strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
Początek Poprzednia strona 46 Następna Ostatnia

ZAKUŻONA PLANETA

 

 

RBD

Pańskie dokumenty proszę (2)

 

 

- Góry Opawskie są bardzo ładne. O każdej porze roku. Lubię oglądać ładne rzeczy, to chyba ludzkie.

- Tak - Brzeziński spuścił wzrok i obrócił kolejną kartkę. - Wiemy, że wyjeżdżał pan często do muzeów europejskich, do Paryża, Londynu, Włoch, Grecji.

- Właśnie, nie mam teraz paszportu, nigdzie nie wyjeżdżam i to mi przeszkadza. A skoro wiecie o mnie tak wiele, to z pewnością wiecie także, że nie robię nic wywrotowego ani niebezpiecznego, nie szpieguję niczego ani nikogo, i dla nikogo. Jestem spokojnym i regularnie płacącym podatki obywatelem.

- Tak, to wszystko prawda. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie ta pańska wieczna młodość - oświadczył agent.

- No to doszliśmy do punktu wyjściowego. Z tego powodu się tu znalazłem.

- Tak, kim..., czym pan jest panie Dembiński, hę?

- Nie jestem człowiekiem, czy tak? - inwigilowany uśmiechnął się szeroko. - A jaka jest państwa definicja człowieczeństwa?

- O co panu chodzi? - profesor Górniak zmarszczył brwi.

- Dobrze więc. Co państwo odkryli? Dlaczego według was nie jestem człowiekiem z medycznego punktu widzenia, oczywiście?

- Pomijając działanie układu nerwowego i hormonalnego, nie zaprzątając sobie głowy pańską... - Dembiński skrzywił się - tak, dobrze, nie powiem tego słowa tabu - Górniak wyraźnie naigrywał się z pacjenta. - Uważamy, że nie można nazwać człowiekiem, organizmu, który nie ma, na przykład, plamki żółtej. Cała budowa pańskiego oka jest zresztą inna. Na przykład tęczówki pańskich oczu zmieniają kolor - doktor przestał na chwilę, popatrzył na zebranych jakby czekając na ich reakcję i kontynuował po chwili nie doczekawszy się jej. - Dalej stwierdziliśmy, że w pańskiej obecności neurologiczna aparatura pomiarowa, w wielu przypadkach, nie działała poprawnie z uwagi na samoistne przebicia - czytał z kartki - tak jakby jonizował pan powietrze wokół siebie...

- Wiedział pan o czymś takim? - zagadnął niespodziewanie Brzeziński.

Pacjent spojrzał na niego ale nie odpowiedział. Spytał lekarzy. - Robiliście testy rekombinacyjne DNA?

- Zastanawialiśmy się nad tym. Ale tak naprawdę jeszcze nie ma czegoś takiego jak uśredniony genom ludzki. W każdym bądź razie my nim nie dysponujemy. Ale udało nam się porównać wybrane odcinki DNA z jąder leukocytów pańskiej krwi. Było to kosztowne z uwagi na niezbędną liczność statystycznej próbki. Ustaliliśmy, że w 90 procentach są takie same.

- Z jakim błędem?

- Hm, dużym. Prawie dziesięcioprocentowym. Nawet większym - pacjent pokiwał głową w zrozumieniu. Z takich testów nic nie wynikało.

- Istotnie, zmarnowane pieniądze. Co jeszcze ustaliliście? Czy jest coś co zagraża mojemu..., albo czyjemukolwiek życiu lub zdrowiu? - zapytał zamiast tego.

- Trudno powiedzieć. Należałoby przeprowadzić głębsze i długotrwałe badania, na przykład płodności - Dembiński nie zdążył przeciwstawić się, doktor poszedł już dalej. - Ale nie sądzimy aby te fizjologiczne zmiany w pańskim ciele czy te anatomiczne, podskórne w budowie pańskiego układu nerwowego powodowały jakieś istotne zagrożenia. Dla pana z pewnością nie, wszakże jest pan okazem chodzącego zdrowia. A czy dla innych? Nie wiem co pan ma dokładnie na myśli. Wydaje nam się, że może to prowadzić do iskrzenia w bezpośrednich kontaktach z innymi ludźmi. Albo pobudzać ich zakończenia nerwowe w sposób niekontrolowany. My po prostu nie wiemy jak to wszystko działa i przede wszystkim... po co?

- Dziękuję - pacjent wyraźnie ucieszył się. - Skoro tak, skoro nikt przeze mnie nie cierpi i ja nikomu nie zagrażam, to przecież moglibyście mi wystawić takie odpowiednie zaświadczenie i wszyscy byliby zadowoleni - uśmiechnął się szeroko i dobrotliwie.

- Powiem tak, jeżeli to wszystko jest prawdą, w co, przyznaję, trudno jest mi uwierzyć, to jest pan dla nas największą tajemnicą medycyny - przyznał profesor Urbańczyk. - Jak to się mogło stać? Gdyby chodziło o jakąś jedną, drobną, zmienioną cechę pańskiego organizmu, to można by było się z tym jeszcze pogodzić. Gdyby na przykład pańska skóra charakteryzowała się mniejszą podatnością na ubytek kolagenu a inne tkanki starzałyby się w tempie normalnym to byłoby to niezwykle sensacyjne wydarzenie, ale myślę, że nie byłoby wtedy problemu z zaświadczeniem, o które pan prosi. Ale w tym przypadku! Gdy cały pański organizm uległ głębokim przeobrażeniom, to jest niemożliwe. Rozumie pan, to jest niemożliwe z medycznego punktu widzenia - doktor pokiwał głową w zamyśleniu. - Według nas pańskie ciało uległo gwałtownej przemianie jakieś dwadzieścia lat temu.

- Skąd taki wniosek?

- A stąd, że pański wygląd sugeruje, że ma pan około dwudziestu pięciu lat. To oczywiste, czyż nie? - odparował Brzeziński.

- Tak, jasne. Dlatego właśnie proszę aby szanowne konsylium sporządziło odpowiednie zaświadczenie, w którym by coś takiego stało - dwadzieścia lat temu pacjent uległ wypadkowi ale to nic groźnego i nikomu nie zagraża oraz jeszcze końcowy wniosek, że nie jestem żadnym oszustem.

- A pan ciągle swoje. Ciężko się z panem rozmawia - Brzeziński pokiwał głową. - Kim pan jesteś, panie Dembiński? - komisarz powtórzył pytanie.

- Według mnie jestem człowiekiem. Choć przyznaję moje ciało różni się pod względem anatomicznym i fizjologicznym od ciał innych ludzi - upił łyk wody. - Oczywiście zdawałem sobie z tego sprawę już wcześniej. Czy pomogłoby państwu podjąć decyzję o zaświadczeniu, myślenie o tej przemianie jak o mutacji, czy szeregu mutacji? Wszak urodziła mnie matka, kobieta znaczy się...

- Panie Dembiński, niech nam pan tu, za przeproszeniem, kitu nie wciska - przerwał mu Brzeziński. - Za kogo pan nas uważa? Mógłbym jeszcze zrozumieć, że nie ma pan dobrego zdania o zdolnościach naszych specjalistów ale zakładać, że panowie profesorowie nie znają się na genetyce czy antropologii to duża przesada. Owszem urodziła pana kobieta. Sprawdziliśmy wszystko co było do sprawdzenia. Myślał pan, że to są rutynowe badania do przedłużenia praw jazdy? A my dowiedzieliśmy się wtedy o panu wielu rzeczy.

- Dobrze. Kim według państwa miałbym w takim razie być? - rozejrzał się po twarzach słuchających.

- Reasumując powiem tak, albo zamienił pan swoje próbki, całe wyniki badań, chociaż nie wiemy jeszcze po co to, albo nie jest pan tym za kogo się podaje - agent i pacjent nadawali na zupełnie odmiennych częstotliwościach.

- Dziwna sytuacja, ja obywatel demokratycznego państwa prawa, nie mogę uzyskać od tego państwa pomocy. Państwo przez swoich przedstawicieli wykorzystuje to prawo aby mnie przesłuchiwać, inwigilować i szykanować - pobębnił palcami po blacie stołu. - Przejdźmy więc do konkretów. Co mam zrobić? W zamian za dokumenty, oczywiście. Chyba, że w ogóle nie macie i nie mieliście zamiaru mi pomóc, co?

- Po pierwsze, chcemy wiedzieć, chcemy informacji - komisarz zamilkł oczekując reakcji interlokutora. Ten pokiwał głową i wypuścił głośno powietrze jakby podjął właśnie jakąś ważną decyzję.

- A więc tak to wygląda - wydął wargi do przodu i cmoknął. - Zgoda, pytajcie zatem. W miarę możliwości odpowiem.

- W miarę możliwości? - spytał Brzeziński.

- Jeżeli będę znał lub umiał odpowiedzieć.

- Co to znaczy? - zdziwił się doktor Urbańczyk.

- Na takie pytanie nie umiem właśnie odpowiedzieć. Proszę spróbować wyrażać się bardziej precyzyjnie.

- Zacznijmy więc od początku. Kim pan jest? - indagował agent.

- Tomasz Dembiński, mężczyzna, lat biologicznych 44, z wyglądu mam 25. Jestem Polakiem, nieżonatym, bezdzietnym, aktualnie bezrobotnym, żyję oszczędnie z odsetek i lokat...

- Kto poddał pana przemianie?

- A jaką odpowiedź by pan zaakceptował?

- Prawdziwą - odrzekł komisarz.

Dembiński pokręcił głową. - To bardzo trudne - stwierdził. - Wydaje mi się, że w zbiorze pańskich prawdziwych odpowiedzi, moja się nie mieści. Najogólniej mówiąc, to ja sam zmieniłem swoje ciało - odpowiedział po chwili namysłu.

- Jak to? - zdziwił się profesor Górniak.

- Tak to. Nauczyłem się robić takie rzeczy.

- Jak to? - powtórzył lekarz z Warszawy. - Zechce pan wyjaśnić - wtrącił agent.

Pacjent westchnął. - Cóż mogę powiedzieć? Obawiam się, że państwo nie zrozumieją.

- Zapewniam pana, mamy teraz w policji wybitnych fachowców o bardzo wielu uzdolnieniach i z dyplomami.

- Ach tak - pokiwał głową. - Proszę mi powiedzieć, czy rozumieją państwo na czym polega redukcja funkcji falowej w neuronach według Penrose'a? Czy wiecie państwo co to są formy modularne? To z matematyki - wyjaśnił Dembiński. - A przede wszystkim co to są pola morfogenetyczne Sheldrake'a, to z biologii ale w zasadzie nie tylko - zapadła cisza.

- Nie? To muszą państwo wiedzieć, że musiałbym postarać się wam wyjaśnić, ślizgając się tylko powierzchownie, coś znacznie bardziej skomplikowanego, coś, co w uproszczeniu można powiedzieć, łączy wymienione zagadnienia, plus znacznie większy obszar fizyki współczesnej, psychologii i matematyki wyższej, przede wszystkim topologii, w jeden, wewnętrznie spójny i harmonijny system, powiedzmy, że aksjomatyczny system filozofii analitycznej. A wy musielibyście nie tyle zrozumieć to, co raczej doświadczyć tego w formie iluminacji.

- Taaak - przeciągnął Brzeziński obracając długopis w palcach. - Nie rozumiemy się - spojrzał na panią psycholog jakby zastanawiał się czy jej profesja okaże się w tym przypadku wystarczająca.

- Hm, tak właściwie to tylko państwo nie rozumieją - Dembiński nie przejął się. - Załóżmy, czysto hipotetycznie, że dostaliby państwo jakąś możliwość realizacji najbardziej nieprawdopodobnych marzeń. Co by państwo zrobili? Zacznijmy od pana, komisarzu. Co by pan zrobił gdyby miał pan nieograniczoną moc?

- Pan ma coś takiego? Nie wygląda mi pan na takiego.

- Nie, źle się wyraziłem - pacjent znów się zapatrzył, tym razem prosto przed siebie.

- No, słuchamy - ponaglił go Brzeziński.

- Tak - zwrócił wzrok na niego i uśmiechnął się - można powiedzieć, że dwadzieścia lat temu, dokładnie szesnaście, odkryłem coś, a w zasadzie, doznałem iluminacji i..., nie wiem czy słowo nauczyłem się jest tu właściwe, ja sam używam słowa "odpamiętać", ale nauczyłem się robić takie rzeczy.

- Przepraszam ale ja nic nie rozumiem - doktor Górniak przerwał ciszę. - Czego pan się nauczył?

- Fizykalnej projekcji złożonych, mentalnych pól kształtu - umilkł ale wszyscy czekali na dalsze wyjaśnienia. - W jednym z introspekcyjnych eksperymentów udało mi się oddzielić jaźń od ciała, doznałem iluminacji, posiadłem umiejętność wzbudzania i kontrolowania własnej aktywności umysłowej i odkryłem, że taka wzbudzona aktywność polega na mentalnym odczuwaniu, holistycznym składaniu i polimorficznym rzutowaniu, czy też odzwierciedlaniu, modularnych pól kształtu, inaczej pól morfogenetycznych w czterowymiarową przestrzeń fizyczną, czyli czasoprzestrzeń.

- Pan wybaczy, ale to jakiś bełkot - profesor pokręcił głową gdy pacjent skończył i było pewne, że nic więcej nie doda.

- Konkretnie, o co tu chodzi? - dopytywał się Brzeziński.

- Umiem robić rzeczy i wywoływać zjawiska, które nie wydają się możliwe z punktu widzenia nauki. Dedukcyjnej i empirycznej nauki.

- Co to znaczy? Jakieś przykłady poproszę - naciskał komisarz.

- Mój wygląd chociażby - spojrzeli po sobie. - Mówiłem, że państwo nie zrozumieją. To naprawdę nie są rzeczy łatwe. Lepiej o tym myśleć jak o bardzo, ale to bardzo zaawansowanej technice, psychotechnice raczej, medytacyjnej psychotechnice - komisarz a za nim obaj profesorowie pokręcili głowami.

- Co pan umie jeszcze, z tej... psychotechniki?

Dembiński spojrzał na komisarza z niejakim politowaniem w oczach. - Myślę, że nie muszą się państwo niczego obawiać.

- Obawiać? Ale umie pan?

- Co?

- Grzebać w ludzkim mózgu, na przykład? - Dembiński zamyślił się.

- Nie użyłbym takich określeń ale w pańskim rozumieniu tego zagadnienia, to tak.

Komisarz oparł się na krześle z głośnym westchnięciem. - I my mamy się tego nie obawiać. A to ciekawe - zmienił ton głosu na ironiczny.

- Sugeruje pan, że jestem jakimś potworem co to tylko czyha na ludzką zgubę skoro umie mieszać im w głowach? Czy może dążę do przejęcia władzy? Czy może obłapuję panienki, o czym pan na pewno pomyślał? Albo realizuję plany innych, równie bezsensownych bzdur? - Brzeziński zacisnął wargi w skrywanym grymasie rozdrażnienia.

- Chce pan przez to powiedzieć, że potrafi pan wpływać na decyzje innych? - pani Beata poprosiła o uściślenie.

- Powiem może tak: jestem w stanie spróbować to zrobić.

- Ale nie robi pan? Dlaczego? - komisarz zmienił sposób mówienia.

- Nie znalazłem się w sytuacji, w której musiałbym tak czynić. Jeszcze - dodał ciszej.

- Nie rozumiem - skonstatował profesor endokrynologii. - Jeżeli ja miałbym taką możliwość to by mnie tu w ogóle nie było - wodził rozbawionym wzrokiem po siedzących obok.

- Ale nie ma pan a ja nie jestem panem, i nie tylko to nas różni, zresztą - odrzekł pacjent. - Dla was, każdy kto nie jest jednym z was i nie zachowuje się tak jak myślicie, że powinien zachowywać się normalny facet, jest podejrzany. Albo jest jakimś potworem, bestią zła, demonem. Przecież prawie każdy mężczyzna chodzi, lub tylko chciałby za takiego uchodzić, do pubu gdzie pije piwo, ogląda mecze z kolegami i chwali się swoimi wyimaginowanymi podbojami niewieścimi, a ja tego nie robię. Albo każdy przystojny, do tego wygadany, wolny facet powinien opędzać się od kobiet. A ja jestem samotny. Przecież, ktoś kto umiałby wpływać na decyzje innych już dawno byłby sławny, podziwiany, u szczytu władzy. A ja mówię, że to potrafię tylko tego nie robię.

- Więc dlaczegóż pan tego nie robi, hę? - komisarz także uśmiechnął się kąśliwie.

- A może jednak robię. Skąd może pan być pewien? - uśmiech zniknął z ich twarzy.

- Bzdury nam tu pleciesz człowieku - Brzeziński odłożył długopis i zamknął teczkę. - Myślę, że czas zacząć mówić prawdę. Tak będzie dla pana lepiej. Ale nie będziemy więcej zabierać cennego czasu naszych specjalistów - wstał. - Idziemy - polecił i machnął dłonią na pacjenta. Długopis zaczął powoli turlać się w stronę Dembińskiego. Brzeziński wyciągnął błyskawicznie rękę i położył ją z głośnym hukiem na blacie biurka. Pani Beata drgnęła przestraszona. Agent Smoleń odchylił połę marynarki i wyciągał kajdanki ale zaniechał dalszej akcji zatrzymując czujnie wzrok na ręce partnera. Ten podniósł ją gwałtownie. Pod nią nie było niczego.

- Co to do cholery ma... - Brzeziński popatrzył wściekle na Dembińskiego.

- Szuka pan długopisu? - zapytał całkowicie spokojny pacjent. - Ma go pan w prawej kieszeni marynarki - wyjaśnił ale nie było to konieczne, bo komisarz już sięgał tam dłonią. Musiał go wyczuć wcześniej.

- Kim pan jest? Jakimś cholernym iluzjonistą? Tylko po co ta cała zabawa?

- Iluzjonistą? Tak, można tak powiedzieć. Ale potrafię wiele, wiele więcej.

- Chce pan nam powiedzieć, że to są takie czary-mary? - Górniak także tracił opanowanie. Zaczynał się gniewać o cały zmarnowany czas, który poświęcił tej sprawie. - A pan jest czarodziejem jakimś? Co za brednie!

- I my mamy w coś takiego uwierzyć? - dołączył do niego Urbańczyk.

- Prawdę mówiąc, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie wiem czy wy macie w to uwierzyć. Ale nie mogę także powiedzieć, że jest mi to obojętne - gdy to mówił Brzeziński kątem oka polecił Smoleniowi zająć się dziwakiem. Ten ruszył błyskawicznie chcąc złapać Dembińskiego za ręce od tyłu i obezwładnić ale odbił się od niewidocznej przeszkody tuż przed krzesłem, na którym pacjent siedział spokojnie. Zawirowały, jego marynarka i ręce wyrzucone gwałtownie w górę. Leciał wprost na komisarza. W ostatniej chwili zdołał uchwycić się blatu biurka, wyhamował, obrócił się dokoła własnej osi i udało mu się nie stracić równowagi.

Pani Beata krzyknęła cicho przestraszona gwałtownym ruchem. Lekarze podnieśli się. Wszyscy patrzyli na ręce agenta oparte o kant biurka. Oba nadgarstki były uwięzione w kajdankach.

- Tak, trzeba uważać na te nowoczesne zabawki. Łatwo się zatrzaskują.

- Idziemy - komisarz odepchnął Smolenia lewą ręką i użył jego ciała jak zasłony. W prawej trzymał już pistolet. Pani Beata upuściła teczkę i zasłoniła usta dłońmi.

- Nie chciałem tego robić. Usiądźcie państwo, proszę - powiedział Dembiński. Komisarz wolną ręką otwierał kajdanki. Smoleń błyskawicznie wyciągnął radiotelefon.

- Halo, Stefan! Mamy tu takiego jednego..., co jest? - popatrzył na aparat. - Nie łączy. - ponownie wcisnął jakiś przycisk. - Nie działa. Kurwa - zakończył z ogłupiałą miną.

- Wychodzić! - polecił komisarz medykom a sam mierząc cały czas do pacjenta podszedł do okna. Smoleń wyrwał swój pistolet zza pazuchy i błyskawicznie stanął przy drzwiach.

- Spokojnie. Siadajcie - pacjent poprosił o coś przeciwnego. - Wszyscy - dodał, gdy agenci gwałtownie odrzucili broń i instynktownie dmuchali na oparzone dłonie.

- Nazwał mnie pan doktorze, czarodziejem. Ironicznie ale jednak. Ja tak naprawdę nie czuję się kompetentny aby o tym wyrokować. I wierzcie mi państwo, nie czuję się uradowany, że zrobiłem dla was to przedstawienie. Tak, umiem znacznie, znacznie więcej. Niewyobrażalnie dla was więcej. To co tu widzieliście to drobiazg, rzeczy nieistotne i całkiem nieważne. Mnie dręczą sprawy zdecydowanie trudniejsze, do odpowiedzi na które nie potrafię się nawet przybliżyć.

- Jakie na przykład? - Brzeziński szybko otrząsnął się ze zdziwienia.

- Po prostu jest to dla mnie ogromną tajemnicą i przez cały czas próbuję ją rozwikłać. O co tu chodzi? Dlaczego ja? Jak mam się zachować? I tym podobne zagadnienia. Natury ontologicznej i etycznej tak bym powiedział. Zostałem obdarzony ponadnaturalnymi zdolnościami. Po co? W jakim celu? Przez kogo? Odczuwam przepływ tej magicznej siły wszędzie wokół. Wiem co jest jej źródłem. I niepokoi mnie to bardzo. Nie mogę się z tym pogodzić - monologizował Dembiński. Pozostali tkwili nieruchomo, zasłuchani w niego jakby byli zahipnotyzowani. - Najgorsze jest to, że nie mogę się z nikim podzielić tymi pytaniami i cholernymi wątpliwościami. I nikt nie dźwiga ze mną tego brzemienia - umilkł a Brzeziński zaczął manipulować wyciągniętymi przed sobą dłońmi.

- Tak, jestem czarodziejem. Jedynym na Ziemi, jak myślę, z uwagi na system magii, który wtedy zainicjowałem - zaczął po chwili pacjent - ale jak zwykle ze wszystkim, nie jestem tego pewien tak do końca. Jedyną przesłanką, że się nie mylę, jest fakt, iż rzucenie każdego poznanego czaru jest dla mnie banalnie proste, a im więcej ich znam, tym szybciej poznaję nowe. Wystarczy tylko dobrze pomyśleć, doświadczyć jak energio-materia jest ułożona, jaka jest jej struktura i już. Proste, nie? Ale co odpowiedzieć, gdy ktoś zapyta czy i jak on może się tego nauczyć? Odpowiem, że może. Jestem atraktorem, tylko w mojej obecności i pod moim wpływem mogą pojawiać się kolejni czarodzieje. Ale nie przejdzie mi przez gardło w jaki sposób to miałoby się dokonywać - wydął wargi i przyglądał się przez chwilę pracującym dłoniom komisarza - bo jestem chorobliwie nieśmiałym facetem, który nawet nie lubi mówić o sprawach męsko-damskich i wszystkim co się z tym wiąże.

- Długo wzbraniałem, się przed podobną manipulacją. Szanuję ludzi i chcę wierzyć, że nadal jestem jednym z nich, to niby jak miałbym im robić cokolwiek. Wiem, że za to co teraz robię zapłacę. W jaki sposób, nie mam jeszcze pojęcia. Przyzwyczaiłem się, że każda moja decyzja, nawet jak najbardziej niewinna i odległa od magii, nieuchronnie prowadzi do przymusu rzucania kolejnych czarów. I dalszego uczenia się magii oraz rozwijania zdolności umysłowych. Czuję, że mam coś zrobić, ktoś lub coś oczekuje tego ode mnie, ale nie mam zielonego pojęcia co to ma być. To tak jak wtedy, gdy traciłem przytomność a system magii musiał się dopasowywać w ciągu sprzężeń zwrotnych do mojej świadomości i osobowości. A z drugiej strony, mój organizm musiał się dostosowywać do tego systemu. Aby nie zwariować i pogrążyć się w nicości musiałem reagować ciągiem raptownych przemian. A system odpowiadał nowymi, ściślej dopasowanymi do mnie właściwościami.

- Wiem, że wielu przede mną było o krok od czegoś podobnego. Ale najczęściej tracili przytomność, zapadali w śpiączkę, doznawali amnezji albo ich ciała ulegały samozapłonowi - westchnął.

- Proszę, oto pańskie dokumenty - komisarz wręczył mu cały plik. Dowód osobisty, prawo jazdy, paszport, legitymację ubezpieczeniową, nawet książeczkę RUM-owską. Wszystko było jeszcze ciepłe. Popatrzył na nie jakby nie wiedział co ma z tym zrobić.

- A więc zaczęło się. Czeka mnie kolejna przemiana lub zmiana w moim otoczeniu. Jak to paskudnie boli. Świadomość, że coraz bardziej oddalam się od ludzkości a jeszcze tyle zostało do nauczenia się, do zobaczenia, do doświadczenia. Wszak, zwiedzałem dopiero tylko europejskie muzea i naprawdę nie byłem z nikim blisko..., nie poznałem co to miłość.

- To co pan będzie teraz robił? - spytał komisarz mechanicznym głosem gdy pacjent wstał.

- To co do tej pory. Będę szukał odpowiedzi. Zrozumienia i odpowiedzi. Być może cały czas w samotności. Ale na razie wybiorę się na urlop. Chyba nad morze. Tak, czuję, że właśnie tam mam się udać - podszedł do drzwi. Położył dłoń na klamce. Odwrócił się, omiótł po kolei wzrokiem pozostałych w pokoju czy wszystko jest w porządku. Skinął głową i nacisnął klamkę.

- Już? - po drugiej stronie powitała go serdecznie uśmiechnięta pielęgniarka i sekretarka w jednej osobie.

- Tak - rzekł pacjent wyraźnie zasmucony.

- Dobrze się pan czuje? Jest pan jakiś blady.

- Nie, nie już mi lepiej, dziękuję.

- Niech się pan nie martwi. Na pewno wszystko będzie dobrze. Umówiłam pana..., zaraz... jak pan się nazywa, zapomniałam - wodziła palcem po książce wpisów chcąc ukryć zmieszanie.

- Jak ja się nazywam? - pacjent zmarszczył czoło i pocierał je dłonią.

- No wiedziałam, przecież - mówi pielęgniarka do siebie. - Pamiętam, kiedy pan się urodził, 18 maja 1974 roku, a pańskie nazwisko wyleciało mi z głowy.

- Ach tak, przepraszam zamyśliłem się. Kowalczyk. Dariusz Kowalczyk. Mieszkam w Poznaniu i jestem nauczycielem.

- A tak, jest pan. Na dwudziestego czwartego września. Odpowiada to panu? - uniosła głowę i szczery uśmiech zagościł na jej twarzy.

- Czasami sami nie wiemy na co chorujemy - zażartował. - Ja jestem całkowicie zdrowy i nie będę już odwiedzał pana doktora. Proszę mnie wykreślić. Ale myślę, że pani powinna wziąć ze dwa dni wolnego. Profesor także.

- Dziękuję - wzięła od niego banknot - polecamy się na przyszłość. Za kilka lat, oczywiście - dodała z szerokim już uśmiechem na ustach.

 

 

No tak... Powiedziałem sobie po przeczytaniu tego opowiadania. Tak... Mało brakowało, abym napisał coś podobnego. Szczerze mówiąc, to zacząłem. Działo się to u niejakiego Rysia Krauzego. Było nas tam chyba trzy lub cztery osoby, w tym nasz obecny Naczelny, któren wówczas już Pisarzem był, może nawet bardziej znacząco niż teraz, bo podówczas pisarzem było się urzędowo. To nie tak, że szło się do jakiegoś prywatnego wydawnictwa, ktoś coś tam przez maszyny do księgarni wypuszczał. Nie, to były czasy, gdy państwo brało odpowiedzialność za pisarzenie, nakłady były po 50 000 egz. Miałem taki tekst, no cóż, powtarzam się, spisany na papierze śniadaniowym, co wpadł za kredens i z racji higienicznych nadawał się już tylko na literackie próby. Po minie naszego Naczelnego, po, powiedzmy, kurtuazyjnie szybkiej zmianie tematu, zrozumiałem, że pomiędzy zamiarami i faktyczną kondycją twórczą w moim przypadku zaszła znaczna dysproporcja.

Niestety, ów motyw nadczłowieka łazi także za mną do dziś. Bywa, że nachodzi innych i bywa, że nawet jest puszczone coś do druku na skutek owego chodzenia. Pamiętam taką opowieść o facecie, co latał i grzmiał i chyba nawet w czyimś mniemaniu miało to być dobre.

Powróćmy jednak do uczciwej formy recenzji, jeśli mam jakiekolwiek pojęcie jak wygląda. Opowiadanie, które nie ma zasadniczych błędów językowych, gdzie nieźle brzmią dialogi. Na temat ortografii i interpunkcji nie wypowiem się, bo się na tym nie znam, w każdym razie nie lepiej od Autora. Niestety, na tym kończą się pochwały.

Coś bardzo bliskiemu temu tekstowi już napisano, i to jakieś 2500 lat temu. Dialogi Platona. W czym tkwi różnica? Dialogi pewnie przeciętnemu czytaczowi kryminałów zdadzą się nudne jak flaki z olejem, innemu pełne dynamitu. Zaczynają się ucztą, na której dokonuje się prezentacja głównego bohatera Sokratesa. Dokonuje jej pijany Alkibiades, który skarży się obecnym, że nie dało mu się, hmm, jak to powiedzieć? Przelecieć Sokratesa. Przykro mi, taka prawda. Starał się biedaczysko, nic. Potem Sokrates szuka sobie kłopotów i zaczepia jakiegoś świątynnego urzędnika. Tak dochodzi do oskarżenia filozofa i postawienia przed sądem. Dzięki temu ów wygłasza słynną obronę. A potem wypija cykutę, odmawiając tradycyjnej ucieczki z więzienia.

Jeśli przypomniałem tę jak najklasyczniejszą i strasznie starą historię, to po to, by wypowiedzieć o opowiadaniu sąd, moim zdaniem, zasadniczy: zadanie okazało się za trudne. Gdybyśmy bowiem chcieli streścić nasz tekst, to byłoby tak: pewien człowiek, którego BOR lub inna tajna policja podejrzewa o cholera wie co, okazuje się być czarodziejem, rzuca czar na policję i ta się serdecznie od niego odczepia.

Tekst trafił do mnie, zapewne z powodu znacznej ilości naukowych asocjacji, przejawiających się zwłaszcza w terminologii. Jestem trochę zakłopotany. Na medycynie znam się w zakresie zastosowania wody utlenionej, w każdym razie Redakcja dysponuje w tejże materii takimi fachowcami, że nawet Naczelny słucha z pokorą, gdy zalecają zaprzestania. Obawiam się jednak, że coś takiego jak "perfekcyjna równowaga jonowa" nie bardzo istnieje. Odwodnienie lub jakieś zakłócenia pracy naszego kochanego ciała mogą spowodować wyjście poza dopuszczalny zakres składu płynów ustrojowych, lecz niestety, nie da się sprawdzić, że jakaś zawartość np. potasu, czy sodu jest nadzwyczaj wspaniała. Taką niezwyczajną równowagę można by zaobserwować raczej w jakichś skrajnych warunkach. Może się mylę, wypuszczając się na biologiczne podwórko, ale dziwne byłoby dopiero, gdyby facet nie reagował, trzymany kilka dni bez wody. A jak sprawdzić, że równowaga hormonalna zapewnia nadzwyczajną sprawność metabolizmu? Tak czy owak, sprawy domagają się obszernego wyjaśnienia. W opowiadaniu zostały potraktowane jak tekturowe dekoracje: czytelnik powinien sobie w ich miejsce wyobrazić coś prawdziwego. Taki zabieg bywa skuteczny przy konsekwentnym trzymaniu się umowności, to znakomicie grało np. w Kabarecie Starszych Panów, a niestety, raczej intencją Autora była jakaś tam realność. Wierszem nie pisał.

A na czym polega redukcja paczki falowej na neuronach wg Penrose'a? Specjalnie w poszukiwaniu tego terminu pokopałem trochę. I nie znalazłem. Nie bardzo sobie wyobrażam zagadnienie redukcji paczki falowej na neuronach, choć np. w "Cieniach umysłu" właśnie Penrose przeprowadza dosyć systematyczny wykład tyczący właśnie redukcji wektora stanu. Raczej trzeba to tak nazwać. Tyczy to choćby słynnego zagadnienia Kota Schrodindera. Kot bowiem zasadniczo w naszej rzeczywistości występuje w zredukowanym stanie kwantowym, jako jeden kot. Choć z kotami bywa różnie i nie tak prosto.

Otóż osobnym zagadnieniem jest pogrzebana szansa nasycenia magiczną rzeczywistością tekstu. Autor raczy rzucić jakiś termin i gna dalej. A raczej przechodzi mimo. Tymczasem aż się prosi, żeby, skoro już zaczepiliśmy mechanikę kwantową, zabełtać czytelnikowi w głowie i zrobić z niego durnia z opadniętą szczęką, który dowiaduje się, że nic wokoło nie jest takie, jak mu się zdaje.

Tak na marginesie, Penrose raczej przychyla się do dosyć powszechnej opinii, że w mózgu procesy kwantowe nie odgrywają żadnej roli, bo obserwowane zjawiska są zdecydowanie makroskopowe. Jonizacja powietrza raczej przeciwdziała uszkodzeniom aparatury na skutek np. elektryczności statycznej.

Ta ucieczka od nauki i zastąpienie jej tylko tekturowymi dekoracjami jest faktycznie konsekwentnie powtórzona wielokrotnie na innych polach, co prowadzi do dosyć smutnego wniosku: mamy notatki do napisania opowiadania, ale nie opowiadanie. Mamy szkic osobowości głównego bohatera. Zamknięty w sobie, refleksyjny... no jakiś taki, jak powinien być Czarodziej. Mamy szkic konfliktu, akcji, Czarodziej dokopuje Służbom. Mamy wreszcie szkic problemu, szkic zasady opowiadania, które powinno być o tym, jak różne są światy Intelektualisty i Służb.

Dlaczego historia Sokratesa przetrwała 2500 lat i do dziś porusza? A choćby dlatego, że została pracowicie opisana. Autor, prawdopodobnie Platon, przedstawił tło całego wydarzenia, zadbał o to, by czytelnik poznał zasadnicze postaci, nim akcja się rozwinie. Wreszcie przedstawił konflikt z wielką starannością kompozycyjną. Na dodatek zadbał, by co tylko można, było prawdziwe. Tak więc prawdziwy i odwieczny, i przejmujący jest konflikt Intelektualisty z Władzą. Konflikt, który symbolicznie i rzeczywiście doprowadzony jest do końca, i w którym niczego nie trzeba ani dodawać, ani nie wolno zmieniać. Jest wreszcie opowiedziana historia, która ma zwroty akcji, nad którą jednocześnie wisi Przeznaczenie, narzucające jej przebieg, który spotyka się zarówno w warstwie treści, jak i estetyki.

Inaczej mówiąc, trzeba mieć cholerny talent, by pisać takie rzeczy o nadludziach. Autor, zdaje się, postawił sobie takie bardzo trudne zadanie, skonfrontować ze sobą próżność Władzy i pełnię Czarodzieja, który, cholera wie czemu, pcha się w łapy Służbom.

Nasz tekst niestety roi się od niekonsekwencji fabularnych. Skoro facet jest tak znakomity, to dlaczego nie symuluje starzenia się? Skoro tak refleksyjny, to dlaczego idzie na niemal militarną konfrontację? Po ki diabli właśnie tak, a nie na przykład wyrabiając sobie lewy paszport? Czyżby natłuczenie policjantom było bardziej delikatne?

Też mi coś takiego po głowie chodziło, zresztą jako kawałek znacznie większej historii. Policja łazi za gościem bo im coś nie pasuje. Jest powód, bardzo konkretny i wartościujący dlaczego to robi: bo policja na całym świecie strasznie nie lubi, gdy coś im się wymyka spod kontroli. Dlatego czytelnik staje od razu po właściwej stronie. Gromadzą się dowody, że "coś jest nie tak". Napięcie rośnie, jest jeden policjant legalista, który przeciwstawia się całej akcji w imię przestrzegania zasad, jest taki, który uważa że policja ma być ponad wszystko. Legalista usiłuje bronić i gościa, i zasad, lecz fakty działają zdecydowanie przeciw niemu. W końcu zapada decyzja o likwidacji "obiektu". Zasadzka jest perfekcyjna, kilku snajperów, blokada terenu, a nasz bohater jakby nieświadom niczego włazi rządowym mordercom w łapy. Palec na cynglu...I wtedy robi się jakieś cmok. Obiekt uważa za stosowne zainterweniować. Snajperzy rzucają karabiny i postanawiają skończyć z przemocą, i w ogóle służbą, głównodowodzący gratuluje im decyzji, bo też uważa, że czas najwyższy zająć się sztuką i literaturą. Nie rozumie, co on do tej pory widział w tej karierze militarnej. A bohater odchodzi z wielkim kotem siedzącym mu na ramieniu, opowiadając mu o tym, że owszem, by świat poprawić, powinien dać się ukrzyżować, lecz kto będzie zwierzę wydrapywał codziennie? Mniej więcej tak.

Ot co: opowiadanie trzeba napisać raz jeszcze. Potraktować, to co jest, jako notatki i nie oglądać się na to, że tu i ówdzie dzielnie drukowano podobne rzeczy. Przed pisaniem wymyślić historię. Zadbać o to, by były jakieś osoby konfliktu, nie jeden jako tako zarysowany Czarodziej, lecz jeszcze ktoś. Przed wymyślaniem odpowiedzieć sobie na pytanie: co Autor chce powiedzieć? Może da się przełożyć ten cały monolog na jakieś działania, a może lepiej z wielkiego wora ledwie naszkicowanych problemów, o których opowiada Tomasz Dembiński, wybrać tylko jeden-dwa? Może przeczytać raz jeszcze Antygonę? Bardzo fajna rzecz, by się nauczyć, jak komponować i sytuację, i osoby, jak sobie radzić ze zwrotami akcji i dawkowaniem napięcia.

Mówiąc krótko: do roboty, raz, drugi, nawet trzeci. No i nie pisać na zalanym papierze śniadaniowym długopisem, bo po kilkunastu latach zanika i wiekopomnego dzieła nie da się zupełnie odczytać.

 

Adam Cebula




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 46 Następna