie, macha łapami i chce koniecznie coś powiedzieć.

Ra... Ra...

I co tak się na mnie patrzysz? - ośmieliłem się odwrócić w jego stronę i spojrzeć mu w oczy. - Co, kurza twarz twoja i twojego pieprzonego odbicia, co się tak na mnie gapisz? - syknąłem w jego kierunku po raz wtóry, a on najpierw się zapowietrzył, następnie wytrzeszczył na mnie oczy, a potem się jakoś tak dziwnie zwinął...

Skąd kurka wziąłem tyle odwagi? Przecież bidok wcale się już na mnie nie patrzył, a ja cały czas perorowałem do jego lewego ucha. Co we mnie wstąpiło? Czemu nagle z ofiary stałem się drapieżcą? I co w końcu on tam jeszcze robi z tą głową zwieszoną między nogi, miast odwinąć mi się z forhendu? Przecież sznurowadła obejrzał już dość dokładnie. Dziury w obuwiu, to nawet stąd widziałem i mogłem policzyć. Plamy na portkach takoż. Łeb spuścił i kiwa się, jakby w ogóle moje posykiwanie nie robiło na nim wrażenia.

Te! Mówię do ciebie! - Ten nic. Jeszcze tak chwilkę psy na nim wieszałem, aż w końcu dałem za wygraną.

Dobra, koleś! Nie będę wzywał konduktora, nie wezwę też policji. Umówmy się, że w ogóle nie będę na ciebie nikogo nasyłał. Kapisze?

Łbem kiwnął. Choć teraz, z perspektywy czasu, nie jestem tego taki pewien, czy... No, przyznaję, to była dziura! Ale wtedy jeszcze, "na świeżo", nie miałem tego, co następowało, dogłębnie przemyślanego, i przyjąłem to jego kiwnięcie za znak pokoju i pojednania. Nawet, kurka, się nie zdziwiłem, że tak łatwo pogodził się ze zmianą ról. Miał w końcu parę atutów, które początkowo sprawiły, że śmiałem li tylko wzdychać do jego odbicia w szybie.

- OK. - sapnąłem pojednawczo, odzyskując wiarę w przewagę intelektu nad, łatwymi do zauważenia, nawet dla głupiego, atrybutami siedzącej obok mnie, obrośniętej małpy. Nawet klepnąłem go pojednawczo, ale wnet tego pożałowałem, bowiem, poza tym, że kurtuazyjnie się ugiął pod moim "ciosem", że ja to taki silny, a on taki niby słaby, nie odnotowałem żadnych korzyści. Bo cóż ja miałem z tego "przyjaznego gestu"? Ręka mi się, psia, przykleiła do jego grzbietu, a pchły jak po trapie zaczęły wypierdzielać z jego włosów i spod kołnierza w moim kierunku. Że też to mi wówczas nie dało do myślenia. W końcu oderwałem dłoń od jego pleców, spojrzałem nań, a widząc czarną, smolistą plamę, otarłem ją odruchowo w swoje kolano.

- Wiesz, mógłbyś się umyć, przebrać, przebadać... Żyło by ci się znacznie lepiej. Jest w końcu parę takich instytucji, które zajmują się ludźmi w podobnej jak twoja sytuacji. - Znów kiwnął głową. - I po coś się do mnie przykrochmalił? Teraz sam będę musiał pójść do takiej instytucji, bo do własnego domu mam daleko, a poza tym, nim bym tam dotarł, to albo bym zamarzł w tej lichej piżamce, albo zjadły by mnie wszy, które od ciebie załapałem. - Jego ramiona podskoczyły, jakby się śmiał. Przyjąłem to za dobry znak, za znak, że przyswaja to, co do niego mówię.

- No widzisz. Nie można było się od razu dogadać? - Zamierzyłem się, by znów go klepnąć, ale moja ręka jakoś tak odruchowo zatrzymała się tuż nad jego plecami. Odzyskiwałem wiarę w siebie i swoją przewagę. Łajza, nie tylko przestał buczeć, ale ujęty moją elokwencją nie śmiał nawet się odezwać.

Ludzie! Kiedy ostatni raz mi się przytrafiło uzyskać tak wyraźną i przytłaczającą przewagę? Ja wiem...? Może jak pobiłem siostrę za to, że nie chciała mi dać ostatniego kawałka czekolady z grundariańskimi orzechami. Niewiele było takich chwil w moim życiu, kiedy czułem, że mam nad kimś wyraźną przewagę.

Gdzie się zatrzymasz? - zapytałem już całkiem pojednawczo. Ramiona mu podskoczyły, głowa zakołysała.

Nie wiesz... ? - omiotłem go wzrokiem. - N'tak - pokiwałem głową ze zrozumieniem. - Nie masz, biedaku, domu. Coś mi się zdaje, że ja chwilowo też nie mam się gdzie podziać. No trudno. Kiedy dojedziemy do Miasteczka, muszę poprosić któregoś ze starych znajomych o pomoc i rozejrzeć się jeszcze. A tobie dobrze radzę: idź do kościoła. Tam ci pomogą.

Autobus zaczął zwalniać. Obejrzałem się. Za oknami pojawiły się światła Miasteczka. Znajome fragmenty drogi i otoczenia z jednej strony podziałały na mnie kojąco, z drugiej zbudziły wiele złych wspomnień. Jeszcze raz zadałem sobie pytanie: o co tu, kurna, chodzi i co tu się, chata z dziurą w dachu, dzieje? Westchnąłem głośno i wstałem z mocnym postanowieniem, że niezależnie od trudności wyjaśnię to. Klient nie ruszał się, tylko kiwał wstrząsany ruchami automatycznego pojazdu. Potrząsnąłem go za ramię.

Wstawaj "Bolek"! Dojeżdżamy! - rzekłem, a ten, jak lina, kiedy fakir przestaje grać, zaczyna mi się rolować u stóp. Kiedy leżał już plackiem na plecach i spojrzałem na jego odcinającą się od czarnego gumolitu podłogi, bladą jak kreda twarz i szkliste, martwe, wypełnione przerażeniem oczy, dorzuciłem:

O! źwa! wziął! tojtnął! - Zrozumiałem, że przez ostatnie pięć minut gadałem z truposzem, a kiedy udzielał "właściwych odpowiedzi" potrząsając w te i wewte głową i ramionami, najnormalniej w świecie podskakiwał na dziurach.

Rozejrzałem się, czy aby kto nie patrzy i przekroczyłem jego ciało. Autobus wyraźnie hamował. Gdzieś daleko z przodu dwie osoby leniwie odwróciły głowy w moją stronę i zaraz zajęły się swoimi sprawami. Stanąłem przy drzwiach, te, gdy autobus stanął, otwarły się. Ostatni raz rzuciłem głową w kierunku tylnego siedzenia, a gdy przenosiłem wzrok na przestrzeń przed sobą, w szybie drzwi mignął mi obraz, obraz, który sprawił, że następne trzy kroki toczyłem się, a kolejne dziesięć gnałem na czworaka nie mogąc z pośpiechu złapać pionu i wiać, jak człowiekowi przystało, to jest obunóż z lekkim wyprzedzeniem nóg nad korpusem.

Co zobaczyłem? Przecież wiecie! Najokrutniejszy z widoków - postać, która towarzyszy mi bez mała od roku w snach i na jawie, w każdej chwili samotności i domaga się wyjaśnienia swej tajemnicy. Najgorsze jednak było to, że było to moje własne odbicie.

A może, kurka, mi się wydawało?



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 38 Następna