strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Piotr Schmidtke Literatura
<<<strona 29>>>

 

Wszystkie liście idą do nieba

 

 

ilustracje Małgorzata "Asfodel" Jakubiak

 

"Jesień idzie, nie ma na to rady..."

 

Pierwszym wyraźnym wspomnieniem był ból. Ostry, paraliżujący, spowodowany szarpiącym ciało wronim szponem. Ta rana nie zrosła się nigdy, a z czasem jej poszarpane krawędzie poczerwieniały, mocno kontrastując z zielenią reszty skóry. Od czasu tego zdarzenia wszyscy nazywali go Blizną, a on przyjął to miano bez oporu – przynajmniej wyróżniał się wśród tych wszystkich Długich, Wąskich, czy Bladych. Był jedynym liściem o tym imieniu na całej gałęzi, a to już nie byle co.

I chyba właśnie to, ta wyjątkowość, tak pociągała Smukłą – piękną, delikatną listkę. Wiele nocy przeszeptali, mocno przytuleni, czerpiąc z siebie nawzajem siłę, tak potrzebną do życia w tym twardym świecie. Bo na Drzewie wcale nie żyło się lekko.

Liście były narodem artystów. Każdego dnia powstawało wiele pięknych, szeleszczących symfonii. Tysiące liści miało w tym swój udział, poddawały się mocy muzyki, tworząc dzieła monumentalne i niepowtarzalne. Wzruszyłyby one i zmiękczyły każde, nawet najtwardsze serce. Niestety, żołędzie były głuche. Były przy tym silniejsze i musiały być gotowe na wszystko, bo z nich miały powstać nowe Drzewa. Żołędzie posiadły zdolność kontrolowania przepływu życiodajnych soków, a tym samym w praktyce zyskały władzę nad życiem wszelkiego drzewnego stworzenia. I z władzy tej korzystały. Nigdy, nawet w najgorszych czasach, soków im nie brakło – ot, najwyżej kilka liści umierało z głodu, cóż z tego? A te, które przetrwały, musiały po prostu pracować ciężej, jeśli chciały żyć dalej, a i tak dostawały tyle tylko, by egzystować z dnia na dzień. Jedynie nieliczni byli w stanie podpiąć się pod sokociągi i nielegalnie pobierać życiową energię, wzrastając w siłę i żywotność. Niektórzy mieli nawet szczęście i mogli przetrwać Zimę – czas masowej zagłady liściowego narodu. To właśnie oni zostawali Starcami, przechowującymi całą liściową wiedzę i tradycję zebraną od początku istnienia Drzewa. Często jednak pokątne korzystanie z zasobów sokociągów było wykrywane, sprawcę lokalizowano i odcinano od wszelkich źródeł energii. Taki liść powoli opadał z sił, żółkł i wysychał – aż wreszcie porywał go zbłąkany podmuch wiatru i niósł gdzieś w dal.

Blizna był kompozytorem, i to jednym z najlepszych – dyrygowane przezeń liście falowały delikatnie, szelestem tworząc przepiękne melodie. Jego dzieła znane były i odgrywane jak Drzewo wysokie i rozłożyste. Nie potrafił jednak, mimo licznych prób, znaleźć dodatkowego źródła soków, a potrzebował ich bardziej niż inni, bo długa rekonwalescencja po zranieniu wyczerpała go tak, że podczas każdej burzy drżał i tulił się do pnia, bojąc się, że któryś powiew oderwie go i poniesie prosto w objęcia śmierci.

Pewnego dnia stało się jasnym, że do sokociągów dobrał się niejaki Plama – duży, gruby liść, którego część pokrywało ciemnobrązowe znamię. Był znacznie silniejszy od pozostałych i miejscowy Starzec wybrał go na swego ucznia, od rana do nocy przekazując mu liściowe mądrości. Plama jednak nie poświęcał tym lekcjom należytego szacunku, najbardziej interesował go sam fakt bycia Wybranym – i czerpał z tego korzyści, bezwstydnie obmacując wszystkie listki, których mógł dosięgnąć.

Jedną z nich, ku rozpaczy Blizny, była Smukła.

Patrzył, jak ten prostak, gbur i cham, który nie potrafił nawet porządnie szeleścić, który lekce sobie ważył przyszłe pokolenia liści i swoją misję – staje się nadliściem. To bolało, nawet bardzo. Tak bardzo, że Blizna stracił ochotę na cokolwiek. Zamilkły jego symfonie, nie deklamował już wierszy – ucichł i posmutniał, a wreszcie przestał pobierać soki. Szybko zaczął wysychać i żółknąć, często zanosił się suchym, szeleszczącym kaszlem – był to jedyny odgłos, jaki wydawał. Pewnego dnia odezwał się do niego Starzec.

– To boli, prawda? Głupota tryumfująca nad geniuszem.

Umierający liść nie odpowiedział.

– Sam kiedyś taki byłem. Do czasu. Pewnego dnia zrozumiałem, jak ważna jest moja misja i czego się ode mnie oczekuje. On też kiedyś to pojmie.

Blizna milczał, lecz liściowy mędrzec nie zrażał się.

– Czy wiesz, że wszystkie liście idą do nieba? Wszystkie, tylko nie samobójcy.

– Czym jest niebo? – głos Blizny był cichy i słaby.

– Niebo to wielkie Drzewo, na którym nie ma żołędzi. Drzewo, które ma pełno soków i wszystkie są dla nas, dla liści. Lato trwa tam cały rok i często pada deszcz. Od rana do nocy grają najpiękniejsze liściowe symfonie. Na ciebie czeka miejsce wśród najlepszych kompozytorów, Blizno. Jeśli tylko się nie zabijesz.

– Skąd to wiesz, Starcze? Tylko martwi wiedzą, co się dzieje po śmierci.

– Śniłem o tym. Opowiadali mi o tym moi poprzednicy, gdy przesypiałem Zimę. Wszystkie liście idą do nieba. Wszystkie prócz samobójców.

– Dlaczego jednak liście opadają w dół? Niebo jest nad nami. Powinniśmy odlatywać, a spadamy...

– Nie wiem. Ale przysięgam ci, że samobójstwo to najgorszy z możliwych wyborów.

– Przestanę cierpieć.

– A skąd wiesz? Tylko martwi wiedzą, co się dzieje po śmierci.

Blizna roześmiał się cicho.

– Doskonale, obróciłeś mój własny argument przeciwko mnie! Dałeś mi do myślenia, Starcze.

Następnego dnia Blizna pokazał, że zrozumiał nauki Starca. Znów wśród gałęzi rozszeleściła się jego muzyka, teraz jednak smutniejsza, chwytająca za serce – bo twórczość dojrzała wraz z nim. Plama zaś nie zmienił się ani trochę – obmacywał po kilka listek naraz (niedoszłego samobójcę często zastanawiało, czemu się na to godzą), ignorował wykłady Starca – jednym słowem, żył pełnią życia.

Blizna zaś popadał w coraz głębszą melancholię, poświęcając się wyłącznie komponowaniu. Od czasu do czasu dyskutował ze Starcem na przeróżne tematy. Czasami wracali do rozważań o niebie.

Nadszedł jednak dzień, który zmienił się wszystko.

Żyjące niedaleko żołędzie odkryły przeciek. Na całym Drzewie zawrzało od plotek, że dochodzeniem w tej sprawie zajął się przesławny inspektor Czarny, który akurat przyleciał z innego Drzewa. I faktycznie, jeszcze tego samego dnia na ich gałęzi wylądował wielki, czarny kruk. Chodził pomiędzy liśćmi, każdego przeszywając świdrującym spojrzeniem paciorkowatych oczu. Blizna dostrzegł, że jego spojrzenie zatrzymało się na Plamie o chwilę dłużej, niż na innych. Widział przerażenie Wybranego. Wspomniał słowa Starca, że Plama potrzebuje impulsu; wspomniał swoje próby samobójcze, a wreszcie – wczorajszą symfonię, tak piękną, że wątpił, czy kiedykolwiek stworzy lepszą – i podjął decyzję.

Gdy małe oczka inspektora Czarnego spoczęły na poszarpanym liściu, niedoszły samobójca skulił się.

– To ja... – wyszeptał – To przez tę ranę... Ja musiałem...

Kruk patrzył nań długo, wnikliwie. Wreszcie kiwnął głową i poderwał się do lotu. Kilka godzin później soki przestały płynąć i Blizna zaczął głodować. Umierał powoli, z godnością. Całymi dniami odgrywał swą najlepszą symfonię, którą nazwał "Wniebowstąpienie". Starannie ignorował podziękowania Plamy – wylewne i wręcz zawstydzające w przypadku Wybranego. W końcu sam Starzec kazał się Plamie zamknąć i nie kompromitować już więcej. Ocalony liść posłuchał natychmiast. Jeszcze staranniej ignorował Smukłą, która teraz na nowo zauważyła Bliznę – tym bardziej, że jego symfonię zgodnie grały wszystkie liście na Drzewie. Oblicze skazańca z dnia na dzień żółkło i marszczyło się, aż wreszcie poczuł, że nadszedł czas. Był ranek.

Jak co dzień rozpoczął "Wniebowstąpnienie". Wszechobecne szelesty wokół niego poczęły układać się w przepiękną, przenikającą do głębi melodię. Blizna roztopił się w jej dźwiękach, pozwolił, by poniosły go... i oderwał się od gałęzi.

Tańczył, niesiony wiatrem, wirował w oszałamiającej podróży. Na przemian pojawiały się przed nim Drzewa, niebo i ziemia, obrazy zmieniały jak w kalejdoskopie, a w uszach pobrzmiewała wietrzna piosenka. I choć jego życie gasło, czuł się szczęśliwy.

Nie wiedział, jak długo i jak daleko wędrował z podmuchami, wreszcie jednak opadł miękko na ziemię. Było mu ciepło i wygodnie, powoli poddał się wszechogarniającemu spokojowi...

 

*

 

– Asiu, nie ganiaj tak, bo się spocisz!

Czarnowłosa, może ośmioletnia dziewczynka biegła radośnie przez park. Jej długi warkocz podskakiwał zabawnie przy każdym kroku, wiśniowa sukienka furkotała na wietrze. Nagle coś przykuło uwagę dziecka.

– Mamo, spójrz! – pokazała palcem.

Liść. Pierwszy jesienny liść tego roku, już na początku września.

Był długi i żółty, ale częściowo rozerwany. Brzegi rozdarcia zabarwiła czerwień, przez co wyglądało ono na świeżą, krwawiącą ranę. Dziewczynka z namaszczeniem podniosła znalezisko, sięgnęła do małego plecaczka i wydobyła zeń gruby zeszyt. Między gładkimi kartkami leżały zasuszone rośliny. Przejrzała go w poszukiwaniu wolnej strony i włożyła liść, po czym mocno ścisnęła okładki.

 

*

 

Ostatnim, co ujrzał Blizna, była nieskończona, bielusieńka przestrzeń. Starzec miał rację. Wszystkie liście idą do nieba.

Nieprawdaż?

 

Warszawa, październik 2002

 




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 29 >