strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Adam Cebula
Początek Poprzednia strona 44 Następna Ostatnia

Koestler przeciw Kopernikowi (2)

 

 

Niestety zza biurka nie widać tego, co można zobaczyć dopiero wówczas, gdy się przystąpi do prawdziwej roboty. Zapewne szacownemu autorowi zdawało się, że mając tak prymitywne przyrządy i tak oczywiste procedury, nie ma nic prostszego, niż osobista weryfikacja danych przedstawianych przez choćby znamienitych lecz starożytnych autorów. Bo przecież, zawierzenia obserwacjom Hipparcha, Menelaosa, Ptolemeusza i al Battaniego (no tak, co za fatalne postaci, jak że można było sobie nimi głowę zawracać!), Kopernik musiał poradzić sobie z faktycznie nieistniejącym zjawiskiem. Zmylony danymi uznał, że istnieją fluktuacje ekliptyki oraz niejednostajność precesji punktów równonocy. W piach poszło wiele roboty, dzieło straciło na jasności, same nieszczęścia.

Można powiedzieć: "dobrze się śmiać, zając". Kopernik próbował dokonywać obserwacji i prawdopodobnie przekonał się, ile trzeba w to pozornie proste zajęcie włożyć wysiłku, by otrzymać wiarygodne rezultaty. Trzeba sobie uświadomić, że coś takiego, co pozwalało obiektywnie oceniać jakość danych, rachunek błędów, powstał wiele lat później, gdy fizyka już była bardzo okrzepła. Zapewne z takich samych powodów Kepler także nie posłużył się własnymi danymi do obliczeń.

 

Obydwaj panowie, i ten z Żagania, i ten z Fromborka postąpili tak samo. A przyczyna jest bardzo prosta. Powiedzmy, że obserwujemy nurt rzeki z brzegu i staramy się określić jego prędkość. Jeśli mierzymy czas ręcznym zegarkiem, to pewnie mamy w nim wskazówkę sekundową, która porusza się do przodu skokami, tak, że w najlepszym razie czas możemy podać w postaci "pomiędzy trzynastą i czternastą sekundą". Czyli z dokładnością ciut lepszą, niż 10 procent. Możemy zrobić tylko jedno dla polepszenia dokładności: obserwować coś na rzece, co unoszone jej prądem, jest widoczne znacznie dłużej. Jeśli powiemy, że np. łódka minęła linię wyobrażonej mety pomiędzy sto trzydziestą trzecią i sto trzydziestą czwartą sekundą, to dokładność pomiaru jest już poniżej jednego procenta.

Tak na marginesie, to aż ciśnie się na usta uwaga, że gdyby startując od zera, starać się udowadniać precesyjny ruch osi Ziemi, to nie ma lepszego sposobu od sięgnięcia właśnie po obserwacje sprzed wielu tysięcy lat, bo zjawisko jest bardzo leniwe, gdy chodzi o zauważalne zmiany, i bez przyrządów o wielkiej dokładności, na przestrzeni jednego ludzkiego istnienia nie da się wiele zaobserwować.

 

Wyjaśnienia Koestlera, które moim zdaniem są bardzo istotne, trafiają jednak zawsze nieco obok, nie dotykają rzeczy najistotniejszych. Może nie mam racji, ale gdy stara się on wyjaśnić czemu właśnie Kopernik poruszył ówczesny świat, to używa takich ogólników, które co prawda dobrze brzmią, że istota rzeczy, teoria (obrazoburcza), która poruszała umysły, ale ogólników, które dałyby się przyczepić niemal do wszystkiego.

Abstrahując od obliczeniowej codzienności, brnie we frazesy filozoficzne. Jak sam opisuje, Kepler, który próbował znaleźć równanie orbity Marsa metodą kolejnych przybliżeń, zapełnił rachunkami 900 stron. Gdyby próbował wykonać podobną pracę dla systemu ptolemejskiego, lecz odchodząc, jak to uczynił w rzeczywistości od sfer kołowych, to nie miałby najmniejszych szans na ukończenie swej pracy, i to dysponując najnowocześniejszymi maszynami obliczeniowymi. System Kopernika był zły, lecz wymagał niewielkich poprawek, był mniej więcej w ten sam sposób zły, jak zła jest mechanika Newtona w stosunku do fizyki relatywistycznej.

 

Otóż Koestler chyba nie bardzo zna się na fizyce i nie bardzo wie, jak wygląda w nocy niebo. Tę uwagę dał dr Barwiński, to nie mój pomysł, że musiało zastanawiać ludzi, dlaczego Wenus i Merkury zawsze trzymają się Słońca. Wyjaśnienie tego faktu w systemie ptolemejskim jest, jak to się mówi, dowolne, trochę kółeczek w prawo, trochę w lewo i wychodzi, choć nie wiemy dlaczego nie na odwrót, wpierw w lewo. Tymczasem w systemie heliocentrycznym jest oczywiste: dwie planety najbliższe Słońca, zawsze muszą być gdzieś niedaleko. Otóż fizyczność systemu Kopernika w czasach, gdy fizyki jeszcze nie było, zasadza się na konsekwentnym zastosowaniu jednej zasady: wszystkie planety krążą wokół Słońca. Łatwo wyjaśnimy dzięki temu ruchy dwu planet najbliższych, ale i nic się nie zawali dla planet dalszych.

Kiedy Kepler zaczął swą wojnę z orbitą Marsa, to wojował już ze szczegółami. Kopernik pokazał wcześniej, że prawie się zgadza, nie trzeba kombinować, wokół czego Mars krąży, gdzie się tak naprawdę znajduje, ale (głupie pytanie, jak nie mając teleskopu, ustalać, która planeta jest dalej, a która bliżej?!) jak w szczególności ta piekielna orbita wygląda? Batalia szła o minuty kątowe, nie o zasadę.

Kopernik wysnuł z punktu widzenia nie-fizyka dość dziwaczny wniosek o naturalności ruchu kołowego. Był jak najbardziej prawidłowy. Oczywiście uogólnienie w postaci elipsy, to pełna współczesna wersja, ale Kopernik obserwował akurat prawie kołowe orbity planet naszego układu i powiedział, nie znając praw mechaniki, że to jest (dziś dodamy w tym układzie fizycznym, z potencjałem o symetrii kulistej) pewne reguła. I z niej, konsekwentnie stosując zasadę względności ruchu, wyprowadził zgodność z obserwacjami. Kiepską, ale jednak. Zapewne współcześni owym odkryciom czuli przez skórę coś, czego Koestler nie zrozumiał: facet rąbnął się, ale niewiele! Ktoś, kto choć raz w życiu robił jakieś pomiary, cokolwiek konstruował, musiał od razu wyczuć rzecz zasadniczą: to jest bardzo blisko prawdy!

 

Trudno mi się tu powstrzymać na temat dygresji na temat pojmowania prawdy przez humanistów i inżynierów. Zawsze mnie zadziwia, że ci pierwsi mają z tym, zdawałoby się oczywistym pojęciem, tyle trudności i że nigdy nie stosują definicji, która dla wyrobnika jest całkiem oczywista: prawda, to zgodność z doświadczeniem. Niepoprawność systemu ptolemejskiego dała się udowodnić na blachę dopiero z poznaniem zasad dynamiki. Ale też sprawa wisiała w powietrzu, z zupełnie innego powodu: z braku zasady, w jaką Ptolemeusz poskładał swoje kółeczka. Bo na upartego można było inaczej. Prawdopodobnie istnieje nieskończona ilość możliwych układów kółek, jeśli nie powiemy jakie są reguły ich wprowadzania. A jeśli je sformułujemy, to nie będą reguły, które obserwujemy w działaniu, kręcąc kamień na sznurku. Tak czy owak, to eksperyment pokazał, że ruch wokół Słońca jest prawdziwy, natomiast dziwne pętle są iluzją.

Otóż właśnie, humaniści przypisują czasami prawdzie jakieś magiczne własności, natomiast dla wyrobnika prawda ma znaczenie czysto praktyczne: czy nie znajdzie się jakiś szczegół, na którym wszystko się zawali? Jednocześnie, odkrycie prawdziwych zasad ma znaczenie także tylko praktyczne: nareszcie się da policzyć, zbudować, nareszcie będzie działać. W takim sensie system kopernikański był blisko prawdy. Mars pałętał się po całym niebie, ale tak być powinno, bo to wynikało z obity. Podobnie z Jowiszem i Saturnem. Z pewną dokładnością, ale się zgadzało. Był tylko jeden wyjątek: Księżyc krążył wokół Ziemi, ale to można było odczytać, jako kontynuację zasady krążenia wokół czegoś.

W ten sposób jedna zasada, ,,naturalności'' ruchu kołowego posłużyła do wyjaśnienia całej mechaniki nieba. Gdyby Koestler znał perypetie kolejnych odmian mechaniki z uwzględnieniem efektów relatywistycznych, to zauważyłby, że na dobrą sprawę, Kopernik sformułował pierwszą porządną, bo zgodną z doświadczeniem fizyczną teorię. Nie wiedział, dlaczego koło, ale my nie mamy pojęcia, dlaczego grawitacja i bezwładność.

 

Otóż z jakichś powodów wypada podkreślać opozycję współczesnej nauki wobec złego Arystotelesa. Tymczasem prawda jest dość ponura: owszem, Arystoteles sformułował zasady fizyki, które można było stosować tylko w wąskim zakresie. Współczesny fizyk wie, że jego zasady w odpowiednio odległych od ,,normalnych'' warunkach też przestaną działać. Cała więc wojna odbywa się niejako poza zainteresowaniem wyrobników i innych ścisłowców. Poniekąd zasady mechaniki kwantowej stanowią jakąś kontynuację obserwacji dziadka w tunice tyczącą wozu ciągniętego przez woły.

 

Świat według humanisty i inżyniera wygląda inaczej. Gdy Koestler zastanawia się, dlaczego nie dało się zastartować w kosmos już za czasów Arystarcha, zapomina o całej furze doświadczeń, jaką musiała zebrać ludzkość, by iść do przodu. Nie wiemy chyba, co naprawdę ów protoplasta Kopernika wymyślił. Wiemy, że nie miał lwiej części instrumentarium, jakie kontrowersyjny kanonik dostał w spadku choćby po Arabach w postaci porządnego systemu dziesiętnego, w którym łatwo liczyć, dość dobrej algebry, osi liczbowej z zerem. Koestler uważa, że świat po upadku imperium rzymskiego zapadł w jakąś czarną dziurę, a to nie prawda. Gdy dziś za historię, wiele lat później (książka została ukończona w 1958 roku), biorą się właśnie ,,wyrobnicy'', to widzą, że prócz dzieł i myśli wiekopomnych, ludzie zostawiali po sobie drobne doświadczenia, które torowały drogę innym. Gdy Jagiełło wybrał nader fortunnie datę bitwy pod Grunwaldem (kilo cukru cztery litry wody ...), to były już działa. Nabijano toto 2 godziny, strzelano na postrach, ale trzeba było jakoś określać miejsce domniemanego trafienia. Technika wymuszała zainteresowanie ruchem swobodnym mniej lub bardziej, rzutem ukośnym i dostarczała odpowiednich doświadczeń.

 

Wiedza ludzi epoki odrodzenia była zupełnie inna niż mędrców ze starożytnej Grecji. Choćby w tym względzie, że ci drudzy nie mieli za sobą doświadczenia upadku wielkich systemów religijnych, wielkich ideologii, ci pierwsi zaś, nierzadko we mniszych habitach, już wiedzieli, ile ludzkich przekonań, za które wyznawcy dawali się pokroić, okazało się wartych funta kłaków. Ci drudzy żyli w świecie, który miał za centrum morze Śródziemne, ci pierwsi wiedzieli i o Chinach, i niebawem o Ameryce. Jedni domyślali się, że Ziemia jest kulą, drudzy, opierając się na wiedzy geograficznej, wytyczali nowe szlaki handlowe. Dla Greków geometria była zabawką, dla średniowiecznych budowniczych niezbędną wiedzą, bez której sklepienie, którego Grecy nie umieli postawić, mogło spaść na głowę i zabić.

Tymczasem dla humanisty historia świata jest ciągle historią bitew, awantur, wygranych lub przegranych sporów, to historia, w której zasadniczą rolę odgrywa nie wiedza i jej postęp, ale jakże bliskie nam historyczne postaci, o których możemy napisać z sympatia lub antypatią, którzy są nam bliscy, bo postępowi lub konserwatywni, lewicowi lub prawicowi. Gdy z inżynierskiego punktu widzenia spór rozstrzyga z reguły zapuszczenie budowanej maszyny, która już to pracuje, już to dokonuje mniej lub bardziej efektownego samorozpadu, to humanista bynajmniej nie uzna tego jako istotnego faktu, bowiem w jego centrum zainteresowania stoi człowiek. Nawet, gdy się okaże, że osobnik liczyć nie umiał, ale zawsze jeszcze może odnieść moralne zwycięstwo. Problem polega na tym, że inżynier dostrzeże ciągłość rozwoju koncepcji, ciągłość doskonalenia teorii, że dla niego Arystoteles, to będzie ten facet, co pierwszy podał prawdziwe zasady poruszania się wozów ciągnionych przez woły, że fizyk spuści z pokorą uszy i przyzna, że tak, jak fizyka bardzo starożytnego Greka nie nadawała się do opisu ruchu kamienia, tak jego prawa szwankują, gdy chodzi o ruch galaktyk. Nie dostrzeże tu powodu do ideologicznych sporów, tworzenia jedynie słusznego frontu. O ile dla humanisty przełom oznacza prawie zawsze klęskę jakiegoś obozu politycznego, klęskę zwolenników ideologii, to dla ścisłowca przełom to radość dla wszystkich z okazji pokonania własnej słabości, głupoty, znalezienia jakiegoś sposobu, czy technologii. I jak się zastanowić, to zdaje mi się, że w gruncie rzeczy ścisłowcy są przyjemniejszymi osobnikami.

 

Konkluzja jest jedna co najmniej: książkę warto przeczytać. Choćby po to, by wiedzieć, że Koestlerowi, którego zapisano na cenzorskie listy, od ideologii oderwać się nie udało. Jednak jest to bardzo osobiste zaangażowanie, które sprawia, że tomisko dosłownie się połyka, mimo, że nie ma tam żadnych kryminalnych tajemnic. Jeśli nawet autor się myli, to robi to z ogromnym wdziękiem i przy okazji wielką starannością historyczną. Książka jest pełna odwołań do oryginalnych dzieł. Warto zwrócić choćby uwagę na fragment poświęcony znikomej "czytalności" "O obrotach...", którą Koestler wykrył. Wielu autorów poważnych opracowań wywala się na liczbie owych kółek, których ograniczenie liczby Kopernik najpierw deklaruje, a potem... dowolnie ich ilość zwiększa. Innym obyczajowym smaczkiem, który nasi autorzy dość sprytnie przemilczają, jest historia dość tajemniczej gosposi naszego astronoma, która bynajmniej nie nadaje się na umoralniającą dykteryjkę. Jest tam więcej biograficznych smaczków, jak np., proces o czary, który wytoczono matce Keplera. Nawiasem mówiąc, z tego, co mówią o niej dokumenty, lepiej jednak z nią było żyć dobrze, nawet posiadając bardzo materialistyczny światopogląd...

Książkę wydano w roku 2002 i jak miałem się okazję przekonać, chyba miała bardzo umiarkowane powodzenie. Pozostaje mi życzyć udanych poszukiwań i ceny równie dobrej, na jaką sam trafiłem.



 


Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 44 Następna