strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Piątek Na co wydać kasę
<<<strona 44>>>

 

Żmije i krety (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE I AUTORZE
Rudowłosa złodziejka Jonga szuka zemsty. Piękny major Hengist szuka prawdy. Tchórzliwy generał Tundu Embroja szuka czegoś do zjedzenia. Poszukując tego wszystkiego, Ukochani Poddani Cesarza przedzierają się przez Imperium, wyjątkowo niegościnne dla podróżników. Mimo to jednak Jonga zbliży się do prawdy. Hengist zbliży się do zemsty. A generał po raz pierwszy w życiu zbliży się do gęstego, sycącego piwa leszczynowego. Wszyscy zbliżą się do zakazanej wiedzy o Świętym Obrazie. Ale czy mogą uniknąć kary? Próba ucieczki spod władzy Władcy Świata jest na tym świecie zbrodnią najcięższą. Dlatego śmierć również jest tutaj karana. Ale nawet ci, którzy żyją wiecznie, też żyją w wiecznym strachu. Żmije i krety to pierwszy tom trzyczęściowej sagi Ukochani Poddani Cesarza (następny tom - Żółwie i rekiny - ukaże się na początku 2004 roku).

Tomasz Piątek - autor bestsellerowych powieści Heroina (2002, Wydawnictwo Czarne) oraz zbioru opowiadań Kilka nocy poza domem (2002, Wydawnictwo Czarne). Dziennikarz, krytyk filmowy i felietonista.
W swoim życiu zaliczył takie funkcje, stanowiska i posady jak: bramkarz w warszawskim kinie Iluzjon, pilot grup włoskich pielgrzymów przybywających do Częstochowy, asystent reżysera telewizyjnego dla telewizji RAI, tłumacz więzienny i sądowy w mediolańskim Pałacu Sprawiedliwości, asystent adwokata w kancelarii prawniczej Risotti, dyrektor programowy Instytutu Sztuki Filmowej i Technik Audiowizualnych w Bałtyckiej Wyższej Szkole Humanistycznej w Koszalinie, psycholingwista odczytujący cechy charakteru osób publicznych podczas występów na żywo w talk-show na antenie Canal +, wieloletni copywriter w agencjach reklamowych, dyrektor literacki kanału TV kablowej Kino Polska, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika NEON.
Jako człowiek piszący zadebiutował w wieku lat 9 felietonem opublikowanym w piśmie Student. Mniej więcej w tym samym czasie trafił na pierwszą stronę magazynu Polityka jako tzw. cudowne dziecko; teraz bardzo stara się, aby być cudownym dorosłym. Lubi następujących pisarzy: Sofoklesa, Szekspira, Puszkina, Nabokowa, Burgessa, a z polskich Bolesława Leśmiana, Andrzeja Sapkowskiego, Olgę Tokarczuk i Jerzego Sosnowskiego. Ze sportów uprawia kuchnię polską (wszystkie zupy, bigos, zrazy zawijane) włoską, chińską i węgierską. Urodził się w Pruszkowie, bo w Ursusie, gdzie rodzice mieszkali, porodówki nie było; transport i poród miały miejsce 16.03.1974. Jeżeli na podstawie tych wszystkich informacji myślisz, że miło byłoby go poznać, robisz duży błąd.

Wydawnictwo: Agencja Wydawnicza RUNA

– Dziwka. Torba. Wywłoka. Kurwa. – Stara Prezzemola wypowiadała te słowa równie beznamiętnie, jak "Miedziaka, szlachetny panie". Siedziała na resztkach drewnianej skrzynki i żebrała. Możliwości żebrania o tej porze były ograniczone, było już po Popołudniowym Trąbieniu i ostatni przechodnie skryli się w swych domach. Prezzemola nie mogła jednak wyzbyć się starego nawyku, jeszcze z czasów przed Edyktem i siedziała jak zwykle na swoim stanowisku aż do wieczora. Gdyby wcześniej wpełzła do służącej jej za mieszkanie jamy w ziemi obok rynny, gryzłaby się przez całą noc. Wieczorną godziną mógł przechodzić bogaty pijany hulaka, rzucający starym żebraczkom złote monety. Prezzemola nikogo takiego nigdy nie widziała, ale nadal wierzyła, że tacy jeszcze gdzieś istnieją.

Dawniej przedwieczorne godziny były najbardziej lukratywne. Z warsztatów, oficyn i manufaktur wygłodniali ludzie śpieszyli do domów. I na targ. Kobiety kupowały na wieczorny posiłek świeżą wołowinę z Lodowych Jatek, papkę orzechową, pieczone skrzydliszki, marynowane słotnie, czerwone owoce miododrzewu, grube na palec liście soczniaka. Dziwki Nihongów wykłócały się ze swoimi chudymi, skośnookimi pobratymcami o wędzone szczuropsy, wielkie jak talerz małże amae, długoszyje wężółwie, płaty surowej koniny. Zapachy mięsa, ryb, kwaśnych owoców amarioli, sosu ze sfermentowanego bobu, wina z winogron, śliwek, jabłek i gruszek mieszały się ze sobą w powietrzu, podobnie jak świeżość i zgnilizna. Targujące się, machające długimi rękami cienie sprzedawców szalały na murach kamienic, bo wszędzie na straganach migotały świeczki i lampki. Tak, aby handel mógł trwać, chociaż dzień się kończył.

W masie oszukujących i oszukiwanych zawsze znalazł się ktoś, kto czuł się na tyle podbudowany sutymi zakupami, żeby rzucić miedziaka Prezzemoli, wówczas tylko pięćdziesięcioletniej.

Teraz plac wieczorami był martwy. Czasem przechodził przezeń patrol Straży, też niezbyt ożywiony. Zwykle składał się z trzech mężczyzn, którzy szli w identycznym, powolnym tempie, z jednakowymi twarzami bez wyrazu. Na szczęście, ich zbroje hałasowały tak, że Prezzemola słyszała, jak wychodzą z cekhauzu na obchód dzielnicy. Dlatego starej żebraczce udawało się zawsze wpełznąć na czas do swojej jamy w ziemi. Poza strażnikami rzadko kiedy można było zobaczyć kogoś po Popołudniowym Trąbieniu.

Tym dziwniejszym zjawiskiem była ruda kurwa. Kurwa o kolorze włosów, który zdradzał zastosowanie szkarłatnika, barwnika używanego zazwyczaj przez drogie kurtyzany lub utrzymanki najbogatszych kupców. Prezzemola przed czterdziestoma laty miała szansę zostać taką utrzymanką. Wybrała drogę cnoty.

Ruda kurwa przemierzała plac od jednego posągu do drugiego, co chwila kryjąc się za jakimś cokołem. Teraz zatrzymała się nagle pod wielką rzeźbą przedstawiającą byłego króla Murriny, Haltanga, rozciągniętego na torturze zwanej zerwikołkiem. Tablica umieszczona pod rzeźbą informowała detalicznie, że podczas tej nieco już zapomnianej egzekucji kołek był metalowy i rozgrzany do bardzo wysokiej temperatury.

Stojąc pod nieszczęsnym królem, a właściwie pod jego dziwacznie wykręconą marmurową nogą, dziwka rozejrzała się ostrożnie. Prezzemola nie mogła dostrzec wyraźnie, co dziewczyna ma na szyi, ale to coś błyszczało. Chyba był to naszyjnik, i to z metalu, brzydkiego, szarego, podobnego do stali. A to, co tkwiło w rudych włosach, bez żadnego wątpienia było przesadne i niegustowne nawet dla mało wyrafinowanych oczu Prezzemoli. Wyglądało jak uchwyt nożyczek. Najwyraźniej kurwa gotowa była nałożyć na siebie wszystko, byle tylko przypodobać się wieśniakom ze Straży.

Budynek cekhauzu Straży Imperialnej był ogromny i biały. Na jego budowę zużyto trzysta czterdzieści cztery tony kilmakańskiego marmuru, nie mówiąc o innych materiałach. Mieszkańcy Murriny, Umiłowanego Cesarskiego Miasta II Kategorii, z początku nazywali tę pyszną budowlę Fontanną. Szybko jednak zaczęli nazywać ją Grobowcem. A potem w ogóle przestali ją nazywać.

Fontanna czy Grobowiec, cekhauz miał jednak wiele zalet. Jedną z nich była wielka ilość małych załomów i wnęk po zewnętrznej stronie murów. Odpowiednio doświadczony człowiek mógł się w nich doskonale ukryć.

Ruda była odpowiednio doświadczonym czlowiekiem. W jednej sekundzie zniknęła sprzed oczu Prezzemoli i schowała się we wnęce. Chociaż Prezzemola była bardzo ciekawa, nie miała odwagi zbliżyć się do załomu, żeby zobaczyć, co tam robi kurwa.

A kurwa właśnie klęczała pod płaskorzeźbą, która najwyraźniej przedstawiała ogromną postać Cesarza, bo zamiast twarzy miała jednolitą, gładką płaszczyznę.

Gdyby w załom muru zajrzał któryś ze strażników cekhauzu, w pierwszej chwili pomyślałby pewnie, że jakaś zabłąkana pijana dziwka sposobi się do sikania. Zaraz potem zobaczyłby, że pijana dziwka wsuwa sobie palec między nogi, tam gdzie każda, nawet najpaskudniejsza baba ma swój drogocenny klejnot. Ruda nie była paskudna, więc na pewno nasz strażnik poużywałby sobie rozkosznie, zanimby ją zaaresztował.

Nikt jednak nie zaglądał w załomy i ruda mogła spokojnie wsunąć w swoją drogocenną cipkę przezroczysty pęcherz. Jeszcze raz poprawiła ułożenie palcem, sprawdziła, czy świństwo przylepiło się dobrze do wewnętrznych ścianek pochwy, poruszyła też udami dla pewności.

Pęcherz pochodził z ryby sciopalla, popularnej na południowych wybrzeżach Imperium. Dość szybko rozpuszczał się w organizmie człowieka, już po trzech godzinach nie było po nim śladu. Ale przez pierwsze trzy godziny dobrze spełniał swoje zadanie.

Ruda poprawiła spódnicę i wyszła z załomu. Okrążyła wielką statuę przedstawiającą wynędzniałego niewolnika z kłódką na ustach, podeszła pod rzeźbione wrota cekhauzu. Tą bramą zwykle wchodzili więźniowie, dlatego kiedyś nazwano ją Coverchio – wieko trumny w jednym z miejscowych dialektów.

Wartownik był młody, wysoki i, sądząc po zapachu, spocony. Twarz miał taką, jakby w oblicze różowej świnki ktoś wstawił wyłupiaste żabie oczy. Od razu było widać, skąd pochodzi. Północnik. Tak mówiono na przybyszów z dalekich, osobliwych, północnych regionów Cesarstwa.

Drgnął, gdy ruda nagle stanęła przy nim.

– Czego? – zapytał, udając, że patrzy gdzieś przed siebie. Starał się zachować obojętność i nie widzieć zielonych oczu, rudej czupryny i wydatnych ust.

– Gdy głód przyciska i w trzewia wnika, czas się przytulić do żołnierzyka – zrymowała przemyślnie ruda.

Ruda znała północników. W bladoniebieskich oczach dryblasa widziała, jak rodzą się dwie myśli. Pierwsza myśl dotyczyła nikczemnych dziewek z Południa, które należało wiązać u słupa i chłostać witkami po gołym tyłku. Druga myśl mówiła żołdakowi, że takiej kobiety nie zobaczyłby nigdy w swej rodzinnej okolicy, choćby nawet przebiegł wszystkie wioski od Ihmistenkaupunki aż po Kamjenz. Obie te myśli – ta o chłostaniu i ta o pięknie – zaczęły rosnąć i nabrzmiewać, aby wreszcie połączyć się w jedno wspaniałe uczucie, które na Północy nazywają miłością, a na Południu – zboczeniem, okrucieństwem i bestialstwem.

– Nie ma drew na opał, zimna jesień zbrzydła, weź żołnierzyku dziewczynkę pod skrzydła – kontynuowała ruda.

– Czekaj – wydusił wreszcie z siebie szeregowiec Straży, szumnie nazwany żołnierzykiem. – Moja warta wnet się skończy, wezmę cię na stróżówkę. Bądź mi przy Bramie Kuchennej za dwa pacierze.

Stara Prezzemola zobaczyła tylko, jak coś czerwonowłosego przebiega tuż obok niej w stronę Bramy Kuchennej. Zdążyła jednak przerwać na chwilę potok wyzwisk pod adresem rudej kurwy, aby krzyknąć do niej: "Wspomóżcie, łaskawa pani". Ruda jednak nie zwróciła na nią uwagi.

Bo ruda nie wiedziała dokładnie, co znaczy pacierz. Na wszelki wypadek śpieszyła się, jak mogła.

Brama Kuchenna mieściła się na końcu małej uliczki między dwoma wysuniętymi bastionami cekhauzu. Uliczka została kiedyś wybrukowana czaszkami poprzednich mieszkańców dzielnicy, ale te szybko się pokruszyły pod butami i kołami. Teraz wyłożono ją żółtawymi, kamiennymi płytami dla wygody kwatermistrzowskich wozów, dostarczających strażnikom rybi tłuszcz, kiszone wodorosty, korzenie mokrzycy i inne rzeczy, którymi Cesarz żywił swoje najwierniejsze sługi.

Na jednej z kamiennych płyt ruda poślizgnęła się i zachwiała, o mało się nie przewracając. Płyta była mokra i śliska. Deszcz nie padał przez cały dzień, musiał więc to być koński mocz. Widocznie niedawno szedł tędy wóz z żarciem. Była to dobra wiadomość.

Istotnie, kiedy Brama Kuchenna uchyliła się i chłopak z Północy wpuścił dziewczynę, ze środka dały się słyszeć odgłosy odległej kłótni. Nikt nie zwrócił uwagi na smukłą, rudą figurkę, przemykającą między czerwonymi, ceglanymi kolumnami wewnętrznego dziedzińca cekhauzu. Strażnicy w skórzanych kaftanach stali na drugim końcu placu i głośno przeklinali, patrząc w kierunku małego okienka, z którego wydobywał się smród smażonego rybiego smalcu.

– Gdzie to zrobimy? – zapytała ruda, kiedy razem z wartownikiem weszli do jednego z bocznych korytarzyków.

Chłopak syknął. "Nie dlatego, że niby za głośno pytam – oceniła dziewczyna. – Nie podoba mu się, że w ogóle zadaję pytania. Niedawno tu przyjechał".

– Idziemy do zbrojowni? – spróbowała znowu.

– Widzę, dziwko, że nie raz tu zadkiem podłogę szorowałaś – powiedział cicho północnik.

Ruda rzeczywiście już raz tu kiedyś była, ale prowadzono ją wtedy na powrozie.

– Przywiążcie mnie do łoża albo i stołu, panie – odpowiedziała pokornym szeptem. – W jakiejś pustej celi. Przywiążecie, jak to się przynależy. Jak zechcecie, to i rzemieniem potraktujecie. Takiemu jak wy wojakowi, tobym i z ręki jadła.

– Wiedziałem, że to lubisz, torbo. – Było słychać, jak miecz strażnika w metalowej pochwie obija mu się o sprzączki na łydce. Dygotał. – Wiedziałem, że to lubisz. Idziemy.

Zawrócili. On ściskał ją tak mocno za rękę, że musiała przygryzać wargi. Zbiegli schodami w dół, do wielkiej, ciemnej i ciepłej sali, w której siedziała ogromna plamiasta ropucha wielkości człowieka.

Ropucha okazała się półnagim grubasem o twarzy pokrytej brązowymi, wątrobianymi plamami.

– Jukka??? – zdumiał się ropuszy grubas. – Kogoś ty tu przyprowadził?! Oj, żeby tu siedział stary Shimoto na moim miejscu... Poszedłbyś do Rombu jak nic. Do Rombu, Jukka, do Rombu.

– Cicho, Nucciulada – coraz bardziej trząsł się wartownik, ściskając rękę rudej. – Mam dziwkę. Puścisz mnie do cel?

Grubas podrapał się flegmatycznie w głowę, najwyraźniej ciesząc się podnieceniem i strachem chłopaka.

– Kto schodzi z drogi regulaminu, ten schodzi z tego świata – powiedział. – Znasz ten fragment III Edyktu?

– Puścisz mnie?

– A co ja będę z tego miał?

– Jak dostanę żołd...

– Możesz go sobie wsadzić w dupsko. Albo tej panience. Jej to będzie żadna różnica. Twój żołd jak twój wacuś, równie ogromny.

– Jak dostanę obrokowe na konia...

– To nakarmisz nim wszy, bo konia z tego utrzymać się nie da. Ani nawet kota. A już na pewno nie starego Nucciulady.

– No dobra. Jak dostanę sorty płatnerskie, dam ci ćwierć.

– Jukka! – ożywił się wreszcie grubas. – To chyba twój pierwszy raz, że taki jesteś napalony. Dobra... Tylko macie być cicho. A jak już będziecie krzyczeć, niech to brzmi jak jęki torturowanych, rozumiecie?

– O to się nie bój – uśmiechnął się Jukka, podczas gdy Nucciulada otwierał klapę w podłodze. – Chodź, dziwko.

Zeszła po schodach w ciemność. Żeby nie zlecieć ze stromych stopni, wsparła się ręką na wilgotnej, pokrytej pajęczynami ścianie. Poczuła zapach człowieka. Zapach potu, moczu i czegoś jeszcze bardziej kręcącego w nosie, jeszcze bardziej kwaśnego.

Jukka zapalił pochodnię. Na kamiennych ścianach zauważyła wielkie, rozlane plamy, mogły to być plamy z ludzkiej krwi, wiedziała o tym. Miała nadzieję, że to była stara krew, nie świeża.

– Yhyhahaha!!! – usłyszała nagle. – Yhyhyhy pan Cysarz!!! Pan Cysarz yhyhyhyhy!!!

Głos brzmiał osobliwie, jakby krzyczał cudzoziemiec. Albo ktoś o zmasakrowanych ustach.

Teraz szli wzdłuż zakratowanych cel, z których wydobywała się woń bardzo starego gówna. Takiego, które już nie śmierdzi, tylko czuć je mlekiem. W świetle pochodni migały twarze i inne strzępy ciała za kratami.

– Ułaskawienie! Ugłaskawienie! Ugłoskowienie! Odgłowowienie! Ubezgłowienie! – krzyczało coś, co pełzało w swojej celi tuż przy kracie.

– Humry. Humry. Humry – z nadzieją w głosie powtarzał inny więzień.

– O pittura, o pittura, pietade, pietade, pietade...

– Niski. Brodaty. Nie człowiek.

– Przybądź nam święty Obrazie ku pomocy, nie ukrywaj przed nami swej mocy – zawodził jakiś heretyk.

– Żaden człowiek.

– Sumimasen! Sumimasen! – szlochała istota nieokreślonej płci, ale na pewno nihońskiej nacji.

Jukka otworzył ciężkim kluczem drzwi jednej z cel i włożył pochodnię w specjalny stojak. Wnętrze było zaskakująco czyste.

To znaczyło coś złego, bardzo złego. Niedawno musieli sprzątać. Po zwykłej torturze nie sprzątali.

Na środku stał długi drewniany stół z rowkami po bokach do odprowadzania moczu, krwi i innych płynów, jakie umieli wydobyć z człowieka tutejsi mistrzowie. Na czterech rogach stołu umocowane były skórzane pasy do przywiązywania rąk i nóg. Na ścianach wisiały bicze, rzemienie, rózgi oraz specjalne dyscypliny ciovra, wielopalczaste, giętkie, lepkie i parzące nawet przy lekkim dotyku. Robiono je z martwych ośmiornic.

Na małym stoliczku pod oknem widać było zestaw specjalnych narzędzi, wyglądających jak zwiędłe nożyczki albo rozkwitłe na końcach obcążki.

Najgorsze jednak było to, co pływało w wielkich, przezroczystych słojach pod ścianą. Były to zakonserwowane w oliwie wielkie ludzkie płody. Miały już ludzkie twarzyczki. Wszywano je w rozprute brzuchy kobiet oskarżonych o przerwanie ciąży.

Ruda zobaczyła je tylko kątem oka, przez chwilę. Jukka zamknął drzwi od sali tortur na klucz.

– Na kolana, szupo – powiedział, z podniecenia przechodząc w swój dialekt. – Dumasz-li ty, bydym coś tobie płacił, to sy mylisz.

– Nie trzeba, panie... – zaczęła ruda, klękając na lodowatej podłodze.

– Zawrzyj jadaczkę – syknął chłopak. – Kładź sy na ziemi.

Ruda posłusznie wykonała polecenie.

– Zdymaj kieckę – rozkazał Jukka, ściągając z bladych, chudych nóg skórzane nogawice strażnika. Popatrzył na rudą, podczas gdy ona zdejmowała suknię przez głowę. Piękne, smagłe ciało, cienka talia, odrobinę zbyt mocne, ale kształtne nogi. I małe dziewczęce piersi o sterczących sutkach. Suka była podniecona. Albo było jej zimno. Jukka wolał tę pierwszą wersję.

– Pan Cysarz yhyhhyhy!!! Pan Cysarz yhyhhyhy!!! – wył głos z korytarza. Strażnik powoli położył się na pierwszej kobiecie swojego życia, która leżała na ziemi, naga, trzymając się rękami za głowę. Wspaniale rudą głowę.

Najpierw długo jej szukał. Wreszcie wbił się w nią. Wbił się tak mocno, że krzyknęła i zerwała naszyjnik z własnej szyi. A potem ona wbiła się w niego.

Poszczególne kawałki stalowego naszyjnika były bardzo ostre. Zrobiono je tak przemyślnie, że w każdej z chwili można było z nich złożyć przyzwoite, długie ostrze. Rękojeść do tego ostrza ruda zwykle nosiła wplecioną we włosy. Teraz trzymała ją w ręku, wbijając nóż coraz głębiej w blady kark Jukki. Wyczyszczona niedawno podłoga znowu nasiąkała krwią.

Ruda błyskawicznie wstała i porwała suknię z podłogi. Obejrzała ją dokładnie. Dziękować Ukrytym, nie poplamiła się. Był to vituperański jedwab. Od pewnego czasu coś takiego było trudno nawet ukraść, nie mówiąc już o kupieniu.

Dziewczyna porwała pochodnię, otworzyła drzwi i zawyła:

– Vendi!!!

Korytarz zamilkł. Wszystkie bełkoty ucichły i po chwili, bardzo długiej chwili znajomy głos powiedział:

– Jon... ga.

Głos był znajomy, ale ruda Jonga zadrżała. Poznała głos człowieka o zmasakrowanych ustach.

Podeszła do celi, z której dobiegł głos. Była to maleńka celka. Tuż przy sali tortur, w której ona musiała oddać się strażnikowi.

Wyrwała ze ściany pochodnię. Zaświeciła. Cienie pokracznie zatańczyły na ścianach, jak gdyby chciały ją przygotować do strasznego widoku. Leżący na ziemi mężczyzna za kratą miał połamane nogi. Były zgięte w kolanach, ale w odwrotną stronę niż ta, w którą zwykle nogi się zginają. Ręce chyba też były połamane, z ogromnych, poszarpanych ran coś sterczało, pewnie kości. To coś na pewno nie mogło już chodzić. Ani pełzać.

Nie było też twarzy. Był jeden wielki czarny strup, w którym coś się poruszało. Chyba usta.

– Przyszłaś... Dzielna... Kotka... Nie wy... Nie wyciągniesz... Mnie... – bełkotało stworzenie, które jeszcze wczoraj było mężem Jongi. – Nie powiedziałem... Ten obraz, który ukradłem... Wielka wartość... Heretycy zapłacą... Schowałem go w piwnicy koło składu... W psiej jamie... Uciekaj... Ale wcześniej... Zabij...

 

 

Cztery wielkie tłuste baby. Białe baby, bladoróżowe, o rękach jak kiełbasy. A pomiędzy nimi diabeł w poszarpanych, podartych szatach, z dziurami, przez które widać siniaki i bruzdy zostawione przez ostre paznokcie.

Diabeł wył bez słowa, wył oczami. Baby prowadziły go na powrozie do cekhauzu. Tak zapamiętał to Vendi. Zapamiętał diabła, bo diabeł, nawet pobity, podrapany i opuchły, był piękny. Zapamiętał diabła, bo to była Jonga. Wtedy ją widział po raz pierwszy.

Jonga pamiętała to inaczej. Uderzenie kijem w głowę. Ktoś, kto był jej matką, a teraz miał obcą, wykrzywioną twarz, kopnął ją w brzuch, a potem zaczął wcierać w jej twarz trujące zioła, welenozę i jadolist.

Tego ranka sąsiadki Jongi dostąpiły wielkiego przeżycia. Kapłan Vesper z małej, ceglanej świątynki przy Północnej Bramie ukazał im fragment Świętego Obrazu. Ten fragment, na którym widać wnętrze brzucha. Kapłan zapewniał, że nieprawdą jest, jakoby kapłani nie wiedzieli, co dokładnie przedstawia Święty Obraz. Kapłani wiedzą, wiedzą dokładnie, mówił siwobrody Vesper, to heretycy gubią się w dociekaniach. Tyle że ta wiedza kapłanów jest zbyt mocna, zbyt pewna, zbyt dokładna, aby wyrażać ją czymś tak ulotnym jak słowo. Tylko obraz może wyrazić w pełni Obraz. Zamiast gadać o Obrazie, jak to ośmielają się czynić heretycy, lepiej go pokazać. Co kapłani czynią, w szczególnie uroczystych chwilach i w odpowiedniej mierze, ukazując maluczkim kawałeczki Obrazu. Tak, by nie obrazić niedosiężnego majestatu Malowidła i Ukrytych, którzy są na nim ukryci.

Sąsiadki Jongi nic nie zrozumiały z tych słów, ale przecież nie miały ich rozumieć. Miały przeżyć Obraz, a właściwie kawałek Obrazu. Gdy zobaczyły rozpruty brzuch, ogarnęło je dziwne podniecenie, jakby gorączka. Święty nastrój sprawił, że zapragnęły czynić dobro, a rozpruty brzuch skojarzył im się z macierzyństwem.

Wpadły do izdebki Jongi, porywając za sobą jej matkę. Rzuciły się na skrzynię, aby szukać trujących roślin, stosowanych do spędzenia płodu. Kolorowe szatki wylatywały w powietrze i opadały na brudną podłogę, podczas gdy baby dyszały. Dyszały, aż wreszcie triumfalnie zawyły, gdy jedna z nich wyciągnęła ze skrzyni skórzany, szeleszczący, korzennie pachnący woreczek. Znalazły zioła, więc matka musiała zabić Jongę. To znaczy, musiała ją zaprowadzić do cekhauzu.

Kiedy Jonga w swojej celi czekała na zabieg, w więzieniu zjawił się Cesarski Inspektor Wnikliwej Sprawiedliwości. Miał na sobie dziwny czerwony strój, wyglądający jak pomieszanie szat kapłańskich z katowskimi. Polecenie natychmiastowego doprowadzenie Jongi do jego pałacu "w celu dokładniejszego wybadania" zostało potraktowane z całkowitym zrozumieniem przez załogę cekhauzu. Załoga też widziała, że Jonga jest piękna, mimo blizn, wybroczyn i siniaków. Komendant zaproponował, że dołączy do kompletu jeszcze jedną dziewczynę, czarniawą tancerkę z Południa, ale Inspektor odmówił. Pewnie nie chciał robić sobie za dużo kłopotu na raz. Jonga później często myślała o tej dziewczynie. O tym, co mogli jej zrobić w więzieniu, przed egzekucją i podczas.

Inspektor i jego dwaj zbrojni słudzy wyprowadzili Jongę z więzienia. Kiedy tylko odeszli na sto kroków od cekhauzu, Cesarski Inspektor, razem ze swoimi zbrojnymi sługami, wciągnął Jongę w jakąś bramę, a potem do piwnicy. Jonga wiedziała, co się z nią stanie. Bicie, wiązanie, przystawianie żelaza do twarzy. Wbijanie ciała w ciało. A potem wbijanie noża w ciało.

Ale tego wszystkiego nie było. Była za to szybka ucieczka niekończącymi się piwnicami i kanałami. Nie było też Cesarskiego Inspektora. Był Vendi, najmłodszy i najlepszy złodziej w Murrinie, razem ze swoimi dwoma kolegami po fachu, udającymi eskortę. Niestety, nie było też żadnego pałacu.

Vendi ukradł Jongę. To była jego najśmielsza kradzież. I najbardziej opłacalna. Tak mówił, kiedy był dobry, dobry dla niej.

Wszedł bezczelnie główną bramą w stroju Cesarskiego Inspektora, ze specjalnym glejtem i pieniędzmi na łapówki. Glejt oczywiście ukradł prawowitemu właścicielowi. A strój zrobił sobie ze szlafroka, bo oryginalne szaty inspektora troszeczkę się zakrwawiły podczas kradzieży glejtu.

Teraz Jonga należała do niego. Była jego suką, jak mówili inni złodzieje. Jego kotką, jak mówił on sam. Kiedy był dobry.

Przez pierwszy tydzień był bardzo dobry. Dawał jej jeść i powstrzymywał się. Potem się nie powstrzymał. Bolało, kiedy to robił.

Bolało też, gdy uczył ją okradać obwieszonego dzwoneczkami, pokracznego, połamanego manekina, który zwisał z sufitu w ich kryjówce. Bił w głowę, gdy manekin zadzwonił.

Teraz sam był bardziej połamany niż manekin.

"Zabij go, zabij", coś zaskrzeczało w głowie Jongi. Ale to on był tym człowiekiem, który ją karmił. I czasem całował. Nawet jeśli teraz nie był człowiekiem, tylko strupem.

Dlatego stała bez ruchu, z nożem w ręku.

– Zrób to – charknął strup, próbując podpełznąć do krat. – Sięgniesz?... Sięgniesz nożem?...

Jonga nie zrobiła nic. To nóż zrobił. Sam sięgnął gardła, ciągnąc za sobą bezwolną rękę. Z trudem, ale sięgnął czubkiem. Gardło pękło pod ostrzem jak pomarańcza. To, co mokre i ciepłe, od razu znalazło się wszędzie. Na kratach, na podłodze i na Jondze. Suknia z vituperańskiego jedwabiu była we krwi, ale dziewczyna tego nie zauważyła. Pobiegła korytarzem ku schodom, a krzyk sam wyrywał się z jej ust, z brzucha. Krzyk i coś jeszcze, coś małego, mięsistego, co zwymiotowała. Więźniowie przebudzili się z odrętwienia.

– Pan Cysarz yhyhhyhy!!! Pan Cysarz yhyhhyhy!!!

Gruby Nucciulada drzemał sobie, kiedy klapa od zejścia do lochów zaczęła gwałtownie podskakiwać.

– Zaraz... Co, Jukka, śpieszysz się na kolację... Za późno, koledzy wszystko zeżarli... Albo jedzenie, albo pierdolenie... – mruczał, otwierając klapę.

Można było powiedzieć, że miał coś w rodzaju szczęścia. Umarł z pierdoleniem na ustach.

Wartownik, stojący po wewnętrznej stronie Bramy Kuchennej, dostrzegł chudego żołnierzyka w niedopasowanym, zbyt obszernym uniformie, najwyraźniej odziedziczonym po jakimś grubasie. Może nawet pomyślał sobie coś nieskromnego, bo w koszarach mężołożna sodomia była na porządku dziennym. Jakby potwierdzając te nadzieje, cudny młodzieniaszek zbliżył się do niego i jedną ręką złapał za spodnie dokładnie tam, gdzie były jądra.

Potem romans się skończył, bo młodzieniec przyłożył nóż strażnikowi do gardła i powiedział głosem zapłakanej kobiety:

– Otwieraj bramę.

– Nie mogę – odpowiedział przerażony strażnik i odbiło mu się rybim smalcem.

– Masz przed sobą jeszcze trzy śmierdzące oddechy. Po trzecim poderżnę ci gardło – powiedziała spokojnie Jonga.

Nie bała się. Po tym, co było na dole, już się nie bała.

– Co... Jak mam to zrobić... Nie mogę się ruszyć, z tym żelazem na gardle... – bełkotał strażnik.

– Powoli odwróć się w stronę bramy. Weź pęk kluczy, który masz u pasa. Jeśli się pomylisz i weźmiesz miecz, pożegnaj się z gardłem.

Strażnik powoli zaczął otwierać zamek.

– Kto tam otwiera drzwi w nocy! – ryknął ktoś z wieżyczki nad bramą.

– To ja – szepnęła wartownikowi w ucho Jonga.

– To ja! – krzyknął wartownik.

– Otwierasz bramę w nocy? Bez rozkazu? – krzyczała wieżyczka.

– Odlać się chciałem, a nie będę smrodził na dziedzińcu – szepnęła Jonga.

Wartownik powtórzył głośno, ale nie zabrzmiało to przekonywająco. Głównie ze względu na to, że w jego głosie słychać było strach.

– Z kim ty tam jesteś?! – wołał służbista z góry. Na dziedzińcu zaczynał się gwar. Inni strażnicy słyszeli hałas i chyba się zaciekawili.

Klucz skrzypiał. Drzwi wreszcie otworzyły się. Płynnym ruchem Jonga wbiła nóż w obojczyk strażnika, uskoczyła przed strumieniem krwi i kolejną falą rybiego smrodu, urżnęła pęk kluczy od jego pasa i wyskoczyła na zewnątrz. Ręce jej osłabły i nogi się ugięły, bo nagle zdała sobie sprawę z ryzyka, ale przełamała się i zamknęła bramę od zewnątrz ciężkim, zardzewiałym kluczem. Zaraz potem wrota zaczęły się trząść od walących w nie strażników. Ale wtedy Jongi już nie było.

Nie było jej, bo nie myślała, i chyba już nawet nic nie czuła, chociaż coś bez przerwy spływało jej po policzkach. A nie było jej przy bramie, bo znikła w Zaułku Szlachetnego Zwycięzcy, dawniej Garbarzy.

Biegła po kocich łbach, po drewnianych chodnikach, po suchej glinie, po piasku i trawie, po pokruszonych cegłach, aby wreszcie znaleźć się w starej, zaniedbanej piwnicy pod równie starą i zaniedbaną kamienicą. Tam rzuciła się na ziemię. Już nie płakała.

Wiedziała, że się zabije. Ale wiedziała też, że wcześniej zabije jeszcze wielu ludzi.

Jej ręce drapały twarz, drapały klepisko, drapały mur. Nagle natrafiły na wystającą cegłę w ścianie. Za ścianą była mała jama. Psia jama.

Tak on to nazywał. Kiedyś trzymał tam szczeniaka, którego ukradł, drżącego i zagłodzonego, pewnemu szewcowi z ulicy Browarnej. Vendi chował pieska i dobrze karmił, dopóki nie ukradł drżącej i zagłodzonej Jongi. Wtedy go dla niej przyrządził.

Później chowali w tej jamie różne inne skarby, które udało im się ukraść. Ostatni z tych skarbów sprawił, że go złapali. Ostatni z tych skarbów zabił go. Bo tego nie zrobiła Jonga. Na pewno nie. To zrobił jej nóż, to zrobił cekhauz, to zrobili kaci więzienni i strażnicy. Ale przede wszystkim to zrobił obrazek, skradziony obrazek, przez który Vendi wpadł.

Jonga wyrwała cegłę, wyciągnęła mały kwadratowy przedmiot w drewnianych ramach. Już uniosła nóż, kiedy Święty Obraz w jej ręce znalazł się naprzeciw małego, wypełnionego księżycowym światłem okienka. Zobaczyła, co jest na Obrazie. Nóż wypadł jej z dłoni.

 




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 44 >