strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński Publicystyka
<<<strona 22>>>

 

Kosmiczny waciak i złote epolety

 

 

Czy Gagarin był w kosmosie? Są tacy, którzy twierdzą, że nie, i mają ponoć na to liczne dowody. Pewien węgierski autor zbił nawet na tym niezłą kasę, na fali odwilży, kiedy można było opublikować i sprzedać każdą brednię, byleby była w sam raz antykomunistyczna.

Musiała minąć dopiero dekada, by okazało się, iż rzeczywistość była ciekawsza i chyba bardziej szokująca niż wyssane z palca sensacje. Choćby dzieje radzieckiego programu księżycowego, historia monumentalnej, olbrzymiej rakiety nośnej, przy której dzieło Wernera von Brauna wyglądało dość lilipucio. Okazało się rychło, że kwalifikacje polityczne są jednak mniej istotne od inżynierskich, rakieta eksplodowała na wyrzutni, pozostawiając po sobie krater iście księżycowy. I taki był jej jedyny związek z Księżycem.

Powstało już na ten temat wiele filmów dokumentalnych, napisano sporo artykułów. Tajemnice wyciekają powoli, nie ma już imperium, którego prestiżowi ich ujawnienie mogłoby zaszkodzić.

Zabawnie dziś to się czyta i ogląda. Wyścig w kosmos przegrali wszyscy, Amerykanie, którzy wpuścili się w prestiżowy i efektowny, ale za to straszliwie drogi, nieefektywny i niebezpieczny program promów kosmicznych. Przegrali Rosjanie, którzy takiego programu nie byli w stanie stworzyć, i teraz jeden z dwóch istniejących radzieckich wahadłowców stoi jako atrakcja turystyczna w parku Gorkiego. Po drugim słuch zaginął, ponoć został wywieziony na pokazy lotnicze do któregoś z krajów arabskich i nie starczyło kasy na przywiezienie go z powrotem.

Zabawne jest też, że na długi czas jedynym środkiem transportu orbitalnego pozostały wyśmiewane przez wszystkich ciasne puszki Sojuzów. To na nich opiera się teraz całe zaopatrzenie międzynarodowej stacji kosmicznej. Taka ironia losu.

Wspomniałem na początku dociekliwego Węgra, który posiadł wszelkie tajemnice dotyczące początków radzieckich lotów załogowych. Długi czas wydawało mi się, że osiągnął granice absurdu, udowadniając, iż pierwszym człowiekiem w kosmosie nie był wcale Gagarin, tylko zupełnie inny Rosjanin o takim samym nazwisku. Okazało się, że nie, można jeszcze więcej. Na szczęście bez ambicji faktograficznych, na polu czysto literackim.

Ostatni numer "Sfinksa" zamieszcza opowiadanie Wiktora Pielewina, pod intrygującym tytułem "Omon Ra". Ponieważ pismo ukazało się jakiś czas temu, i kto miał kupić, to kupił, a kto nie chce, to i tak już nie kupi, można pozwolić sobie na odrobinę spojlerów.

No, może nawet nie na odrobinę.

Pomysł Pielewina jest zaiste szatański. Co więcej, nie trzeba specjalnie się wysilać, aby weń uwierzyć. Po naszych byłych wschodnich sąsiadach nie można przecież spodziewać się niczego dobrego, wypełnianie białych plam historii weszło nam już w krew. Także stosunek do radzieckiej techniki mamy dość ugruntowany, wystarczy wspomnieć najszybsze na świecie zegarki i tego Ruskiego, co wynalazł rower. U Niemca na strychu.

Przyznam jednak, że i mnie, wychowanemu na opowieściach o ołowianych kulach, spadających z prędkością światła, i akademiku Trybowie, wynalazcy trybów, i, mimochodem niejako, jodłowania, Pielewin potrafił zaskoczyć.

Rzecz jest o Łunochodzie. Młodszym wyjaśniam, że był to produkt zaawansowanej radzieckiej technologii, samobieżny robot, przypominający nieco blaszany śmietnik na kółkach, taki, jakie właśnie dziwnym zbiegiem okoliczności wprowadzało właśnie do użytku MPO w Warszawie.

Swoją drogą to ciekawe, czyżby był to przykład na proliferację technologii kosmicznych do zastosowań cywilnych? Jakby nie było, projektant śmietnika musiał zapatrzyć się na Łunochoda, nie śmiem podejrzewać, że było odwrotnie. W każdym razie oba produkty różniły się zewnętrznie tylko liczbą kółek, księżycowy robot miał ich więcej. Nawet pokrywa na sprężynach przypominała panel baterii słonecznych.

Tenże Łunochod – dalej będzie o księżycowym robocie, nie o pojemniku na śmieci – jak na swoje czasy był tworem bardzo zaawansowanym. Jeździł sobie po powierzchni naszego satelity, coś tam filmował, pobierał nawet próbki. Nie robił tego wcale gorzej od Sojournera.

Budził podziw, a w kręgach zbliżonych do NASA nawet zazdrość. Wszyscy się zastanawiali, jak, u diabła, Ruskim coś takiego się udało.

Pielewin daje wyjaśnienie, tak proste, że aż oczywiste. Niczym w radzieckim zegarku napędzanym wszami, w środku siedział kierowca. Tytułowy bohater opowiadania. Jak łatwo się domyślić, kierowca w takim pojeździe był jednorazowy.

Okazuje się, że cały radziecki program eksploracji kosmosu opierał się na podobnych rozwiązaniach. W każdym członie rakiety nośnej siedział Wania czy inny Dima, by w odpowiednim momencie, na sygnał z Ziemi, stłuc szybkę zabezpieczającą czerwony guziczek, wdusić go w odpowiedniej chwili, by odpalić silniki następnego członu. Na tym jego rola się kończyła. Jak powiadają, w Sowietskom Sojuzie mnogo ludiej...

Na tych samych zasadach działały rakiety strategiczne, w każdej z nich siedział facet enigmatycznie zwany "dyżurnym", naturalnie też, w razie czego, jednorazowy. Aby "bezzałogowa" sonda księżycowa mogła przesłać próbki z powrotem na Ziemię, potrzebni byli dwaj kosmonauci. Dzielnie wyszli na powierzchnię srebrnego globu, zapiąwszy uprzednio starannie waciaki i naciągając czapki uszanki na głowy, nabrali szufelką księżycowego pyłu i odpalili rakietę. Potem, jak pisze Pielewin, przeżyli jeszcze półtorej minuty.

Tekst jest wstrząsający. Autor znakomicie oddał duszną atmosferę przymusu, a przede wszystkim zakłamania, przeżerającego upadłe już na szczęście imperium. Wszystko bowiem odbywało się pod szyldem "przodującej radzieckiej automatyki", sposobu na podbój kosmosu nie dość, że tańszego, to jeszcze chroniącego to, co ponoć było w kosmosie najważniejsze – ludzkie życie. Może i najważniejsze, ale, jak się okazuje, cholernie tanie.

W miarę czytania, mój kołek do zawieszania niewiary zaczynał jednak trzeszczeć coraz bardziej. Technologicznie to wierutna bzdura. Przecież człowiek – słaba, nieodporna na próżnię, przeciążenia i inne nieprzyjemności czyhające w kosmosie istota – jest najbardziej kosztownym elementem wszystkich konstrukcji. Nie on sam oczywiście, ale system podtrzymania życia, kruchego i mogącego istnieć w bardzo ograniczonym zakresie temperatur i ciśnień. Nawet jeśli tego człowieka wyślemy w waciaku, walonkach i czapce uszance, a jako pożywienie damy mu puszki tuszonki. Nawiasem mówiąc, słynna piosenka o Juriju Gagarinie nabiera w świetle opowiadania Pielewina całkiem nowego uroku. Zwłaszcza słowa o waciaku kosmicznym, co złote miał epolety.

Tym niemniej dalej bzdura. Człowiek, bez waciaka i walonek, waży więcej od prostego mechanizmu wyzwalającego zapłon silników członu rakiety, nawet jeśli ten mechanizm miałby być nakręcany. Bo tak naprawdę cała radziecka "automatyka" była raczej wyrazem słabości, nie siły.

Jednak opowiadanie oddaje niewątpliwie coś z autentycznej atmosfery tamtych lat. Literatura ma prawo do przerysowań. Tym bardziej, że to nie wszystko.

Pielewin na koniec dokonuje kolejnej wolty. Jednorazowy kosmonauta wypełnia swoje zadanie, ale to jeszcze nie koniec niespodzianek. Nie ginie w próżni, nie potrafi skorzystać z pistoletu z jednym nabojem, w który wspaniałomyślnie wyposażyli go zwierzchnicy. I nie ginie w kosmicznej próżni.

Bo próżni nie ma. Nasz bohater nie znajduje się na księżycu, ale w tunelach metra, gdzie natrafia na naturalnej wielkości makietę stacji Salut, z której właśnie trwa transmisja telewizyjna. Taki sowiecki Matrix dla ubogich, nic nie jest prawdziwe, wszystko to pozory.

Może istotnie pierwszym człowiekiem w kosmosie nie był Gagarin, a zupełnie inny Rosjanin o takim samym nazwisku?

 




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 22 >