strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Alexandra Janusz Literatura
<<<strona 32>>>

 

Światłocienie (1)

 

 

ilustracje Małgorzata "Asfodel" Jakubiak

 

 

"(...)Nie ma nic znajomego, co by wrócić po śladach

A boję się zapytać stojących na rogach

I tak budzę zdziwienie na twarzach zewsząd

Niemal wypisane mam na czole, że nie jestem stąd (...)"

Kazik Staszewski, "Zagubiłem się w mieście 3"

 

 

A deszcz wciąż padał i padał, spływając po jego twarzy, skapując z kosmyków jego czarnych włosów. Zabłąkana kropla wody perliła się w zagłębieniu między zmarszczonymi brwiami, a on nawet nie uniósł ręki, by ją strząsnąć. Wpatrywał się w jakiś daleki, nieokreślony punkt na horyzoncie i zaciskał pięści.

Wymierzył sprawiedliwość, ale wcale nie czuł się przez to lepiej. Wiedział, że jego misja jeszcze nie dobiegła końca. Istniało wiele innych potworów w ludzkiej skórze, które także zasługiwały na śmierć. Kiedy o tym myślał, krew wrzała w jego żyłach. Pragnienie, aby oczyścić cały świat z tego plugastwa, było tak przytłaczające, że niemal mąciło mu zmysły.

I tylko w najgłębszym zakamarku jego duszy szeptał stłumiony głos, który nazywał to pragnienie zwykłą żądzą zabijania.

 

*****

 

Deszcz wciąż padał i padał, miarowo stukając o szyby. Wiatr niespokojnie targał ogołoconymi z liści gałęziami starych jabłoni. Ponura, wiekowa rezydencja, zwana przez jej mieszkańców Domem Wschodzącego Słońca, wydawała się dziwnie obnażona o tej porze roku. Stary jabłoniowy sad, latem zaniedbany i gęsty jak nie przymierzając amazońska dżungla, teraz straszył widokiem poskręcanych, czarnych konarów, zaś różane krzewy przeistoczyły się w kępy suchych badyli. Zwiędły bluszcz odsłaniał szare, kamienne ściany, obłażące z farby balustrady i zamknięte na głucho dębowe okiennice. Od strony ulicy zasłaniał willę jedynie gęsty, wiecznie zielony żywopłot z bukszpanu.

Był już wieczór, dochodziła siódma. W salonie Domu Wschodzącego Słońca panował spokój. Gazety, poduszki i komiksy zaściełały zadeptany dywan, tworząc artystycznie nieporządną kompozycję. Staroświecki fotel, wygnieciony od długotrwałego użytkowania, zdawał się wspominać dawne czasy. Na stoliku z drzewa orzechowego pożółkła szachownica cierpliwie oczekiwała na powrót graczy; towarzystwa dotrzymywał jej opróżniony do połowy porcelanowy imbryczek i cztery puste filiżanki. Pozostawiony na fortepianie talerz, pełen okruchów po ciastkach, nęcił domowe duchy. Senność czaiła się w powietrzu. W miękkim świetle witrażowych lampek wszystkie cienie były wielkie i nieostre. Wiszące na ścianach pejzaże i portrety mamiły wzrok, sprawiały wrażenie, jakby żyły własnym życiem.

Gabriel Shade, jasnowłosy młodzieniec o urodzie, która nie pozwala dziewczętom spać po nocach, siedział na brązowej kanapie i leniwie pobrząkiwał na gitarze. Wydawać by się mogło, że umyślnie usadowił się pod takim kątem, aby żółte światło lampki od Tiffany’ego odbijało się intrygującym refleksem w jego złocistych puklach. Najprawdopodobniej tak właśnie było.

Na dywanie leżała Eunice Wight, na pierwszy rzut oka nastoletnia miłośniczka muzyki ciężkiej. Odziana w bojówki i długi, ciemnozielony sweter, dumna posiadaczka krótkiej, ufarbowanej na zjadliwie czerwony kolor czuprynki, kontrastowała z malowanym w przygaszonych barwach otoczeniem. Czytała jeden ze starych numerów Avengers i dłubała paznokciem w zębach.

Gdyby obserwował ich ktoś – ktokolwiek, komu nie były obce zakurzone tajemnice, dawne moce i zapomniane sekrety, z całą pewnością zauważyłby otaczającą ich delikatną aurę. Z pozoru wyglądali zupełnie zwyczajnie – pomijając oczywiście nieprzeciętną urodę gitarzysty – szósty zmysł podpowiadał jednak, że byli to ludzie niezwykli.

Prowadzące na piętro schody zaskrzypiały lekko; z góry do salonu schodziła niespiesznie czarno odziana, wysoka postać. Długi, postrzępiony cień rozpostarł się na ścianach, poręczach, na zdobiących salon starych obrazach. Nietrudno było zauważyć, że przyćmione oświetlenie stanowi jedynie częściową przyczynę tego osobliwego efektu.

W tym domu żaden mag nie musiał ukrywać swojej tożsamości. Nienormalność była tutaj tak naturalna, jak gdzie indziej krawat oraz spodnie zaprasowane w kant. Opiekuńcze duchy podsypiały w ciemnych kątach lub też ukradkiem podążały za swoim czarodziejem, tak jak wspomniany postrzępiony cień. Zabłąkane okruchy legend wpadały przypadkowo do herbaty. Echa zabaw sprzed siedemdziesięciu lat szeleściły w firankach. Zużyta magia wbiła się w dywan tak głęboko, że już żadne trzepanie nie mogło jej stamtąd wykurzyć (co innego pralnia chemiczna, ale przecież zabytków nie skazuje się na tak nieromantyczny los). Salonowa biblioteczka przyprawiłaby o zachwyt każdego zdeklarowanego bibliofila, a w pokojach na piętrze, które pełniły rolę rupieciarni, dałoby się zapewne znaleźć nawet zaginiony tom "Poetyki" Arystotelesa.

Mężczyzna, który właśnie zjawił się w salonie, wyglądał jak namalowany tuszem przez zdolnego rysownika. Ubrany był na czarno – sweter, spodnie i długi płaszcz, bez półcieni i dodatków w innych barwach. Włosy też miał czarne, półdługie i związane w schludny kucyk. Przywodził na myśl bohatera, który chwilę wcześniej zszedł z karty komiksu. Mimo to w jego zachowaniu nie dało się wyczuć ani odrobiny pozerstwa. To nie był jeden z tych ponurych młodzieńców, dla których mrok stał się sposobem na życie. Z pewnych sobie wiadomych względów Lloyd Dark już dawno przyjął taki styl.

Trudno było zapomnieć Lloyda, kiedy już raz miało się z nim do czynienia. Rysy jego twarzy zdradzały częściowo azjatyckie pochodzenie, mierzył jednak przy tym prawie dwa metry wzrostu. Wyglądał na człowieka znużonego życiem, ale spojrzenie miał przenikliwe, bystre i czujne. Największe wrażenie na rozmówcach robił jednak jego głos – nieprawdopodobnie niski, chwilami przechodzący w pomruk, przy dobrej akustyce niemal wprawiający w drżenie szyby.

Jako, iż bycie magiem nie oznaczało jeszcze odcięcia się od wszystkich spraw rzeczywistego świata, mieszkańcy Domu Wschodzącego Słońca siłą rzeczy musieli zarabiać na utrzymanie. Lloyd pracował w klubie "Syriusz" jak ochroniarz i był niewątpliwie najbardziej osobliwym "bramkarzem", jakiego zatrudniono tam od początku istnienia rzeczonego lokalu. Nie trzeba dodawać, że wraz z pojawieniem się Lloyda w charakterze ochrony bezpieczeństwo w klubie "Syriusz" zdecydowanie wzrosło. Już samo wrażenie, jakie wysoki pół-Japończyk wywierał na odwiedzających, wystarczyło, aby co poniektórych całkowicie opuszczała ochota na wszczynanie awantur.

O tej porze właśnie ów zadziwiający człowiek wybierał się do pracy, aby z premedytacją peszyć zwykłych śmiertelników swoim groźnym wyglądem, stoickim wyrazem twarzy oraz rękojeścią przypasanej katany, wystającą spod poły płaszcza. W przeciwieństwie do Gabriela, Lloyd nie pozował. Ten sposób bycia od zawsze leżał w jego naturze...

Stojąc u podnóża schodów i opierając silną dłoń na rzeźbionej poręczy, Lloyd Dark przyglądał się przez chwilę swoim przyjaciołom. Jako drugi pod względem wieku i doświadczenia mag w mieście Farewell oraz właściciel Domu Wschodzącego Słońca, był odpowiedzialny za większą część magicznej społeczności. Krzysztof, tutejszy nestor czarnoksięskiego rodu, od czasu śmierci swej długoletniej towarzyszki Kai pędził żywot samotnika i rzadko kontaktował się z pozostałymi. Tak więc to na barkach Lloyda spoczywała opieka nad młodszym pokoleniem magów, takich jak nastoletnia Eunice oraz kapryśny Gabriel (ten ostatni był w zasadzie dużo starszy, niż by się wydawało, ale Lloyd wciąż uważał go za młodzieńca).

– Cóż porabiacie? – zapytał lakonicznie. Miał odrobinę staroświecki akcent.

– Ja zajmuję się sztuką, czyli niczym...– westchnął teatralnie Gabriel, wykonując pokazową palcówkę na gitarze. Eunice parsknęła śmiechem, wtykając nos w archiwalny numer Avengers.

– Ćwiczy podrywanie piszczących fanek – oświadczyła kąśliwie. – A w szczególności rudych nimf.1

– Coś takiego, czyżbyś miała na myśli siebie? – odciął się artysta. – Zdawało mi się, że nimfy są dużo ładniejsze...

Eunice rzuciła w niego podwójnym wydaniem specjalnym Avengers.

– Ach tak – rzekł Lloyd, unosząc lekko brwi. – Widzę, że u was wszystko gra. Tim, jak rozumiem, wciąż siedzi przy tej swojej machinie?

– Mówiłam mu, żeby nie włamywał się do Microsoftu, ale nie wiem, czy mnie posłucha... – rzekła Eunice wesoło. – Jeszcze się kiedyś dowiemy, że przejął władzę nad światem. Może zresztą już to zrobił, tylko nam nie powiedział..

– Ponieważ w sklepach nadal można legalnie dostać wątróbkę, wnioskuję, że jeszcze mu do tego daleko – zauważył Gabriel. – Lloyd, wstąp proszę w drodze powrotnej do nocnego i kup mleko. Wyszło już całkiem.

– Doprawdy? W takim razie sam idź na zakupy – rzekł stary mag, uśmiechając się szeroko. – Jest jeszcze wystarczająco wcześnie. Powiadają, że spacery w deszczu doskonale wpływają na cerę, co, jak mniemam, powinno wzbudzić twe zainteresowanie.

– Prawda, deszcz poprawia cerę, za to strasznie niszczy włosy! – zripostował Gabriel, wzdychając z udawaną rozpaczą, po czym odezwał się już zwykłym tonem. – Uważaj, jak będziesz jechał, są dzisiaj korki na Dziewiątej Alei.

– Wiem – skinął głową Lloyd. – Nie sądzę, abym miał kłopoty z ich ominięciem.

Nie, korki nigdy nie stanowiły problemu dla Lloyda. Nieważne, z jak dalekiego objazdu korzystał, zawsze zdążał na umówioną godzinę. Ta zadziwiająca punktualność była skutkiem delikatnej manipulacji czasoprzestrzenią, na tyle nieinwazyjnej, że Rzeczywistość nawet nie zauważała ingerencji. Mając ponad stuletnie doświadczenie w wodzeniu Rzeczywistości za nos, Lloyd doskonale wiedział, jak to należy czynić.

 

*****

 

Drobne krople deszczu z monotonną regularnością rozpryskiwały się na lśniącej, czarno lakierowanej blasze, gdy mag, zaopatrzony już w kask i rękawice, wyprowadzał z garażu swój słynny motocykl. Był to stary Harley, model FLH Duo Glide z roku 1960. Lloyd zajmował się nim tak starannie, jakby było to jego dziecko. Ponieważ zaś dodatkowo przez te wszystkie lata sączył weń magię, czasem niemal podświadomie (co często zdarza się czarodziejom, przyzwyczajonym do własnej niezwykłości), próżno by szukać w okolicy miasta Farewell – a może i na całym świecie – bardziej zadbanej maszyny. Motocykl Lloyda, tak samo jak należące do Gabriela auto – czerwony Dodge – już dawno nabrał przy tym wielu innych zadziwiających właściwości. Przemykając po ulicach niczym duch zapomnianych lat sześćdziesiątych, był dowolnie cichy lub głośny, zależnie od aktualnych intencji właściciela. Wyprzedzał wszystkie inne pojazdy. Potrafił oczekiwać na maga dokładnie tam, gdzie ten go potrzebował, zupełnie niczym wierny rumak.

Wyglądał przy tym bardziej imponująco, niż pierwszy motocykl Lloyda – przedwojenny Ace, który nadal spoczywający w kącie garażu, również zadbany, lecz uruchamiany tylko przy okazji zjazdów. Jako zdeklarowany miłośnik dwóch kółek, stary mag uczestniczył od czasu do czasu w zlotach motocyklowych.

Mokre liście lepiły się do opon, wszechobecny zapach ziemi nasiąkniętej listopadowym deszczem unosił się w wilgotnym powietrzu. Lloyd otworzył bramę, wrócił do swojego Harleya i uruchomił go, z zadowoleniem uśmiechając się na znajomy dźwięk pomruku silnika. Potężny snop światła reflektora zabłysł jasno niczym blask czarodziejskiej różdżki, ukazując pożółkłą trawę i pogrążone już w zimowym letargu krzewy. Jak co wieczór, mag opuszczał ciepły azyl i bezpieczne schronienie zwane Domem Wschodzącego Słońca i jak co wieczór, obserwowały go bystre oczy Eunice, przylepiającej nos do szyby w salonie.

Wciąż padał deszcz.

 

*****

 

Miasta nocą budzą się do nowego życia, całkowicie odmiennego od tego, którym tętnią za dnia. Gdy jedne ulice pustoszeją, stając się betonowym labiryntem, w którym hula wiatr, inne zapełniają się chorobliwym tłumem, dziwnymi przechodniami dawno odzwyczajonymi od słonecznego światła, całkiem jak wampiry, tylko że zamiast krwi spijają mrok ludzkich dusz. Są wśród nich krzykliwi na wpół pijani młodzieńcy, są jaskrawo umalowane kobiety, dla których rozkosz stała się obowiązkiem; są ludzie zabijający swoje mózgi zakazaną chemią i ci, którzy im te środki sprzedają. Kolorowe neony krzyczą nad brudnymi witrynami; zwykłe sklepy goszczą jeszcze spóźnionych klientów, przyjeżdżających i odjeżdżających w swoich wygodnych autach, całkowicie odciętych od tego obcego świata. Inne, mniej szacowne przybytki właśnie rozpoczynają czas najbardziej ożywionej działalności. Ukryte w bocznych uliczkach i na wyższych piętrach obskurnych bloków, demokratycznie przyjmują osobistości ze wszystkich społecznych warstw, jako jedyne kryterium stosując zasobność portfela.

Na piętrach dolnych, w miejscach wypełnionych dymem i głośną muzyką, gdzie króluje tanie piwo, bilard i automaty do gry w rzutki, zbierają się ludzie szukający prostej rozrywki po bezbarwnym dnu pracy. Gdzie indziej, przychodzą, by drżącymi dłońmi składać ofiary z żetonów złośliwym "jednorękim bandytom", z wypiekami na policzkach czekając na wielką wygraną, która nigdy nie nadchodzi. Są też kluby, w których ludzie przede wszystkim tańczą, udając lepszych, piękniejszych i weselszych niż w Rzeczywistości, bardziej nieprawdziwi niż najbardziej niewiarygodne z iluzji Lloyda. I wszyscy, co do jednego, są w głębi serca samotni, nawet jeśli twierdzą inaczej. Nocne miasto połyka ich dusze w całości.

Lloyd Dark jest obok; mija ten gwar na swoim czarnym motocyklu niczym XXI-wieczny easy rider, tragikomiczny anachronizm minionej epoki. Emanuje jednak dostojeństwem i pewnością siebie, tak że niektórzy spoglądają w jego kierunku z podziwem, na krótką chwilę przestając się spieszyć. Potem jednak zapominają o nim, pochłonięci własnymi sprawami, niezdolni do myślenia o czymś innym niż chwila obecna.

Wkrótce mag skręcił w jedną z mniej uczęszczanych ulic. Tam, tuż za rogiem, widać było poobklejany starymi afiszami, niewysoki budynek. Neonowy szyld nad wejściem głosił "Syriusz", z wewnątrz zaś dobiegała głośna muzyka. Lloyd zostawił motor na parkingu w pobliżu tylnego wyjścia i udał się do środka. Był to zwyczajny klub studencki, taki, jakich wiele. Niemal co wieczór grała tu inna garażowa kapela, zaś na specjalne okazje zapraszano grupy bardziej znane, choć w dalszym ciągu znajdujące się na niskim szczeblu komercyjnej drabiny. Niejeden raz odbył się tutaj koncert "Neverlandu" Gabriela. Właśnie w chwili, w której Lloyd witał się z resztą personelu, odtwarzano z płyty jedną z piosenek zespołu. Mag poczuł się trochę dziwnie, słysząc mocny głos przyjaciela zwielokrotniony przez głośniki, docierający aż na zaplecze, przy akompaniamencie jęczących gitar opowiadający starą historię o zatrutym mieście...

 

Koszmarne sny i drżące dłonie

Każda łyżka strawy to śmiertelna trucizna

Nie zabije cię od razu

Nie zabije cię od razu

Pozwoli – pozwoli – umierać powoli

 

– Cześć Lloyd, widzę, że już jesteś. – Łysawy człowieczek z obsługi technicznej uśmiechnął się szeroko.

– Witaj. – Mag w czarnym płaszczu skinął głową, wymijając go w ciasnym korytarzu na zapleczu. Odrapane ściany drżały lekko od dobywających się zza nich dźwięków.

 

Bardzo źle się dzieje

W miasteczku Minamata

Fabryki pracują

Chorzy leżą na matach

 

Lloyd pamiętał, kiedy Gabriel komponował ten kawałek. Był wtedy sam środek upiornie gorącego lata, niedługo po tym, jak zwalczyli plagę zmutowanych sinic, które zarosły ogród oraz część miejskiej kanalizacji. Na kilka następnych dni artystę opanował zupełny obłęd; Gabriel snuł się po całym domu, układając piosenki o bohaterach i wydarzeniach z dawnych lat. Wiekowy mag siłą odwiódł go od napisania utworu o nim, o Lloydzie Dark. Piosenkarz wymyślił więc coś zastępczego.

 

Starzy ludzie nie wstają z łóżek

W żyłach małych dzieci płynie rozedrgana śmierć

Nie zabije ich od razu

Nie zabije ich od razu

Pozwoli – pozwoli – umierać powoli

 

Jak na ironię, jest to doskonała metafora dla opisania niektórych miejsc w tym mieście, pomyślał Lloyd z goryczą, przypinając identyfikator. Pogrążony w myślach, omal nie wpadł na Dużego Johna, jednego z pozostałych ochroniarzy.

– Ej, uważaj! – zawołał tamten. – I leć lepiej szybko na bramkę, postawili tam tego nowego żółtodzioba. Pierwszy dzień w pracy. Żeby czego nie schrzanił.

Czarodziej skinął głową i pospieszył w kierunku wyjścia na salę.

 

Bardzo źle się dzieje

W miasteczku Minamata

Tu nawet kot

Tu nawet kot

Nie może ustać na czterech łapach

 

Uderzyła go fala dźwięków, niemalże namacalna. Barwne reflektory drażniły jego oczy przez krótką chwilę, przyzwyczaił się jednak szybko. Trzymając się blisko pokrytych artystycznym grafitti ścian, wyminął skłębionych w tanecznym zapamiętaniu młodych ludzi. Nie było ich jeszcze zbyt wielu; wieczór dopiero się zaczął. Mimo to kilkunastu zapaleńców pogowało już pośrodku sali, nie czekając na przybycie gościnnej kapeli.

Przy drzwiach wejściowych, w pobliżu bramki dostrzegł jakieś zamieszanie; przyspieszył więc kroku. To, co zobaczył, skłoniło go do szybkiej reakcji.

Nowy ochroniarz, typowy młody osiłek o szerokich barach i ogolonej głowie, szamotał się rozpaczliwie z pijanym w sztok gigantem, wykrzykującym jakieś przekleństwa. Krzywy nóż w dłoni olbrzyma połyskiwał groźnie. Dookoła zgromadziło się kilku nierozsądnych gapiów. Sytuacja wymagała natychmiastowej interwencji...

Nawet ci, którzy dokładnie przyglądali się całemu zajściu, nie byli potem w stanie szczegółowo odtworzyć walki w pamięci. Zobaczyli człowieka w czarnym płaszczu zbliżającego się do przeciwników; z pomocą jakiegoś chwytu błyskawicznie rozdzielił walczących i szybkim uderzeniem obezwładnił napastnika. Nóż z brzękiem uderzył o betonowe schodki, agresor zaś osunął się na kolana, wydając z siebie bolesny jęk. Kulił się na podłodze, z trudem próbując zaczerpnąć oddech. Gdy zaś podniósł wzrok, nie wiedząc właściwie, skąd nadeszły ciosy, napotkał zimne spojrzenie ciemnych, lekko skośnych oczu. Blady strach przebił się przez opary alkoholu.

– Wstęp osobom nietrzeźwym i uzbrojonym surowo wzbroniony – rozległ się cichy, niesamowicie niski głos.

– K...kurwa... – wykrztusił olbrzym żałośnie, cofając się tak prędko, jak tylko był w stanie. Dźwignąwszy się wreszcie z trudem, natychmiast wziął nogi za pas.

Widząc pełne podziwu spojrzenia i słysząc wypowiadane półgłosem komentarze, Lloyd poczuł ogarniające go zniecierpliwienie. Wypełnił tylko swój obowiązek i nie miał zamiaru wywoływać sensacji, tymczasem kilka osób zgromadziło się dookoła, blokując przejście. Gdzieś błysnął flesz i to już wyjątkowo nie spodobało się magowi. Jeszcze tylko tego brakowało, jego zdjęcia w jakiejś brukowej gazecie. Odszukał wzrokiem fotografa i wysłał w kierunku aparatu niedostrzegalny dla laików impuls mocy, całkowicie prześwietlając kliszę.

– Niech państwo się zdecydują, czy chcą wejść, czy wyjść – odezwał się donośnie i machnął dłonią jakby przeganiał muchy. – Proszę nie robić zbiegowiska i ustawić się w kolejce.

Choć lakoniczne, słowa poskutkowały; Lloyd emanował autorytetem.

– To było zajebiste. Z ciebie to jednak zawodowiec... – oznajmił nowy ochroniarz z aprobatą. Mag przyjrzał mu się uważnie. Jego współpracownik wyglądał na osobnika przywykłego do używania siły, oblicze miał jednak nieskażone głębszą myślą. Lloyd westchnął.

– Miło mi słyszeć taki komplement, uważam jednak – popatrzył na jego identyfikator – Darrenie, że jeśli widzisz kogoś potencjalnie groźnego, powinieneś zawiadomić resztę ochrony, zanim dojdzie do walki. Od czegoś masz krótkofalówkę.

– Ten teges – zmieszał się Darren. – No jasne.

– Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. – Skinął głową mag, siadając na krześle w pobliżu bramki i wyjmując z kieszeni niewielką książkę.

– Ten, no. – Nowy ochroniarz wciąż gapił się na Lloyda z wyraźnym zainteresowaniem w małych oczkach. Z każdą chwilą nasuwało mu się coraz więcej skojarzeń z rozmaitymi filmami sensacyjnymi. – A co czytasz?

– Wilde’a – odpowiedział mag lakonicznie, otwierając powieść.

– A kto to napisał? – zapytał Darren uprzejmie.

Lloyd zamknął książkę i popatrzył mu prosto w oczy, szukając sarkazmu. Nie znalazł nawet śladu ironii. Westchnął ponownie.

– Wilde, Oscar Wilde, to nazwisko pisarza – uświadomił kolegę.

– Aha. A ten twój miecz – Darren zerknął na katanę, z którą mag nigdy się nie rozstawał. – To prawdziwy...?

– Prawdziwy, prawdziwy – pokiwał głową Lloyd. – Ale nie bój się, mam zezwolenie.

Darren zamilkł na chwilę, zresztą musiał, ponieważ kolejka nieco się zagęściła i przez dłuższą chwilę obaj byli zajęci kontrolowaniem ludzi wchodzących do klubu. Gdy zrobiło się luźniej, ochroniarz znów spojrzał na maga, czytając jego identyfikator.

– Lloyd Dark? To ty jesteś Lloyd Dark!

– Owszem – rzekł czarodziej, nieco zaintrygowany. Czyżby nowy nabytek "Syriusza" zdążył już wysłuchać kilku miejscowych legend?

Nie o to jednak, jak się okazało, chodziło.

– Mam coś dla ciebie – wyjaśnił Darren, wręczając mu zaklejoną kopertę. – Dostałem od jednego faceta przed klubem, kazał mi to dać Lloydowi Dark.

Mag zmarszczył brwi, oglądając list. Niewątpliwie była to anonimowa przesyłka zaadresowana do niego. Drobne zaklęcie, wystosowane w celu sprawdzenia zawartości koperty nic mu nie powiedziało. Przesyłka została zabezpieczona przed magią i ten fakt sprawił, że w umyśle Lloyda zapaliły się wszystkie lampki alarmowe.

– Jak ten człowiek wyglądał?

– No, jak Japończyk.– Wzruszył ramionami ochroniarz. – Mały i ze skośnymi oczami.

Boże, ty słyszysz i nie grzmisz, pomyślał mag, wbijając spojrzenie w sufit. Kopertę schował do kieszeni. Ktoś mógł się bawić w terrorystę, w środku mogło znajdować się coś niebezpiecznego, a on nie zamierzał narażać postronnych. Z drugiej strony, jeśli chodziło o jakąś ważną, pilną sprawę...

– Obawiam się, że muszę zejść na chwilę z posterunku – powiadomił kolegę. – Mam nadzieję, że sobie poradzisz. Takie incydenty, jak ten dzisiejszy, nie zdarzają się często.

– Pewnie, że sobie poradzę – rzekł Darren, teraz już całkowicie przekonany, że ten dziwny człowiek jest co najmniej żołnierzem mafii, jeśli nie drugim Jamesem Bondem...

 

*****

 

Zza pokrytej szpetnymi zaciekami ściany klubu docierały echa muzyki, poza tym jednak listopadowa noc była cicha i spokojna. Lloyd schronił się przed deszczem pod wąskim pasem blaszanego dachu i ostrożnie, asekurując się magią, powoli otworzył kopertę.

W środku znajdowała się pojedyncza kartka, złożona we czworo. Mag rozprostował list...

Przez chwilę właściwie nie docierało do niego, na co patrzy. Potem Lloyd, zazwyczaj taki spokojny i niewzruszony, wydał z siebie zduszony jęk; zbladł, jakby ujrzał upiora, co nie było zresztą tak dalekie od prawdy.

Kserokopie gazet pochodzących z końca XIX wieku, "Kuriera Farewell" oraz "Voice". Zdjęcia i nagłówki. A pod spodem japoński napis, starannie wykaligrafowany pędzelkiem. Tylko jedno słowo.

"Oboeru?"

"Pamiętasz?"

Pamiętał. Nigdy nie mógłby zapomnieć tych twarzy. Nie myślał o nich cały czas; to już dawno należało do przeszłości. Czasem jednak wracały, dręcząc go w sennych koszmarach...

...

Chrzęst okularów pod butem... metaliczny blask na ostrzu miecza. Drobny mężczyzna stoi przyparty do ściany, przerażonym spojrzeniem wpatruje się w wysoką sylwetkę wyłaniającą się z cienia. Oddycha szybko, głośno i nierówno, zasłania się chudymi, poplamionymi atramentem dłońmi. Jego prześladowca nadchodzi powoli, krok po kroku, spojrzenie ma zimne, beznamiętne. Nie pomoże błaganie o litość. Dla sług zła kara jest tylko jedna...

...

Krew spływa po lśniącym ostrzu, rozmywając się w deszczu.

...

Otyły człowiek szarpie za klamkę luksusowego automobilu. Jeszcze do końca nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie ma ratunku, że to już koniec. Jeszcze do niego nie dotarło, co zamierza uczynić nieznajomy uzbrojony w japoński miecz stojący przed drzwiami zamiast szofera. Takie miecze rozcinają upuszczone na ostrze jedwabne chusteczki. Otyły człowiek napotyka wzrok tamtego. Oczy szaleńca. Obezwładniający lęk...

...

Krew spływa po lśniącym ostrzu.

...

Martwe twarze. Szkliste oczy. Głowy oddzielone od ciał jednym cięciem.

Spojrzenia w chwili przedśmiertnej – przerażone, zaskoczone, niedowierzające...

 

Upiory sprzed stulecia...

 

Lloyd zmiął kartkę i z pełnym frustracji syknięciem cisnął ją na ziemię; przez kilka następnych chwil uporczywie wpatrywał się w kulkę papieru. Trudno było zgadnąć, jakie myśli kłębiły się w jego głowie, jak człowiek z mieczem przyjął dawne koszmary powracające pod postacią złośliwych cieni. Któż powie, co może dziać się w duszy ponad stuletniego maga?

Nagle drgnął. Czy coś usłyszał, czy też tylko mu się wydawało? Listopadowy deszcz tłumił wszystkie inne dźwięki. Mimo to, wiedziony wypracowanym przez dziesiątki lat szóstym zmysłem, Lloyd wiedział, że ktoś schował się za blaszaną wiatą, pod którą stał rządek przepełnionych śmietników. Ktoś niebezpieczny.

Mag błyskawicznym ruchem dobył katany o ostrzu zdolnym przecinać czasoprzestrzeń. Zdawało się, jakby wraz z tym czynem świat uległ niewielkiej, ledwie odczuwalnej zmianie...

– Niczego innego nie spodziewałem się po tobie, Hiro-san.

Te słowa zostały wypowiedziane po japońsku, w języku, którego Lloyd nie słyszał obecnie zbyt często. Znał go jednak doskonale, gdyż była to mowa jego matki.

Nieznajomy wyłonił się z cienia. Był raczej drobny, odziany w dżinsy i brązowy płaszcz; w dłoniach również dzierżył miecz. Twarz skrywał pod kominiarką. Kominiarka! Jakby nie umiał znaleźć dla siebie odpowiedniej iluzji – jeśli był na tyle tchórzliwy, aby pozostać zamaskowanym.

– Brak ci dobrych manier i odwagi, skoro nie chcesz pokazać mi swej twarzy – rzekł Lloyd, pozornie beznamiętnie wpatrując się w przybysza. Tylko najbliżsi przyjaciele maga zauważyliby drobne oznaki świadczące o jego wzburzeniu. – Czyżbyś obawiał się tajemnic, które poznałeś? Oczekuję wyjaśnień.

– Nawet się nie zdziwiłeś. – W głosie nieznajomego dało się słyszeć wahanie. – Nie zapytałeś, skąd znam...

– Imię, które nadała mi matka – podpowiedział Lloyd. – Nie, nie zapytałem. Wciąż czekam na bardziej wyczerpującą odpowiedź.

– Ty potworze... – syknął przybysz; jego ręce lekko zadrżały. – Akuma2...

Lloyd skrzywił się, mocniej zaciskając dłoń na rękojeści.

– Ty podły, fałszywy gadzie... – kontynuował tamten. – Udajesz, że się zmieniłeś, że jesteś kimś innym, ale ja wiem, że stoi przede mną ten sam wilk w owczej skórze...

– W ten sposób – rzekł cicho mag – w ten sposób nie sprowokujesz mnie do walki. Skończyłem z tym. Nie dałeś mi dostatecznie dobrego powodu, abym podniósł na ciebie broń.

– Mówisz o tym tak lekko, jakbyś zrezygnował z jakiejś rozrywki czy też nawyku – powiedział Japończyk z goryczą. – Tymczasem zbrodnia pozostaje zbrodnią, niezależnie od tego, ile czasu upłynęło od jej popełnienia. Sto lat nie wystarczy. Nawet pięćset lat by nie wystarczyło.

– Nigdy nie twierdziłem czegoś przeciwnego – mruknął Lloyd, opuszczając głowę. Deszcz spływał po gładkiej klindze miecza. – I niczego nie udaję. Po prostu już nie zabijam... chyba, że bronię czyjegoś życia. Przeszkadza ci to, człowieku bez twarzy? – zapytał mag sarkastycznie. – Powiedz, czego chcesz albo odejdź i zostaw mnie w spokoju.

– Nazywam się Takeda – przedstawił się nieznajomy. – Przybyłem tu po to, abyś zapłacił wreszcie za swoje czyny. Stoczmy uczciwą walkę.

– Czy to jest wyzwanie, Takeda-san? – spytał Lloyd.

– Tak, to jest wyzwanie. Tradycyjne. Honorowe – potwierdził Takeda.

– W takim razie – rzekł mag spokojnie – zostało ono przyjęte.

Lloyd zatoczył lewą ręką szeroki łuk; delikatny zapach mocy rozprzestrzenił się w powietrzu, zmieszał z wonią miejskiego deszczu.

– Niechaj nikt nam nie przeszkodzi, czy jest istotą z tego świata, czy też spoza niego... – oznajmił na głos, upewniając się, że sfery wzięły pod uwagę jego zastrzeżenie. W ten sposób czarodziej nagiął czasoprzestrzeń tak, aby żaden przechodzień nie znalazł się w pobliżu podczas walki. Co nie znaczyło, że nikt nie mógł tutaj podejść. Po prostu przypadek działał na korzyść toczących pojedynek magów.

Młody czarny kot, wylegujący się do tej pory na pokrywie jednego ze śmietników, stwierdził, że nie chce mieć z tą sceną nic wspólnego. Nagle przestało być zabawnie i zrobiło się trochę zbyt niebezpiecznie. Kot postanowił odwiedzić wujeczną siostrę mieszkającą kilka domów dalej, z cichym miauknięciem zeskoczył ze śmietnika i odwiecznym kocim zwyczajem podążył swoją drogą.

Mokre włosy Lloyda lśniły głęboką czernią w słabym świetle ulicznych lamp. Nagły podmuch wiatru załopotał w połach jego płaszcza. Mag uważnie obserwował całą postać przeciwnika, gotów wychwycić wzrokiem najdrobniejszy ruch. Wyglądał niczym archetyp wojownika, szermierz – cudotwórca, zdolny wbiegać po ścianach i odbijać strzały mieczem. Oczywiście, doskonale o tym wiedział. Spraw, aby ludzie uwierzyli, że potrafisz wszystko, a tak się stanie – oto prawo, które niejednokrotnie uratowało mu życie. Mógł dokonywać rzeczy teoretycznie możliwych tylko w filmach, ponieważ łączna ludzka podświadomość, ukształtowana z pomocą tych filmów pozwalała mu na to. Nie potrzebował dodatkowej koncentracji, dodatkowego wydatku mocy. Nie narażał się na zemstę Rzeczywistości – tym razem miał ją całkowicie na swoich usługach. Gra wzorców – któż w Farewell jej nie uprawiał? Takeda wbrew pozorom mógł rozumieć istotę tego prawa. Jako zamaskowany mściciel zdobywał przewagę w świecie stereotypów, powielanych w dziesiątkach serii i milionach egzemplarzy cienkich komiksowych zeszytów. Na jego korzyść działał również wygląd: był dosyć drobny i miał na sobie wytarte dżinsy, ulubione przez rozmaitych znanych herosów.

Czym innym jest jednak zapewnienie sobie przychylności prawdopodobieństwa, czym innym zaś wykorzystanie uzyskanych w ten sposób możliwości. Tutaj już liczyły się umiejętności i doświadczenie...

Stali tak naprzeciwko siebie, mierząc się spojrzeniami; każdy z nich studiował swego przeciwnika wzrokiem. A ponieważ obaj byli w stanie dostrzec aspekty, o których istnieniu nie mógł mieć pojęcia żaden zwykły śmiertelnik, scena pojedynku wyglądała dla nich trochę inaczej, niż w oczach ewentualnego przypadkowego obserwatora. Takeda widział olbrzymi, poszarpany cień rzucany przez adwersarza. Wysoki mag przyjął do wiadomości istnienie białego żurawia, który objawił się za plecami Japończyka. Duchy opiekuńcze uznały za stosowne uwidocznić swoją obecność...

Takeda pierwszy stracił cierpliwość, wypadł naprzód z kataną w dłoniach. Ale Lloyd nie wyszedł mu naprzeciw. Natychmiast rozpoznał styl walki i jego oczy rozszerzyły się w nagłym zdumieniu. Błyskawicznie odskoczył na bok; nie zamierzając się na Japończyka.

– Stój! – krzyknął, na powrót chowając miecz. – Nie możemy ze sobą walczyć!

– Dlaczego nie? – zapytał Takeda. Nadal dzierżył w dłoniach obnażoną katanę, nie mógł jednak zaatakować bezbronnego. Mimo to pozostawał czujny na wypadek fortelu. – Wyzwałem cię, a ty przyjąłeś wyzwanie. Czyżbyś stchórzył, Hiro-san?

– Nie wiem, czy jesteś tego świadom – rzekł Lloyd. – Ale znam sposób, w jaki walczysz; do złudzenia przypomina mój własny. Uczyliśmy się u tego samego mistrza. Każdy z nas przysięgał nigdy nie podnosić ostrza na adepta tej samej szkoły, chyba, że w trakcie ćwiczeń. Nie mogę złamać tej przysięgi.

– A ile z nich już złamałeś?! – krzyknął Takeda ze złością. – Splamiłeś honor naszej szkoły, od dawna nie jesteś jednym z nas. Jeśli chodzi o ciebie, nie wiąże mnie żadna przysięga.

– Ale mnie tak – odpowiedział Lloyd, nie pokazując po sobie, jak bardzo zabolały go słowa przeciwnika. – Nadal czuję się uczniem sensei Ikemury. Nie mógłbym z czystym sumieniem pojedynkować się z tobą, Takeda-san; nie mam żadnego powodu...

– Co jest dla ciebie ważniejsze, Hiro-san... – powiedział cicho Japończyk. – Twoje czyste sumienie czy los pewnej dziewczyny o czerwonych włosach...?

Efekt, jaki te słowa wywarły na Lloydzie przeszedł wszelkie oczekiwania Takedy.

Oczy starego maga zapłonęły wściekłością, rysy twarzy stężały na podobieństwo maski. Otaczające jego postać cienie, nagle wyostrzone i dzikie, tworzyły niesamowity kontrast: czerń i biel, żadnych płynnych przejść. Wpatrując się w Takedę, istotnie przypominał głodnego demona z zaświatów, który właśnie przyszedł po swoją ofiarę. Kiedy przemówił, jego głos dźwięczał we wszystkich sferach, przenikając najgłębsze zakamarki duszy Japończyka.

– CO JEJ ZROBIŁEŚ? GDZIE ONA JEST?

Magia wibrowała w powietrzu.

W tej sytuacji nie dziwmy się Takedzie. Nie oceniajmy go zbyt pochopnie, nazywając go tchórzem, gdyż doprawdy, większość z nas, postawionych na jego miejscu zmarłaby na atak serca. Nie pogardzajmy nim za to, że zamiast odpowiedzieć, rzucił się do panicznej ucieczki. Wszechogarniający lęk nie pozwalał mu wszak myśleć...

Japończyk biegł najszybciej, jak mógł, klucząc w klaustrofobicznych alejkach, rozbryzgując kałuże, potykając się o puszki po piwie. Za sobą wciąż słyszał odgłos nieustępliwych kroków. Z całym przeszkoleniem, jakie otrzymał, nie powinien był bać się śmierci – i to nie jej się obawiał. Oczy Lloyda, jego wyraz twarzy, pochłaniająca światło aura obiecywały los gorszy niż śmierć. Starsi i bardziej doświadczeni magowie ulegali temu wrażeniu. Takeda mógł tylko uciekać ze wszystkich sił niczym spłoszony źrebak; wiedziony instynktem starał się zgubić swego prześladowcę.

Po jakimś czasie przestał go słyszeć. Zdrowy rozsądek powoli wracał. Japończyk nie wiedział, gdzie się właściwie znajduje – to była jedna z tych obskurnych, ciemnych, bliżej nieokreślonych uliczek, jak one wszystkie cuchnąca moczem i odpadkami.

Takeda odetchnął głęboko, przecierając czoło drżącą dłonią. Nie było mu jednak dane długo cieszyć się spokojem.

– Próbujesz zgubić mnie w MOIM mieście, Takeda-san – ozwał się niski głos. – Łudzisz się przyjacielu....

Zza rogu wyłoniła się spowita w mrok, ledwie widoczna w cieniu sylwetka...

Takeda zachował tylko tyle przytomności umysłu, aby wreszcie skoncentrować się... i zniknąć, wykorzystując niebezpieczną sztukę teleportacji. Spadające krople deszczu zorientowały się w sytuacji z lekkim opóźnieniem, co dało interesujący efekt wizualny.

Lloyd Dark przez chwilę jeszcze spoglądał w miejsce, gdzie przed chwilą stał Takeda-san. Cały gniew, jakim zaledwie przed chwilą emanował stary mag, rozpłynął się gdzieś, zniknął, jakby nigdy nie zaistniał. Lloyd sprawiał wrażenie zmęczonego i przygaszonego – nie był już tym straszliwym wojownikiem sprzed kilkunastu sekund.

– Doprawdy... – szepnął. – Tym razem przesadziłeś, Hiro-san!

Po czym zaśmiał się, cicho i gorzko.

Krople monotonnie wystukiwały swój rytm na pobliskich rynnach.

 

*****

 

I touch the mirror and I see

Madness looking back at me

Buried deep within my mind

Covered with the time and pride

All my foes already gone

They had left me all alone

I’m fearless, helpless, hopeless.

 

Who will save the savior

When the fight is over?

What will do the warrior

When there is no war

 

I have slipped into dreams

About the long forgotten realms

Words were bound with honor there

Now they’re meant to neverwhere

Silence instead battle call

False words and false world

No reason to draw my sword.

 

Who will save the savior

When the fight is over?

What will do the warrior

When there is no war

 

Neverland "Last warrior"

 



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 32 >