strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Harlan Ellison Na co wydać kasę
<<<strona 42>>>

 

Ptak śmierci (fragment)

Bestia, która wykrzyczała miłość w sercu świata

 

 

O KSIĄŻCE
Wybór najepszych opowiadań kultowego pisarza amerykańskiego, w tym 2 nieznane polskiemu czytelnikowi. Wszystkie nagrodzone - zebrane w tomie opowiadania zebrały łącznie 6 nagród HUGO i 2 NEBULE.
Zawartość: Ukorz się pajacu, rzecze Tiktaktor"; "Paladin of the Lost Hour"; "The Function of Dream Sleep"; "Nie mam ust, a muszę krzyczeć"; "Bestia, która wykrzyczała miłość w sercu świata"; "Jeffty ma pięć lat"; "Dryfując między wysepkami Langerhansa".
Te perełki któtkiej formy SF przetłumaczyli dla nas sami mistrzowie: Manicki, Sylwanowicz, Sokołowski, Gąsiewski.

Wydawnictwo: Solaris

Po grzecznościowej pogawędce z człowiekiem, który zajmował się zwalczaniem szkodników i raz na miesiąc odwiedzał go, by spryskać teren wokół domu, William Sterog zwędził z furgonetki faceta kanister jabłczanu – śmiertelnej, owadobójczej trucizny – i wstawszy pewnego ranka skoro świt, przeszedł się trasą miejscowego mleczarza, wlewając łyżeczką duże porcje płynu do każdej z butelek, pozostawionych na gankach siedemdziesięciu domów. Nim od zabiegów Billa Steroga minęło sześć godzin, wijąc się w męczarniach, skonało dwie setki mężczyzn, kobiet i dzieci.

Dowiedziawszy się, że mieszkająca w Buffalo ciotka umiera na raka węzłów chłonnych, William Sterog w pośpiechu pomógł matce spakować trzy walizki, zawiózł ją na Friendship Airport i wsadził do samolotu wraz z umieszczoną w bagażu prostą, acz niezawodną bombą zegarową wykonaną z budzika marki Westclox Travalarm oraz czterech lasek dynamitu. Samolot rozerwał się w powietrzu gdzieś nad Harrisburgiem w Pensylwanii. Eksplozja pociągnęła za sobą dziewięćdziesiąt trzy ofiary śmiertelne – z matką Billa Steroga włącznie – a lawina płonących szczątków, waląc się z nieba na publiczny basen, powiększyła tę liczbę o siedem osób.

Pewnej listopadowej niedzieli William Sterog wybrał się na Babe Ruth Plazza przy 33. ulicy i wmieszał się tam w szeregi 54 000 kibiców przybyłych na Memorial Stadion, by obejrzeć pojedynek Baltimore Colts z Green Bay Packers. Ubrał się ciepło w szare flanelowe spodnie, granatowy pulower z golfowym kołnierzem i gruby, ręcznie dziergany sweter z irlandzkiej wełny, na który narzucił jeszcze parkę. Gdy do zakończenia czwartej kwarty pozostawały trzy minuty i czternaście sekund, Bili Sterog udał się po schodkach między sektorami do wyjścia usytuowanego ponad dolnymi trybunami i zza pazuchy wydobył pistolet maszynowy M-3 z demobilu US Army, który za 49,95 dolara nabył za zaliczeniem pocztowym u dealera uzbrojenia z Alexandrii w stanie Wirginia. W momencie, gdy quarterback przejął piłkę w locie i zaczął się rozglądać za zawodnikiem mającym najlepszą pozycję do wkopania gola z akcji, a 53 999 kibiców zerwało się z wrzaskiem na równe nogi – wystawiając mu się pod lufę – Bili Sterog otworzył ogień do zbitej ściany pleców stłoczonych pod nim ludzi. Zanim tłum zdołał go powalić, położył trupem czterdzieści cztery osoby.

Gdy pierwszy Korpus Ekspedycyjny do eliptycznej galaktyki w gwiazdozbiorze Rzeźbiarza wylądował na drugiej planecie gwiazdy czwartej wielkości, którą ochrzcił tymczasowo nazwą Flammarion Theta, natknął się tam na statuę wysokości trzydziestu siedmiu stóp, w kształcie człowieka, wykonaną z nieznanej dotąd niebieskobiałej substancji – raczej nie z kamienia, lecz z czegoś przypominającego metal. Figura była bosa, udrapowana w strój przypominający trochę togę, na głowie miała przylegający do czaszki kask, a w lewym ręku ściskała osobliwy przyrząd składający się z pierścieni i kulek, wykonany z jeszcze innego tworzywa. Twarz statui była dziwnie uduchowiona. Miała wydatne kości policzkowe, głęboko osadzone oczy, malutkie, niemal nieludzkie usta i szeroki nos o rozdętych nozdrzach. Ogromna, wyrastała w niebo pomiędzy podziobanymi i rozwalonymi budowlami, będącymi dziełem jakiegoś zapomnianego architekta. Członkowie Korpusu Ekspedycyjnego rozprawiali o zauważonym przez każdego z nich szczególnym wyrazie malującym się na twarzy statui. Żaden z tych ludzi – stojących tam pod przepięknym księżycem barwy mosiądzu, dzielącym wieczorne niebo z zachodzącym słońcem, które kolorem zupełnie nie przypominało tego gasnącego już powoli nad niewyobrażalnie oddaloną w czasie i przestrzeni Ziemią – nigdy nie słyszał o Williamie Sterogu. Tak więc żaden z nich nie był w stanie skojarzyć sobie, że identyczny jak owa statua wyraz twarzy miał Bili Sterog, kiedy zwracał się z ostatnim słowem do sędziego, który za chwilę miał go skazać na śmierć w komorze gazowej: "Kocham każdą istotę na tym świecie. Naprawdę kocham. Pomóż mi więc, Boże, kocham was, wszystkich was kocham!" – krzyczał.

***

Czasowęzeł, poprzez odstępy myśli zwane czasem, poprzez refleksyjne obrazy zwane przestrzenią; inne wtedy, inne teraz. To miejsce tam. Poza granicami pojmowania, magiczna metamorfoza prostoty ochrzczona ostatecznie mianem jeśli. Czterdzieści i więcej kroków w bok, tylko że później, dużo później. Tam, w absolutnym centrum, skąd wszystko promieniuje na zewnątrz, stając się nieskończenie bardziej skomplikowane; stając się zagadką symetrii, harmonią; gdzie śpiew rozpływa się w czyste tony – w tym miejscu, w którym wszystko się zaczynało, zaczyna i będzie zawsze zaczynać. Centrum. Czasowęzeł.

Albo: sto milionów lat w przyszłości. I: sto milionów parseków za najdalszym krańcem wymiernej przestrzeni. I: nieprzeliczone paralaktyczne zmarszczki przecinające wszechświaty równoległych istnień. Wreszcie: nieskończoność wyzwalanych myślą wyskoków poza ludzką zdolność pojmowania.

Tam: czasowęzeł.

***

Maniak czekał na poziomie różu, przyczaiwszy się w zaciekach ciemniejszej magenty, które skrywały jego garbatą postać. Był smokiem o pękatym, utuczonym cielsku, z podwijał pod siebie, zwężający się ku końcowi ogon. Z wygiętego łukowato grzbietu wyrastał mu pionowy rząd małych, grubych, ostro zakończonych płytek kostnych, ciągnący się aż po czubek ogona. Na masywnej piersi założył szponiaste przednie łapy. Miał siedem psich łbów o pyskach starożytnego Cerbera. Każdy z łbów obserwował otoczenie, głodny i obłąkany; i tak czekał.

Ujrzał węszący poprzez róż, zbliżający się coraz bardziej klin jasnożółtego światła. Zdawał sobie sprawę, że nie może uciekać. Wykonując najmniejszy ruch zdradziłby się i widmowe światło natychmiast by go wykryło. Maniaka dławił strach. Widmowe światło posuwało się jego tropem poprzez niewinność i upokorzenie oraz dziewięć innych emocjonalnych zamroczeń, w których próbował się schronić. Musiał coś zrobić, zmylić jakoś pościg. Na tym poziomie był sam. Jakiś czas temu poziom ów został zamknięty celem oczyszczenia z resztek zalegających tam uczuć. Gdyby nie to, że po zabójstwach stawał się tak strasznie rozkojarzony, że pogrążał się w dezorientacji, nigdy nie dałby się zapędzić do zamkniętego poziomu.

Teraz, kiedy już tu tkwił, nie miał się gdzie schronić, nie miał dokąd czmychnąć przed widmowym światłem, które w końcu musiało go wytropić. Wiedział, że wtedy zostanie wyczyszczony.

Maniak chwycił się ostatniej deski ratunku: zamknął swój umysł, wszystkie siedem mózgów, tak jak zamknięto poziom różu. Wyłączył całą swoją jaźń, stłumił ognie uczuć, przerwał wszystkie obwody nerwowe, które zasilały jego umysł energią. Niczym w ogromnej maszynie wytracającej swą szczytową wydajność, jego myśli zwiotczały, uschły i zbladły. I wówczas w miejscu, gdzie się znajdował – zapanowała pustka. Siedem psich łbów pogrążyło się we śnie.

Smok przestał istnieć w kategoriach myśli i widmowe światło przepłynęło obok niego nie znajdując niczego, na co mogłoby paść. Lecz ci, którzy szukali maniaka, nie byli, jak on, obłąkani; zdrowi na umyśle, systematyczni – systematycznie rozważali wszelkie krytyczne sytuacje. Po widmowym świetle nadeszły wiązki szukające ciepła, czujniki wykrywające masę, tropiciele potrafiący wywęszyć ślad obcej materii na zamkniętym poziomie.

Ci odkryli Maniaka. Odkryli go, wyłączonego jak wystygłe słońce, i przenieśli; nic nie czuł, był odcięty w swoich uśpionych czaszkach.

Lecz gdy w bezczasowej dezorientacji, która następuje po kompletnym wyłączeniu, odważył się na powrót otworzyć swój umysł, stwierdził, że został uwięziony w bezruchu w anyseptycznej sali na Trzecim Aktywnym Poziomie Czerwieni. Wówczas z siedmiu gardzieli wydał krzyk.

Krzyk ten, rzecz jasna, uwiązł w dławikach krtaniowych, które mu wstawili, zanim przywrócił się do życia. Pustka tego krzyku jeszcze bardziej go przeraziła.

Tkwił zatopiony w bursztynowej substancji, która otulała go szczelnie; gdyby to była o wiele wcześniejsza era, na innym świecie, w innym kontinuum, byłoby to zwyczajne szpitalne łóżko z pasami zabezpieczającymi. Lecz smok został unieruchomiony na poziomie czerwieni, w czasowęźle. Jego szpitalne łóżko było bezgrawitacyjne, nieważkie, kompletnie relaksujące. Przez twardą jak podeszwa skórę smoka, podawało mu odżywki, a wraz z nimi środki uspokajające i regulujące. Oczekiwał na wydrenowanie.

Do sali wpłynął Linah, a za nim Semph. Semph – odkrywca drenażu. Linah – jego najelokwentniejszy oponent ubiegający się o awans publiczny na stanowisko Proctora. Dryfowali wzdłuż rzędu zatopionych w bursztynie pacjentów: ropuch, bębnowiekowych, kryształowych sześcianów, egzoszkieletowców, pseudopodialnych przemieniaczy – i dotarli wreszcie do siedmiogłowego smoka. Zatrzymali się tam, dokładnie naprzeciw i troszeczkę nad smokiem. Spoglądając w górę mógł ich dostrzec, po siedmiokroć ujrzeć ich postacie, lecz nie był w stanie wydać z siebie głosu.

– Jeśli potrzebny był mi decydujący powód, to tutaj mam jeden z najbardziej przekonujących – powiedział Linah, wskazując głową maniaka.

Semph zanurzył w bursztynowej substancji pręt analityczny, wycofał go i określił na poczekaniu stan pacjenta:

– Jeśli potrzebne ci było największe ostrzeżenie, to tutaj masz jedno z najbardziej przekonujących.

– Nauka przychyla się do woli mas – rzekł Linah. – Byłbym niepocieszony, gdybym musiał w to uwierzyć – odparł szybko Semph. W jego głosie pobrzmiewał niemożliwy do nazwania ton, podkreślający jednak agresywność słów.

– Mam zamiar tego dopilnować, Semph; wierz mi. Zamierzam nakłonić Radę do uchwalenia tej rezolucji.

– Od jak dawna się znamy, Linah?

– Od twojego trzeciego strumienia. Mojego drugiego.

– Mniej więcej. Czy powiedziałem ci kiedyś nieprawdę, czy poprosiłem cię kiedykolwiek o zrobienie czegoś, co mogłoby ci zaszkodzić?

– Nie. Niczego takiego sobie nie przypominam.

– No to dlaczego nie chcesz mnie posłuchać tym razem?

– Bo uważam, że się mylisz. Nie jestem fanatykiem, Semph. Nie chcę wywołać politycznej afery. Jestem głęboko przekonany, że to największa szansa, jaka kiedykolwiek nam się nadarzyła.

– A zarazem katastrofa dla wszystkich i wszędzie, dla wszystkiego, co za nami, i Bóg jeden wie jak daleko niosąca się w paralaksę. Przestajemy kalać własne gniazdo kosztem wszystkich innych, jakie kiedykolwiek istniały.

Linah rozłożył bezradnie ręce.

– Przetrwanie.

Semph pokręcił wolno głową. Na jego twarzy malowało się znużenie.

– Szkoda, że nie mogę wydrenować także tego.

– A nie możesz?

Semph wzruszył ramionami.

– Potrafię wydrenować wszystko. Lecz to, co by nam wtedy zostało, nie byłoby nic warte.

Bursztynowa substancja zmieniła odcień. Rozjarzyła się od środka intensywnym błękitem.

– Pacjent gotowy – zauważył Semph. – Jeszcze tylko ten raz, Linahu. Jeśli się nie uda, wezmę wszystko na siebie. Proszę. Wstrzymaj się do następnej sesji. Rada nie musi się teraz tym zajmować. Pozwól mi przeprowadzić dalsze badania, oszacować, jak daleko wstecz tryska to plugastwo, ile zniszczeń może spowodować. Daj mi czas na opracowanie paru raportów.

Linah był nieprzejednany. Potrząsnął stanowczo głową.

– Czy mogę być obecny przy drenażu?

Semph westchnął głęboko. Przegrał i zdawał sobie z tego sprawę.

– Tak, nic nie stoi na przeszkodzie.

Bursztynowa substancja wraz ze swą niemą zawartością jęła się wznosić. Osiągnęła poziom obu mężczyzn i płynnie prześlizgnęła się w powietrzu między nimi. Popłynęli za gładką bryłą z zatopionym w niej siedmiogłowym smokiem. Semph sprawiał wrażenie, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Ale tu nie było nic do dodania.

Bursztynowy poczwarzy kokon zbladł i znikł, a mężczyźni rozpłynęli się w nicość i już ich nie było. I kokon, i oni zmaterializowali się znowu w komorze drenażowej. Platforma naświetlania była pusta. Bursztynowy kokon osiadł na niej bezgłośnie, a tworząca go substancja odparowała i znikając, uwolniła ciało smoka.

Maniak rozpaczliwie próbował się poruszyć, unieść się w powietrze. Jego obłęd przezwyciężył działanie środków uspokajających i smoka trawiły teraz szał, furia i biała gorączka. Ale nie był nawet w stanie kiwnąć pazurem. Jedyne, co mógł, to trwać w obecnym kształcie.

Semph przekręcił bransoletę na lewym przegubie. Rozjarzyła się od środka ciemnym złotem. W komorze rozległ się syk powietrza wypełniającego próżnię. Platformę naświetlania zalało srebrne światło, które zdawało się spływać z samego powietrza, z nie istniejącego źródła. Siedem wielkich paszcz skąpanego w srebrzystym blasku smoka rozwarło się, ukazując pierścienie kłów. Potem jego dwupowiekowe ślepia zamknęły się.

Ból, który rozsadzał mu głowy, był potworny. Straszliwe paroksyzmy przechodziły w ssanie miliona paszcz. Coś rozciągało, gniotło, ściskało jego siedem mózgów, aż wreszcie wszystkie zostały oczyszczone.

Semph i Linah przenieśli wzrok z pulsującego cielska smoka na zbiornik drenażowy znajdujący się w drugim końcu komory. Gdy tak nań patrzyli, począwszy od dna zaczął się napełniać. Napełniał się niemal bezbarwnym obłokiem roziskrzonego dymu.

– Zaczyna się – stwierdził nie wiadomo po co, Semph.

Linah oderwał wzrok od zbiornika. Smok o siedmiu psich łbach falował. Maniak, widziany jakby przez płytką wodę, zaczynał się przeistaczać. W miarę napełniania się zbiornika, utrzymanie obecnego kształtu sprawiało Maniakowi coraz większą trudność. Im gęstsza stawała się chmura roziskrzonej materii, tym mniej stabilny był kształt stwora spoczywającego na platformie naświetlania.

W końcu dalsza walka stała się niemożliwa i Maniak dał za wygraną. Dymu w zbiorniku przybywało teraz szybciej, a kształt smoka rozmywał się, zmieniał, kurczył – i na jego sylwetkę nałożyła się postać ludzka. Zbiornik wypełnił się do trzech czwartych, a smok odpływał w nicość, stawał się cieniem tego, co zawierała komora na początku drenażu. Natomiast postać ludzka z każdą sekundą nabierała coraz bardziej materialnej formy.

Kiedy zbiornik był już pełen, na platformie naświetlania, dysząc ciężko, leżał normalny mężczyzna. Oczy miał zamknięte, mięśnie drgały mu mimowolnie.

– Jest wydrenowany – oznajmił Semph.

– Czy to wszystko zostało w zbiorniku? – spytał cicho Linah.

– Nie. Nie ma tam nawet śladu.

– Ale...

– To pozostałość. Nieszkodliwa. Odczynniki otrzymane z grupy zmysłowców, zneutralizują ją. Niebezpieczne esencje, zdegenerowane linie sił paczące pole... wszystko to zniknęło. Zostało wydrenowane.

Linah po raz pierwszy sprawiał wrażenie zaniepokojonego.

– I gdzie się podziało?

– Powiedz mi, czy miłujesz bliźniego swego?

– Semph, proszę cię! Pytałem, dokąd to odpłynęło... do kiedy?

– A ja cię pytałem, czy troszczysz się w ogóle o innych?

– Znasz moją odpowiedź... znasz mnie! Chcę wiedzieć; powiedz przynajmniej, co wiesz. Dokąd... do kiedy?

– Wówczas mi wybaczysz, Linahu, bo ja także miłuję mojego bliźniego. Kiedykolwiek był, gdziekolwiek jest; muszę, pracuję w nieludzkiej dziedzinie i muszę się tego trzymać. Tak więc... wybaczysz mi...

– Co masz zamiar...

***

W Indonezji jest na to określenie: Djam Karet – godzina, która się rozciąga.

***

Watykańską Stanzę d’Eliodoro, drugą wielką salę, którą zaprojektował dla papieża Juliusza II, ozdobił Rafael (dzieło to dokończyli jego uczniowie) wspaniałymi freskami, przedstawiającymi historyczne spotkanie papieża Leona I z władcą Hunów Attylą, które miało miejsce w 452 roku.

Malowidło odzwierciedla wiarę wszystkich chrześcijan w to, że duchowy autorytet Rzymu uchronił Święte Miasto w dramatycznym momencie najazdu Hunów, którzy przybyli, by je złupić i spalić. W katedrach Świętego Piotra i Świętego Pawła, Rafael namalował zstąpienie z Nieba, które miało jakoby wesprzeć interwencję papieża Leona. Interpretacja artysty była adaptacją oryginalnej legendy, która wspominała jedynie o apostole Piotrze stojącym z wydobytym mieczem za plecami Leona. Legendę zaś wysnuto z garstki tych faktów, które stosunkowo niewypaczone przetrwały starożytność: z Leonem nie było ani jednego kardynała, a już z pewnością duchów apostołów. Oprócz niego w skład poselstwa wchodzili tylko dwaj sędziwi dygnitarze Rzymu. Do spotkania nie doszło – jak mówi legenda – u samych bram Rzymu, lecz w północnej Italii, w okolicach dzisiejszej Peschiery.

Poza tym o spotkaniu nie wiadomo nic więcej. Dość na tym, że Attyla, którego nikt nigdy nie powstrzymał, nie zrównał z ziemią Rzymu. Zawrócił.

Djam Karet. Z paralaktycznego centrum czasowęzła tryskały linie pola; pola pulsującego poprzez czas i przestrzeń oraz umysły ludzi w ciągu dwudziestu tysięcy lat. Nagle, w niewyjaśniony sposób, linie te urwały się i Hun Attyla poderwał ręce do głowy. Oczy mu się zaszkliły, a po chwili wypogodziły. Odetchnął pełną piersią i dał wojskom znak do odwrotu. Leon dziękował Bogu i żywej pamięci Chrystusa Zbawiciela. Legenda dodała świętego Piotra. Rafael dodał świętego Pawła.

Pole – Djam Karet – pulsowało przez dwadzieścia tysięcy lat i na krótką chwilę, która mogła trwać sekundę, rok lub tysiąclecie, zostało odcięte.

Legenda nie mówi prawdy. A ściślej, nie mówi całej prawdy; czterdzieści lat przed najazdem Attyli na Italię, Rzym najechał i złupił władca Wizygotów Alaryk. Djam Karet. W trzy lata po odwrocie Attyli, Rzym został raz jeszcze najechany i złupiony przez Genzeryka, króla wszystkich Wandali.

Istniała pewna przyczyna, dla której plugastwo szaleństwa z wydrenowanego umysłu siedmiogłowego smoka, przestało przepływać poprzez gdziekolwiek i kiedykolwiek.

***

Semph, zdrajca swojej rasy, unosił się przed Radą. Linah, jego przyjaciel, który dochodził do swego ostatniego strumienia, jako Proctor prowadził przesłuchanie. Opowiadał cicho i ze swadą o tym, co uczynił wielki naukowiec.

– W zbiorniku trwał drenaż. Powiedział do mnie: "Wybacz mi, ponieważ miłuję bliźniego swego. Kiedykolwiek był, gdziekolwiek jest; muszę, pracuję w nieludzkiej dziedzinie i muszę się tego trzymać. Tak więc wybaczysz mi". A potem nałożył sam siebie.

Sześćdziesięciu członków Rady, każdy reprezentujący inną żyjącą w centrum rasę – ptaszan, błękitniaków, wielkogłowych ludzi, pomarańczowych zapachowców o drżących rzęskach... – wszyscy jak jeden mąż spojrzeli tam, gdzie unosił się Semph. Jego ciało i głowa były pomarszczone jak zmięta papierowa torebka. Wypadły mu wszystkie włosy. Oczy miał mętne i wodniste. Nagi, połyskujący, odpłynął trochę w bok, a potem zabłąkany podmuch wiatru w pozbawionej ścian sali, zepchnął go z powrotem. Wydrenował sam siebie.

– Proszę Radę o skazanie tego człowieka na karę ostatniego strumienia. Chociaż jego samonałożenie trwało kilka zaledwie chwil, nie jesteśmy w stanie określić, jakie zniszczenia lub anomalie mogło spowodować w czasowęźle. Zakładam, że działał z zamiarem przeciążenia drenu, a co za tym idzie unieruchomienia go. Czyn ten, czyn bestii nie wahającej się skazać sześćdziesięciu ras centrum na przyszłość, w której przeważa obłęd, jest czynem, za który karą może być tylko i wyłącznie unicestwienie.

Rada wyalienowała się i medytowała. Bezczas później znów się zebrała i oskarżenia Proctora zostały podtrzymane; zatwierdzono wnioskowany przezeń wyrok.

***

Wyciszonymi wybrzeżami myśli niósł w ramionach papirusowego człowieka jego przyjaciel i kat, Proctor. Tam, w przedwieczornej ciszy nadciągającej nocy, Linah ułożył Sempha w cieniu westchnienia.

– Dlaczego mnie powstrzymałeś? – spytała zmarszczka z ustami.

Linah odwrócił wzrok ku szarżującym ciemnościom.

– Dlaczego?

– Ponieważ tu, w centrum, istnieje szansa.

– A dla nich, dla tych wszystkich na zewnątrz... nie ma żadnej?

Linah usiadł, wolno zanurzając ręce w złotej mgle i obserwował, jak przesiewa mu się nad nadgarstkami i wraca ku oczekującemu ciału świata.

– Jeśli zaczniemy to tutaj, jeśli będziemy stopniowo poszerzać nasze granice, to może pewnego dnia, kiedyś, z tą niewielką szansą osiągniemy krańce czasu. Jednak na razie lepiej mieć jedno centrum, w którym nie ma obłędu.

Semph mówił z pośpiechem. Jego koniec był już bliski.

– Skazałeś ich wszystkich. Obłęd jest żywym oparem. Siłą. Można go butelkować. Najpotężniejszy dżin w najprostszej do odkorkowania butelce. A ty ich skazałeś na życie z nim po wsze czasy. W imię miłości.

Linah wydał z siebie dźwięk niepodobny do żadnego słowa, ale stłumił go zaraz. Semph dotknął jego nadgarstka drżeniem, które było jego ręką. Palce stopiły się w miękkość i ciepło.

– Żal mi ciebie, Linahu. Na swoje nieszczęście jesteś uczciwym człowiekiem. Świat został stworzony dla takich, którzy potrafią rozpychać się łokciami. Nigdy się nie nauczyłeś, jak to robić.

Linah nie odpowiedział. Rozmyślał tylko o drenażu, który stał się teraz wieczny. Drenażu puszczonym w ruch i podtrzymywanym przez jego konieczność.

– Wystawisz mi pomnik? – spytał Semph. Linah pokiwał głową.

– Tak nakazuje tradycja.

Semph uśmiechnął się niewyraźnie.

– W takim razie wystaw go im, nie mnie. Jestem tym, który wynalazł naczynie ich śmierci i nie potrzebuję go. Ale wybierz z nich jednego, kogoś niezbyt ważnego, takiego jednak, który będzie znaczył wszystko, kiedy znajdą tę stutuę i ją zrozumieją. Wznieś mu pomnik w moim imieniu. Zrobisz to?

Linah skinął głową.

– Zrobisz to? – powtórzył Semph. Oczy miał zamknięte i nie widział tego skinięcia.

– Tak. Zrobię – odpowiedział Linah. Ale Semph już nie słyszał. Strumień rozpoczął się i skończył i Linah pozostał sam w głuchej ciszy samotności.

Statuę umieszczono na odległej planecie, krążącej wokół odległej gwiazdy w czasie, który buł już zamierzchły, zanim jeszcze był się narodził. Istniał w umysłach ludzi, którzy mieli nadejść później. Lub nigdy.

Ale gdyby jednak nadeszli, zrozumieliby, że jest z nimi piekło, że istnieje Niebo, które człowiek zwie Niebem i że jest centrum, z którego wypływa wszelki obłęd; a kto znajdzie się w tym centrum, zazna tam spokoju.

***

W ruinach rozwalonego budynku, w którym niegdyś mieściła się fabryka tekstylna, w miejscu, które było kiedyś Stuttgartem, Friedrich Drucker znalazł wielokolorową skrzynkę. Oszalały z głodu i ze wspomnień o pożeraniu od tygodni ludzkiego ciała, człowiek ten krwawymi kikutami palców szarpał jej wieko. Gdy naciśnięta we właściwym miejscu skrzynka otworzyła się, obok przerażonej twarzy Friedricha Druckera przemknęły ze świstem uwolnione cyklony. Cyklony i mrok, uskrzydlone, pozbawione twarzy kształty, które uleciały w noc ścigane przez ostatnią wstęgę purpurowego dymu o zapachu gnijących gardenii.

Ale Friedrich Drucker niewiele miał czasu, by dociekać znaczenia purpurowego dymu, gdyż następnego dnia wybuchła IV wojna światowa.

 




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 42 >