strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Marta Sadowska Literatura
<<<strona 34>>>

 

Marksjanie

 

 

Miałam niedobre przeczucia. Nie chodziło o te kilka lat świetlnych, które trzeba nadłożyć z racji koszmarnego zaśmiecenia przestrzeni, samotność też mnie nie irytowała – kiedy wróciłam z pierwszego lotu, rodzina od dawna już krążyła po orbicie w gustownych kapsułach. I dobrze, nigdy ich specjalnie nie lubiłam. Po prostu coś wisiało w powietrzu, czułam wyraźnie. Wyjrzałam przez iluminator; moja planeta była taka piękna... nawet jeśli wziąć pod uwagę bardzo brzydką plamę w miejscu antycznej Korei. Sami tego chcieli, nie trzeba się było zbroić...

Batman, mój pies, mruczał coś, wisząc pod sufitem. Śmiesznie wglądał ze skrzydłami i uszami jak dwa radary. Jego zdolność mówienia i nikczemny wygląd były ilustracją poczucia humoru Sodano, zespołowego genetyka.

– Daj coś do żarcia, po starcie zawsze jem jak głupi – powiedział pies głośno. – I obiecaj, że następnym razem będę wyglądał przyzwoicie.

– Będziesz, Sodano uwierzył w groźbę sterylizacji...

Nałożyłam mu do miski. Potem, łykając pigułkę zamieniającą popęd seksualny w pęd do myślenia, oddałam się twórczej analizie.

Mars był frapującą zagadką. Wysyłane sondy orbitalne przekazywały sprzeczne wiadomości – a to atmosfera, której nie zniosłyby białka, a to przeciwnie; raz miał wodę, potem puszczał wyłącznie gazy. Ciągle zmieniał powierzchnię – góry pojawiały się, znikały... Wreszcie nastąpił przełom. To był ten słynny Mars Express, wyprawa transmitowana przez wszystkie światowe media. Wylądował szczęśliwie, przekazał obraz i... nagle go wcięło. Misja zakończyła się totalną klęską, o mało nas nie zlinczowali. Ale Express wrócił jakieś trzysta lat później, cały wypchany materią wyraźnie organiczną, w stanie daleko posuniętego rozkładu. Badaliśmy ją przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, bo jednak mógł tam być ósmy pasażer.

Ładunek sondy składał się z resztek błonnika, odrobiny wapnia, śladowych ilości węglowodanów; całość śmierdziała okrutnie. Saddam, nasz mikrobiolog, wysunął śmiałą teorię, że to marsjańska kupa. Oczywiście, jako poważni naukowcy, obśmialiśmy go nieprzyzwoicie; odtąd wyrażenie "gówniany ekspert" nabrało nowego znaczenia. Ale Sad upierał się jak dziecko.

– Uważaj na nich – powiedział, kiedy wsiadałam do rakiety. – No co tak patrzysz? To nie ja narobiłem do sondy...

Jakkolwiek kosmiczna była ta jego teoria, brałam ją pod uwagę. Nie na próżno to właśnie ja zostałam wytypowana na posła. Miałam same zalety – zdolność negocjacji, analityczny umysł, inteligencję powyżej 200 IQ ( choć po ciężkiej kontaminacji spadałam o setkę) i stosunkowo łatwe DNA. Odnawiałam się dwa razy szybciej niż ktokolwiek z zespołu. Przez skromność nie wspomnę o zapierającej dech w piersiach urodzie – każdy kto mnie widział, kołowaciał zupełnie. Lemiel nie uważał tego za atut, ja wręcz przeciwnie. Jeśli Marsjanie są choć trochę podobni do nas, przyjmą mnie z otwartymi ramionami. Jeśli nie – nadal będę miała dobre samopoczucie...

 

Zaczęłam pracować nad komputerem dodatkowym. Nasz geniusz informatyczny, Funaki, wyposażył go w standardową AI, ale wpakował też mnóstwo podzespołów obdarzonych daleko posuniętą autonomią – jedne obumierały, inne uczyły się od słabszych. Kompuś, według rozpiski, koło trzeciego roku podróży powinien zacząć mówić.

– To nie jest w porządku – monologował bez przerwy. – Mam świadomość wszystkiego wokół mnie, a nie mam wspomnień. Dlaczego? Po cholerę mi pusty moduł wspomnieniowy?

I tak w kółko, aż zęby bolały.

– Co było wczoraj? – zapytałam.

– Rzucałaś joby przez pół dnia, bo Batman latał po całym statku i nie chciał usiąść.

– Dlaczego nie chciał?

– Podłoga się nagrzała od komety. Ty też podskakiwałaś.

Kojarzył fakty, to krok naprzód.

– Dopiero się urodziłaś... mogę mówić do ciebie, jak do kobiety? No więc masz jakieś wspomnienia, uwierz mi – lepsze twoje niż moje.

Postanowiłyśmy wybrać jej imię, po długiej kłótni stanęło na Victorii. Komputerowa zgodziła się, że jest zwycięstwem myśli nad materią.

Zapragnęłam kontaktu z macierzystą planetą. Niby miałam z kim gadać, ale co człowiek to człowiek...

– Houston, Marsjanie proszą o kontakt...

– Cooo?

Wiadomość odebrał sam szef projektu, Lemiel. Jak ja nie lubiłam tego pierdoły... Prosiłam kilka razy Sodano, żeby przy następnym klonowaniu wyciął jego czepliwość, ale twierdził, że nie można ingerować w osobowość. Akurat... A Batman to co?

Od razu mnie objechał. Złamałam kod, jestem nieodpowiedzialna, narażam misję... Znałam to na pamięć, przeczekałam.

– Co słychać? – zapytałam.

– Nic szczególnego, odbudowujemy Chiny.

– Zbroili się?

– Grozili.

Pokiwałam głową. Stany ponad wszystko. Pokój, flaga, demokracja... So help nam Boziu.

– Wielki Mur ocalał.

– Jak miło... Raport wysłany.

 

Byłam zajęta Batmanem, moim wiernym towarzyszem każdej podróży – chorował wcześniej niż zakładałam. Męczył się biedaczek, aż zdecydowaliśmy, że czas z tym skończyć. Zgrałam jego pamięć do komputera, położyłam do snu. Zajęłam się Victorią.

– Valo to światło po fińsku – zaskoczyła mnie pewnego razu. – Dlatego wybrałaś sobie to nazwisko? Nie chcesz rozmawiać... Bez Batmana nie możesz?

W jej głosie wyczułam żal. No tak, mówiłam to tysiące razy, nikt mnie nie chciał słuchać. Funaki jest może genialny, jednak ma poważne problemy z osobowością. Szybował na nartach, potem pożegnał się z karierą z powodu dopingu. Twierdził, że go wrobili, ale jak w to wierzyć, kiedy miał prawie dwieście kilometrów prędkości na progu? Kilka razy poważnie się potłukł, zmiany w mózgu były nieuniknione – przelał poczucie samotności na komputer.

– Człowiek ma takie reakcje chemiczne w mózgu, emocje – powiedziałam. – Batmanowi nie działały podzespoły, trzeba było zrobić go na nowo... Ludzie współdziałają z innymi organizmami, podobnymi pod względem konstrukcji. Kiedy ich nie ma, to się nazywa tęsknota. Podzespoły chcą współpracować, a nie ma już z czym...

– Rozumiem – powiedziała. – Kiedy skończy się mój czasokres pracy, też mnie odnowisz. Będziesz tęsknić.

Westchnęłam tylko.

 

Do kapsuły chyba przyplątało się pióro – wyjęłam z niej psa z długaśnym dziobem. Siłą upchnęłam go z powrotem i poddałam utylizacji. Łatwo nie było, dziabnął mnie w rękę. Wyczyściłam wszystko, zdezynfekowałam, nastawiłam program od nowa i skupiłam na Victorii, poznającej historię antyczną.

– Fajne... Hyvin po fińsku – ucieszyła się.

– Obowiązuje w tym, co kiedyś było Europą, a teraz jest Federacją Słowian. Dawni Finowie po przemieszczeniu zaczęli się mnożyć jak króliki, w ciągu jednego tylko wieku prześcignęli Chiny... Wiesz, ciepły klimat...

Tym razem Batman wyglądał przyzwoicie, ale nie mówił. Brakowało mi jego celnych komentarzy, utyskiwania, że grawitacja ziemska różni się od tej na statku, skoro kupa ma inną konsystencję... Wgryzłam się więc w genetykę, badałam DNA, wiązałam na różne sposoby, aż doszłam do sedna sprawy.

– Sodano, tłumoku głupi – mruknęłam, odpukując brud z obrośniętych łydek. – Skoro to takie łatwe, po co cię trzymamy?

Przyznam, że miałam kilka nieudanych prób. Raz zrobiłam z psa owocówkę, potem jakiś bohomaz dwuwymiarowy. Najgorzej było, gdy z pozoru wyglądał normalnie a kazał nazywać się Dolly. Gdy mi wreszcie wyszedł, bawiłam się dalej. Wkrótce statek był zastawiony kaktusami (tylko one udały mi się z roślin) i pełen wszelakich zwierzątek, z rybkami włącznie. Taka kosmiczna arka Noego.

– Tu Kobieta, Houston, słyszycie mnie?

Wywoływałam przez tydzień, bez rezultatu. Pewno odbudowa Chin zaprzątała ich uwagę. Ja swoją musiałam skupić na czym innym – od ugryzienia Batmana w z ptasiego okresu zrobiła mi się paskudna rana. Paprało się, jątrzyło, aż konieczna była amputacja. Nie bolało, za ręką też nie tęskniłam specjalnie, tylko diabelnie ciężko było pisać tą drugą, czyli lewą. Jestem bardzo staroświecka, memuary tworzę odręcznie. Jako jedyna nie przeszłam na obowiązujący na Ziemi system obrazkowy – barbarzyństwa nie zaakceptuję żeby nie wiem co.

 

Zbliżałam się do Marsa. Napisałam ładne powitanie, Victoria przetłumaczyła je na wszelkie możliwe języki świata (a zostały raptem trzy), no i rzecz jasna na system zerojedynkowy. Niewtajemniczeni naukowcy przewidywali cywilizację robotyczną, bo kiedyś odebrali sygnał ze schematem mechanicznego urządzenia (gdyby tylko wiedzieli, że to był mój meldunek z wyprawy w rejony Proximy – zepsuła mi się suszarka do włosów, przesyłałam jej budowę, żeby Leonardo pokazał jak naprawić to ustrojstwo). Ja brałam pod uwagę i marsjańską kupę, i inteligencję krzemową – w końcu robiłam w dyplomacji.

Wszyscy pracujący przy programie byli zgodni, że na Czerwonej Planecie istnieje życie szukające porozumienia. Wysyłaliśmy sygnały w kierunku Marsa, przedstawialiśmy rodzaj ludzki, prosiliśmy o kontakt. Odzew był, a jakże. Koło północnego bieguna pojawił się znak zapytania, hiszpański najwyraźniej, bo odwrócony. Podnieciliśmy się tym niesamowicie, wzmogliśmy aktywność radiową. Nic, zero.

Jakieś sto lat później rąbnął w nas meteoryt, tak duży, że Australia powędrowała na miejsce Skandynawii, a ta zajęła miejsce Włoch. Europa była już Afryką, której nigdzie do tej pory nie odnaleziono. Za to cała Arabia połączyła się z Ameryką Północną i miała nowy powód do narzekań – oni to nie Meksyk, tequili robić nie będą. Może ewentualnie oscypki, ale za dostawy paliwa jądrowego. Co gorsza, odmówili sadzenia kaktusów. Zostali szybciutko spacyfikowani, jednak podejrzewano, że weszli w układ ze Szwajcarią, krajem obecnie wyspiarskim, konspiracyjnie wspierającym niedobitki z Korei.

Kiedy tylko odbudowaliśmy jako tako technikę, znów spróbowaliśmy nawiązać kontakt. Przodował w tym Lemiel, który dostał ksywę Didżej. Trochę go rozumiałam – odkąd sprawdziło się jego proroctwo o inteligentnym oceanie na Solaris, ubzdurał sobie, że jest wszechwiedzący. Zawsze twierdził, że Marsa okupuje populacja nam podobna. Ze wszystkich sił chciał z nimi pogadać i dopiął swojego. Na miejscu pytajnika wyrósł ogromny znak, coś jak piktogram. Głowiliśmy się nad nim parę ładnych lat, wreszcie doszliśmy do wniosku, że może i są zaawansowani technicznie, odbierają sygnały, przetwarzają je, ale znają tylko pismo obrazkowe. Dopiero Funaki rzucił jakieś światło na nasz problem. Kiedy, świeżutki po nowym klonowaniu, zaczął obrabiać zdjęcia z napisem po prostu padł ze śmiechu. Według niego to było pismo japońskie a ideogram głosił DUPA. Wywołał duży ferment w ekipie, parę osób trzeba było przedwcześnie odnowić (w tym Lemiela, trzaśniętego transponderem w środek czoła). Pomysł został odrzucony. Po pierwsze, nikt nie zagwarantuje, że Marsjanie znają ludzki język a już na pewno nie starożytny, skoro Japonia była teraz Chorwacją, po drugie – kto da głowę, że mają dupy? A tak w ogóle, głosił protokół obrad, nowoodkryta cywilizacja na pewno nie używałaby wulgaryzmów przy wstępnej wymianie komunikatów.

 

Popełniłam podstawowy błąd początkującego genetyka – nabrałam przekonania o własnej wszechwładzy. Zrobiłam zwierzaki idealne, nietoksyczne, samowystarczalne pokarmowo. Coś jednak musiałam popaprać, bo mnożyły się na potęgę, więcej – ewoluowały w przyspieszonym tempie. Ryby wytworzyły płuca i pełzały po całym statku, obgryzając kaktusy. Te zawarły pakt i zaczęły strzelać kolcami jak popadnie. Wreszcie wywiesiły transparent z żądaniem eksterytorialności. Na to oburzył się kanarek, który dostał kilka razy, podobno zupełnie niewinnie. Z nim akurat współdziałały wszystkie latające, założyły związki zawodowe domagając się rezerwatu dla kolczastych. Postulat wywołał poważny sprzeciw Bractwa Jeży zrzeszonych z kangurami. Czemu akurat te ostatnie poczuły zew braterstwa, nie wiem. Ale protestowały na potęgę, chowały do toreb całe wyposażenie statku. Musiałam ugiąć się pod presją, wyniosłam rośliny do ładowni. Po jakimś roku wróciły w tryumfalnym pochodzie, oznajmiając telepatycznie, że przejmują władzę. To mnie naprawdę zdenerwowało, wyłączyłam grawitację. Rzeź była straszna...

Nie wybiłam wszystkich moich dzieł, cholera by to wzięła. Miałam teraz gospelowe kaktusy, lżejsze od powietrza żółwie, przemykające tu i ówdzie tygrysy. Skurczone, jakby mniejsze i fotosyntetyzujące. Batman proponował ponowną eksterminację, ale jakoś nie miałam serca. Poparła mnie Victoria, bardzo wrażliwa ostatnio. Płakała, mdlała i miała zawroty głowy.

– Houston, tu Kobieta – wywołałam. Kod był idiotyczny, jednak pożyteczny w czasach, kiedy wszyscy podsłuchiwali wszystkich. Nie po to włożyliśmy tyle kasy, żeby zainteresował się nami jakiś szczyl na drugiej półkuli. Tajemnica przede wszystkim.

– Tu Houston, Kobieto, dobrze cię słyszeć! – ucieszył się Sodano – Co porabiasz?

– Oj, dużo, zaraz wyślę raport. Wykropkuj bluzgi, żeby Didżej się nie przyczepił... A co u was?

– Odbudowujemy Chiny...

– Jeszcze?

– Znowu. Szwajcarzy się przenieśli, dogadali z Imperium Otomańskim i zażądali prohibicji na całej planecie. No to teraz ich odbudowujemy...

 

Ostatni etap podróży upłynął mi na intensywnej wymianie raportów z Funakim, bo Victoria była w ciąży. Nie chciała wskazać ojca, plotła w kółko o niepokalanym poczęciu... Z tego wszystkiego ledwo zdążyłam się sklonować, żeby postawić stopę na planecie jako śliczna młoda posłanka. W pośpiechu nie nastawiłam niszczenia starego egzemplarza, co zaowocowało mną w podwójnym wydaniu. A że pamięć była wspólna, trochę mi zabrało zanim zorientowałam się, która jest nowa. Na dodatek stara nie chciała dać się zutylizować, brzęczała coś o braku elementarnych zasad moralnych. Albo oralnych, nie wiem, strasznie sepleniła. Poradziłam sobie dopiero przy pomocy mopa – zdzieliłam ją kijem w potylicę, wepchnęłam do kapsuły.

Statek łagodnie opadł koło marsjańskiego równika, łazik sam się przygotował. Jeździłam sobie po wzgórzach... Tlen skończył się akurat, kiedy byłam jakiś kilometr od statku. Już miałam wpaść w panikę, gdy zobaczyłam, jak szybują nade mną moje własne żółwie. To na pewno były one, fosforyzowały aż miło. Skoro mogły żyć... Ostrożnie zdjęłam hełm... Oddychałam. Sprawdziłam przyrządy pomiarowe – atmosfera w normie, 30 stopni Celsjusza, wilgotność 70%. Zrzuciłam szybciutko kombinezon, żałując, że nie wzięłam kremu do opalania.

– Houston, tu Kobieta – zaszemrałam. – Słyszycie mnie?

– Wyraźnie. Odczytujemy pomiary. Co widzisz?

– To co powinnam, tylko... kiedy idę, słyszę własne kroki.

Tak było, dudniło niemiłosiernie. Jakbym stąpała po wydrążonej skorupce.

– Włączam kamerę. Atmosfera zgodna z naszą, trochę gorąco.

Krążyłam przez jakąś godzinę, aż opadłam z sił. Mieli większe przyciąganie, ciężko było się poruszać.

– Mam dość tego łażenia. Sprawdzę glebę.

Coś było nie tak, podręczny komputer wariował na całego. Styropian? Niemożliwe. Kopnęłam ze złością jakiś kamień, bez rezultatu – był przymocowany do gruntu. Zaklęłam siarczyście, łapiąc się za stopę.

Nagle kamień uniósł się w powietrze, razem z podłożem. Z otworu wyszedł mały, zielony, dwuręczny, dwunożny. Zabulgotał i ucichł. Zmrużył oczy, koncentrował się przez chwilę.

– O, już mam – powiedział po chwili. – Wynocha z mojego dachu! Tu się puka!

Nie straciłam rezonu, powitałam go dwornie.

– Wynocha! – powtórzył i schował się z powrotem.

Tym razem odebrało mi głos. Jak to, ja z wiekową misją a on taki chamski? Na szczęście Houston utrzymywało łączność, kazali mi iść dalej. To szłam, jak wychodziło z mojej kalkulacji, po izolacji marsjańskiego dachu. Wreszcie ciekawość przemogła, uklękłam, zapukałam w podłoże. Obok wyjrzał kolejny zielony. Koncentrował się przez chwilę.

– Słucham? – zapytał idealnym amerykańskim z Oregonu.

– Przybywam z poselstwem z Ziemi. To taka planeta nieopodal – dodałam, nie bacząc na wrzaski w słuchawkach. – Pragnę nawiązać stosunki sąsiedzkie.

– Nie możesz normalnie? Leć na biegun, do urzędu.

I już go nie było. Drogą eliminacji wyszło, że mam lecieć na północny, na południowym o mało się nie spaliłam.

 

Wylądowałam na biegunie, sycząc jak skwarka. Nie bałam się o własne bezpieczeństwo, nie z takim arsenałem. Bardziej martwiłam się marsjańską biurokracją; nie chciało mi się latać od urzędu do urzędu. Pomna wcześniejszych doświadczeń, uklękłam i zapukałam. Po chwili wynurzył się kolejny mały łysy.

– W czym mogę pomóc? – zapytał grzecznie.

Wydałam komendę, po chwili z głośników na statku rozległ się komunikat powitalny. Wygłoszony w trzech językach, wyświetlony w czwartym. Mały słuchał zaciekawiony, od czasu do czasu grzebiąc w uchu. Wpychał palec w otwór z boku głowy, potrząsał nim intensywnie.

– Ciszej – mruknął. – Przez te bliskie spotkania wurble przestaną się nieść.

– Przybywam z międzyplanetarnym poselstwem – powiedziałam, niezrażona jego uwagą. – Proszę o audiencję u odpowiedniego urzędnika...

– Słucham przecież – przerwał mi. – Szanowna posłanka skąd?

Uśmiechnęłam się miło, wyjaśniłam wszystko jeszcze raz.

– ...żywimy pokojowe zamiary, nadzieję na wymianę doświadczeń i nawiązanie dobrosąsiedzkich stosunków, drodzy Marsjanie – dodałam.

– Marksjanie – poprawił. – Z Ziemi? Nie, dziękujemy.

Odwrócił się, schylił, by podnieść klapę. Od razu zauważyłam że ma organ przypominający nasz tyłek. Z dziurką nawet.

– Chwileczkę – powiedziałam. – Mogę poznać powody odmowy?

Zawahał się, ponownie odwrócił. Wizgnął, gwizdnął, zabulgotał. Czekałam cierpliwie, starając się zignorować sprzeczne polecenia wydawane mi przez cały chyba sztab programu. Przeszkadzali sobie na potęgę, nic nie rozumiałam. Nagle usłyszałam coś jakby mokre plaśnięcie, zduszony krzyk, bardzo brzydkie wyzwisko, wreszcie wszystko ucichło. No to obejrzałam sobie Marksjanina. Wyglądał jak zwłoki znalezione w Roswell, tylko był soczyście zielony. I żywy. Sięgał mi do pasa – chciałam być uprzejma, kucnęłam więc przy nim.

– Musisz do łazienki?

Wyprostowałam się natychmiast. Nie zdążyłam nic powiedzieć, bo pojawili się kolejni trzej, cholera wie skąd. Mały zabulgotał, oni odgwizdali.

– Kulturoznawca – wskazał tego najbardziej na lewo.

Uczony chrząknął, tupnął kilka razy.

– Dziękujemy za kontakty z cywilizacją przesiąkniętą wrogą propagandą. Nazywanie nas Marsjanami, niezwykle obraźliwe, można jeszcze wybaczyć. Ale spędzanie własnych obywateli w jedno miejsce i wmawianie im, że atakujemy, zakrawa na poważny afront dyplomatyczny.

– To tylko rozrywka...

Wszyscy trzej unieśli ręce w geście nakazującym milczenie. Mały wskazał drugiego.

– Socjolog wyjaśni, czemu dziękujemy.

– Dziękujemy za kontakty z cywilizacją barbarzyńską, w której połowa populacji głoduje. W której kontynenty znikają, całe narody są eksterminowane. I w której nikt nie puka – wygłosił, kończąc opowieść świdrującym uszy wizgiem.

Mały chciał przedstawić trzeciego, ale tym razem ja mu przerwałam. Musiałam bronić honoru planety.

– Po pierwsze, nie głoduje, tylko jest na diecie – wyjaśniłam. – Przyznaję, mamy problem anoreksji, jednak walczymy z nim z całych sił. Po drugie – nikogo nie eksterminujemy, przywracamy demokrację... Zresztą, potem wszystko odbudowujemy. Po trzecie – zawsze pukamy!

– A kto bezczelnie zaanektował Księżyc? – oburzył się socjolog. – Kto skakał, przeszkadzając w pracach badawczych?

Nagle mnie olśniło – jasne, przecież podejrzewaliśmy, że nasz naturalny satelita jest pusty w środku...

– Skąd mieliśmy wiedzieć, że to wasze laboratorium, co? Nie widzieliśmy żadnego włazu, to jak mieliśmy zapukać? – wypaliłam.

Kulturoznawca, wśród wizgów i pisków, powtórzył swoje oświadczenie. I nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień. Zdenerwował mnie poważnie.

– A kto nasrał do sondy?!? Kto pisał DUPA?!? – wrzasnęłam. – Tak się rozmawia z obcą cywilizacją?!?

– Chcieliśmy być dokładnie zrozumiani – burknął mały. – Na nic to się zdało, jak widzę. Dość

tego, trzeba nasadzić wurble. Dziękujemy.

O żesz ty żabowaty kurduplu, przemknęło mi przez głowę, nie po to leciałam taki szmat drogi, żebyś teraz mnie spławiał!

– Po co wysyłacie statki, jeśli nie chcecie kontaktu?! Tysiące ludzi was widziało! – rozdarłam się na całego. – A kręgi w zbożu?

Marksjanie spojrzeli po sobie, zabulgotali. Mały wzruszył ramionami.

– To ci z Plutona, zaczęli w waszym neolicie, do tej pory im się nie znudziło. Tam kierujcie zażalenia, łącznie z odszkodowaniem za meteoryt.

– A Roswell? – jęknęłam zdesperowana. – Rozbił się spodek, robiliśmy sekcję waszego astronauty...

– Astronautki – poprawił. – One są z Wenus. Żegnamy, trzeba nasadzić wurble.

Otworzył właz, przepuścił tych trzech. Wołałam do niego, prosiłam, ale na próżno. Wlazł do środka, zamknął za sobą klapę.

– Houston, mamy problem – zaszemrałam. – Słucham propozycji... Houston?

Po godzinie wywoływania zrozumiałam, że zostałam z misją sama, panowie pewno zatłukli się na amen. Nagle rozpalił się we mnie duch dyplomatyczny – pukałam w dach, waliłam, dudniłam jak głupia. Wreszcie wyszedł. Nie wiedziałam, czy to ten sam, wszyscy byli strasznie do siebie podobni.

– Musimy porozmawiać poważnie – oświadczyłam stanowczo. – Dla mojej planety to ogromny postęp...

– A dla mojej nie. Jedyne co wam wyszło to Ich Troje. Nie, dziękujemy.

– Nie rozumiesz – mówiłam gorączkowo. – Całe wieki szukaliśmy humanoidów.

– Tylko bez wyzwisk!

Przeprosiłam, przekonywałam dalej, ale nie słuchał.

– Wynocha z mojej planety!!!– rozdarł się niemożebnie. – Nie rozumiesz, ty blond sikso? Won, apage, get lost, spływaj! Puta twoja mać! DZIĘKUJEMY!!!

Zabulgotał strasznie, nagle pojawiło się całe mrowie takich jak on. Skoczyli na mnie, skopali porządnie a potem... Potem zapadła ciemność.

 

Ocknęłam się już na statku.

– Tu Houston, Kobieto, słyszysz mnie? – skrzeczało w głośnikach. – Kobieta, żyjesz?

Doczołgałam się do konsolety, sięgnęłam po słuchawki.

– Tu Kobieta – zabulgotałam, wypluwając kilka zębów. – Misja runęła, wracam do domu.

– Nie masz do czego. Krążymy na orbicie – zameldował Lemiel. – Pospiesz się...

Nie odpowiedziałam, leżałam gapiąc się w sufit. To nic, jedno niepowodzenie jeszcze nie jest tragedią. Ruszymy na wschód, znajdziemy planetę, odbudujemy się szybko. A potem pogadamy z dowcipnisiami z Plutona...

 

bez odbioru.

Ziemia – Mars, 17.01.2003

 




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 34 >