strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Romuald Pawlak Na co wydać kasę
<<<strona 39>>>

 

Inne okręty (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE I AUTORZE
Historia alternatywna. Pierwsza próba podboju Piru zakończyła się klęską. W dwadzieścia lat po śmierci Francisco Pizarro w bitwie pod Saran, w Piru panuje kruchy rozejm pomiędzy Inkami a Europejczykami, którym pozwolono osiedlić się na wybrzeżu. Wszyscy jednak wiedzą, że nadchodzi wojna, która ostatecznie rozstrzygnie, kto będzie panował nad tą częścią Nowego Świata. Pedro de Manjarres, kapitan hiszpańskiej karaweli, ma szczególne powody, by się tej wojny obawiać. W jednym z inkaskich miast pozostawił swoją ukochaną, Indiankę Asarpay. Wojna może bezpowrotnie ich rozdzielić. Pedro wyrusza więc w podróż, chcąc odnaleźć dziewczynę i nakłonić ją, aby zamieszkała z nim wśród Hiszpanów w jakimś spokojnym bezpiecznym miejscu. Zostaje jednak pochwycony przez Inków, którzy - podejrzewając, że jest hiszpańskim szpiegiem - poją go "zielem prawdy", by zdradził im plany nadchodzącej inwazji. Pedro de Manjarres zaczyna mieć wizje, które odsłaniają mu przyszłość Piru i całego świata.

Romuald Pawlak - rocznik 1967. Mieszka w Sosnowcu, mieście Kiepury i Gierka, ale także Zegadłowicza i Materny.
W latach 90-tych silnie związany z pismem "Fenix", gdzie opublikował ok. 20 opowiadań oraz sporo publicystyki. Publikował również w "Nowej Fantastyce", "Magii i Mieczu" oraz "Science Fiction", a także w "Gazecie Wyborczej". Jedno z jego wczesnych opowiadań, "Wniebowstąpienie Menela", było nominowane do nagrody Zajdla.
Wyznawca kultu Monty Pythona. W fantastyce najwyżej sobie ceni twórczość G.G. Kaya, wczesne dzieła U. Le Guin oraz Ph. K. Dicka za "Człowieka z Wysokiego Zamku". Spoza fantastyki - uwielbia Mozarta, Vermeera, Velazqueza, Kossak-Szczucką, Eco, Bułhakowa i Balcerowicza, niekoniecznie w tej kolejności.
Kotów żadnych - klasyczny przypadek wierzącego, niepraktykującego. Chętnie maltretuje cudze, zwłaszcza czarne, zielonookie. Łowi pod głask wszelkie okoliczne - i stara się zabiec im drogę, co niestety nie zawsze się udaje.
"Inne okręty" są owocem jego zainteresowań "małą" historią, czyli taką, która bezpośrednio przekłada się na los pojedynczych ludzi. Kiedyś te zainteresowania połączy z drugą pasją, naukami przyrodniczymi, i wtedy okaże się, że Inkowie, pośród których dzieje się jego pierwsza powieść, wyekspediowali Pizarra w kosmos

Wydawnictwo: Agencja Wydawnicza RUNA

– "Gwiazda" odpłynęła do Panamy – odparł ciężko kapitan – ale ja wróciłem po Asarpay. Siłą ją zawlokę na statek, Nunez. Głupi byłem i tyle, od razu trzeba mi było tak postąpić!

Ribeira zaprowadził go do swoich pokoi, gdzie znad talerzy unosiły się smakowite wonie, bo przyjaciel oderwał go od posiłku. Zaraz też dał znak usługującemu indiańskiemu chłopcu, by dostawił drugie nakrycie.

– Wikt i łóżko masz u mnie – uśmiechnął się lekko, jakby za jego słowami krył się jakiś dowcip – ale głupio robisz, pozostawiając statek na pastwę losu, bo jak coś źle wyjdzie, znów na żebry pójdziesz. Ot i tyle – zajął się jedzeniem. – Chociaż nie powiem, żebym się bardzo zdziwił... – dodał po chwili poważniejszym tonem.

Zgłodniały de Manjarres sięgnął po pieczoną kurę, oderwał udko i wgryzł się w nie zachłannie, ostro popijając winem. Dopiero gdy skończył, zebrało mu się na rozmowę.

– A może zabierzesz się z nami, zanim wojna przyjdzie do Tumbez?

Kantornik przecząco pokręcił głową.

– Mam inne plany – rzekł krótko. – A i ty, zamiast uganiać się za tą dziewczyną, powinieneś pomyśleć o swoich sprawach. Twój ojciec...

– Co "ojciec"? – warknął Pedro, z rozmachem odsuwając od siebie talerz, aż ten przejechał pół stołu. – Nie byłby ze mnie dumny, to chcesz powiedzieć? Sam, cholera, gonił za babami, myślisz, że co, przy jednej pozostał? Albo że dbał o swoją dobrą reputację? Chcesz posłuchać, jak to razem z twoim ojcem dotrzymywali kroku pewnej matronie z Sewilli, opuszczonej przez bywałego w świecie małżonka? I który z nich wygrał, uzyskując pierwszeństwo?

W spojrzeniu Ribeiry pojawił się nieprzyjemny chłód.

– Nie zachowuj się jak byle cham – rzekł z niechęcią. – Na baby łazić, z zamtuza nie wychodzić albo i cudze żony brać to jedno, a ryzykować majątek i dobre imię, honor – to drugie. A ty to właśnie robisz, Pedro. Wiesz, co mi rzekł kiedyś Balcanazár? Że jak na ciebie patrzy, to widzi nieszczęśnika opętanego czarami. Jesteś pewien, że tak nie jest, że to nieprawda? Że nic ci się nie pokręciło?

De Manjarres milczał. Wino, zmęczenie i emocje mieszały mu w głowie.

– Nunez, posłuchaj – odparł wreszcie. – Posłuchaj uważnie, bo ja nigdy już tego nie powtórzę. Gdybym chciał po długim i nudnym życiu stare kości złożyć w rodzinnym grobie, nie byłoby mnie tutaj. Bo to nie namowy ojca, tylko moja chęć ucieczki od Mariny, od tego przeklętego życia w Trianie przywiodły mnie tu – pomimo że tam zostawiłem wszystko, a na tę ziemię przybyłem jako nikt. Choć się wcześniej strasznie kłóciliśmy, przed śmiercią ojciec dał mi swoje błogosławieństwo. Wprawdzie on na swój sposób kochał Marinę, ale nie potrafiła tego uszanować, dręczyła go swymi nieustannymi wyrzutami, narzekaniami, skargami, których już nie dało się słuchać. "Jeśli potrafisz tam znaleźć lepsze życie, zrób to – rzekł wreszcie któregoś dnia. – Przynajmniej spróbuj". Mimo to, ja sam podjąłem decyzję o odejściu.

Ribeira próbował coś powiedzieć, ale de Manjarres powstrzymał go niecierpliwym gestem.

– Nunez, jestem ci wdzięczny za to, co dla mnie wtedy zrobiłeś. Naprawdę mi pomogłeś. Ale teraz przestań mnie już pouczać.

Odetchnął głośno.

– Może i mnie opętała, któż to wie. Może sam Bóg odwrócił się ode mnie. Ale dobrze mi z tym. Więc nalej wina i wyciągnij kości, to przynajmniej będziemy mieli jakiś pożytek z tego, żeśmy się spotkali ponownie.

* * *

Przedzierając się ku miastu, Pedro krok po kroku obmyślił sobie, jak przekonać Asarpay do popłynięcia z nim w bezpieczne miejsce. Toczył z nią w myślach dyskusje, ba! wyobrażał sobie nawet, że siłą zaciąga do hiszpańskiej tawerny, by w zamknięciu czekała na statek. Nie wziął pod uwagę tylko jednej możliwości...

– Nie ma jej?!

Stara Indianka, jak zwykle siedząca u wejścia do budynku, tylko wzruszyła ramionami.

– Poszła w góry, do Cajas – rzekła w keczua. Tak to przynajmniej de Manjarres zrozumiał. Skoro jednak dodatkowo wskazała ręką dźwigający się ponad Tumbez łańcuch kordyliery, trudno było mieć wątpliwości.

"Ależ ze mnie głupiec – pomyślał z rozpaczą. – Na jej miejscu też bym odszedł stąd jak najprędzej... i jak najdalej".

Stara wstała, obciągnęła na sobie poncho.

– Hallar Asarpay – powiedziała, znów wskazując góry. – Hallar! – powtórzyła z naciskiem, po czym odeszła do kurnika, skąd wkrótce dobiegły skrzeki i piski wystraszonego ptactwa.

"Akurat – pomyślał ponuro Pedro. – Odnajdę... Góry wielkie i wysokie, gdzie tu jej szukać? Gdzież to Cajas?"

* * *

– Nie nowina – powtórzył Nunez, a w jego głosie dało się dosłyszeć pewną ulgę. Dzielnie wspierał kapitana w zalewaniu goryczy winem. Zagryzali salanas, małymi rybkami trzymanymi w soli, a przed jedzeniem moczonymi w soku drobnych owoców krzewu vicua. Nabrał garść tych rybek i wrzucił do ust.

– Co miała czekać? W góry uciekła przed wojną, boś kiep, Pedro – ciągnął po chwili, pokonując beknięcie. – Kiep, mówię, bo albo trzeba było zamiar od razu doprowadzić do skutku, albo machnąć na wszystko ręką. A teraz przyjdzie ci pójść w góry. Pójść i zginąć, chyba że posłuchasz mojej rady i jednak dasz sobie spokój z tymi fanaberiami.

– Nie dam! – twardo odrzekł de Manjarres, ciskając pustym dzbanem o ścianę. W jego mowie, nieco już bełkotliwej od nadmiaru wina, słychać było gniew i rozpacz. – Choćbym miał zdechnąć, odnajdę, wytrzaskam po pysku i zabiorę do Panamy...

– Dobra – Nunez wstał od stołu, starając się zachować równowagę, bo na nim ciężka madera też wywarła swe piętno. – Jak nie zmienisz zamiaru, to przynajmniej dam ci przewodnika.

Pochylił się ku zdesperowanemu przyjacielowi.

– Nie chcę, żebyś zginął, więc po starej znajomości dostaniesz najlepszego człowieka, jakiego mam tu, na miejscu. Ale nim ruszysz w góry, spisz testament.

Pedro rozejrzał się w poszukiwaniu swojego miecza, a potem roześmiał się chrypliwie.

– Nunez, ja nie mam nic, poza udziałem w statku. Tego Balcanazár dopilnuje we własnym interesie. A to, co niby mam, muszę właśnie odnaleźć – dodał po chwili ponuro. – I chyba nie dałoby się tego nikomu zapisać na papierze. Bo to jakbyś wiatr usiłował zapisać...

* * *

W nocy de Manjarres nie mógł spać, wiercił się w łóżku i sapał, bo morze wypitego trunku cisnęło się do gardła, drapało i odzywało się niesmacznym bulgotem w przełyku. W końcu wstał, odrzucił derkę i wstrząsając się pod wpływem nocnego ziąbu, usiadł na zydlu pod oknem, skąd rozpościerał się widok na port.

Jako mały chłopiec uwielbiał obserwować nocne życie San Juan de Aznalfarache, gdzie wtedy mieszkali rodzice. Tamtejszy port był oczywiście mniejszy niż sewilski, ale i tu docierały statki z Lewantu, a nawet atlantyckie karawele. Nocą niósł się głos okrzykujących się wart, migały pochodnie straży, skrzypiały okręty ciągnięte wodami odpływu... Matka często znajdowała go rankiem, śpiącego z policzkiem przytulonym do kamiennej framugi okna, zagłębionego w fantazjach. Wiatry w żaglach i na olinowaniu jego wymarzonej karaweli wygrywały pieśni triumfu i bogactwa, a wielkie odkrycia zdawały się czekać na niego...

Naraz z zamyślenia wyrwał go odgłos skradania się. Nadstawił ucha. Kogo to licho niesie po nocy? Kiedy wychylił się dyskretnie z okna, dostrzegł ubraną z europejska, zakutaną w ciemne okrycie postać zbliżającą się do faktorii. W drzwiach już oczekiwał Nunez. Gdy mężczyzna podszedł, kantornik syknął gniewnie:

– Co tak długo, Alvarez? Już myślałem, że cię zabili, a moje pieniądze diabli wzięli!

Przybysz coś tam odburknął, czego de Manjarres już nie dosłyszał. Potem razem zniknęli we wnętrzu budynku.

Jeszcze kilkakrotnie tej nocy budziły go odwiedziny różnych tajemniczych interesantów. Jak widać, także i po zmierzchu Nunez prowadził swe interesy.

* * *

– Lumenaui pójdzie z tobą aż do Cajas, przepytując po drodze o tę twoją dziewkę, a jak będzie trzeba, to i dalej – rzekł Nunez rankiem, odprawiając ich do podróży. Stali na wewnętrznym dziedzińcu, małym placyku otoczonym wysokimi ścianami. Tu żadne wścibskie a nieżyczliwe oko nie mogło ich spostrzec. Jeszcze wczesnym rankiem Ribeira podzielił się z de Manjarresem wieścią, że podobno ( "podobno, słyszysz? więc trzymaj dziób na kłódkę, ale spiesz się jak cholera") hiszpańska armada wyruszyła właśnie z Panamy.

De Manjarres przyjrzał się przewodnikowi. Jak niemal każdy Indianin Lumenaui okazał się mężczyzną niewysokim, kościstym i żylastym. Jego ruchy przy pakowaniu prowiantu i sprzętu były oszczędne i niezbyt spieszne. Wzbudzał jednak zaufanie.

– Jest chrześcijaninem, jak i my – dodał Ribeira. – Nie musisz się obawiać, że cię zdradzi. Ale pilnuj się, Pedro, bo te góry niejednego zabiły. Poza tym wojna zaraz...

Kapitan chrząknął. Z całego serca nienawidził takich pożegnań.

– Postaram się wrócić cały... i razem z Asarpay.

– No to Bóg z tobą – kantornik poklepał go po ramieniu i ruszyli do wyjścia.

Gdy Pedro opuszczał mury faktorii, po raz ostatni oglądając się na stojącego w drzwiach przyjaciela, nad ich głowami świeciło słońce, ostre tego dnia jak błysk miecza.

* * *

Przewodnik nie forsował tempa marszu, mimo to de Manjarres wkrótce poczuł zmęczenie ciągłą wspinaczką. Miał nadzieję, że przynajmniej jakiś fragment drogi pokonają wzdłuż wybrzeża, na granicy namorzynów i spadających ku oceanowi gór, gdzie kapitan czuł się pewniej. Lumenaui skierował się jednak prostopadle do wybrzeża, podążając drogą biegnącą w pobliżu Puyango, rzeki przepływającej przez Tumbez.

Wilgotna dżungla szybko poczęła ustępować miejsca coraz bardziej sucholubnym zaroślom. Spomiędzy traw i mchów gdzieniegdzie zaczęła wyłaniać się najpierw cienka warstwa ziemi, wreszcie spod niej wyjrzała lita skała, tylko w jej szczelinach i pęknięciach płożyła się skąpa roślinność. Trudno się szło w takim terenie, tym bardziej że niektóre trakty Indianin omijał.

– Nimi mogą poruszać się tylko oddziały wojska, więc każdy podróżnik z miejsca stałby się podejrzany – wyjaśnił. I faktycznie był to wystarczająco dobry powód, aby tych dróg unikać.

Im dalej odchodzili od koryta rzeki, tym wyraźniej dawało się zauważyć, jak góry biorą tę ziemię we władanie. Na legua od rzeki roślinność w niczym nie przypominała już tropikalnego żywiołu. Poranna mgła osiadała w formie mżawki wdzierającej się za ubranie lodowatymi kropelkami.

W drodze Lumenaui milczał, kapitan też wolał skupić się na podążaniu jego śladem. Rozmawiać zaczęli dopiero po rozbiciu obozowiska na noc.

– Od dawna znasz Ribeirę? – zagadnął przewodnika, kiedy rozpalili nikły ogień i wyjęli prowiant.

– Dłużej niż ciebie, kapitanie. Ale za krótko, żeby powiedzieć, że go znam.

De Manjarres roześmiał się szczerze.

– Co fakt, to fakt – prychnął – ja znam go z dziesięć lat, a i tak przy każdym kolejnym spotkaniu mnie zaskakuje. I w kości gra za dobrze!

Lumenaui lekko się uśmiechnął, widać miał w tej materii własne doświadczenia.

– Jeśli wybaczysz, kapitanie... – rzekł po chwili z wyraźnym wahaniem – nie znam drugiego Hiszpana, który by za Indianką poszedł w te góry...

– Jeden taki w zupełności wystarczy – Pedro spochmurniał nieco. – Jakby stado Hiszpanów plątało się po tych górach w poszukiwaniu swoich bab, to by dopiero było.

Indianin westchnął ciężko.

– A moja została w Tumbez – wyznał. – Nie było sensu zabierać jej na tę wyprawę, skoro i tak mamy wrócić do miasta. Ale potem wymawiam służbę panu Ribeirze i wracam do Quito, skąd pochodzi moje plemię.

"Jeśli szybciej nie nadejdzie wojna i nie pomiesza nam szyków" – pomyślał całkiem już ponuro de Manjarres.

Owinięci derkami wpatrywali się w ogień, jakby mogli tam dostrzec jakieś twarze, i tak milczeli, póki nie zmorzył ich sen.

* * *

W kilka dni później de Manjarres przeklął pomysł wyprawy, bo to nie na marynarskie nogi skakać po kamieniach niczym kozica.

Dotarli do skalistej górskiej równiny, ciągnącej się równolegle do oceanu. Jej krańca nie był w stanie dostrzec, zasłaniały go mgły. Otoczona wyniosłymi szczytami, wijąca się szerokimi zakolami pomiędzy nimi, mogła się tak ciągnąć w nieskończoność. Gdzieś tam, mówił Lumenaui, wskazując południe, leżało Cajas. Tylko gdzie? Dobrze choć, że zrobiło się pogodnie, rzadkie stały się uciążliwe mżawki z mgły. Nad głowami mieli czyste, niemal bezchmurne niebo, jakby wsparte na wierzchołkach najwyższych gór, okrytych lodowymi czapami. Mogło się wydawać, że dobry Bóg tak jest zadowolony z tego przenikliwie błękitnego nieboskłonu, że tylko na noc pozwala zamienić go w płaszcz pełen pereł.

Indianin prowadził, niosąc dodatkowo worek z zapasami oraz sprzętem, kapitan mógł się więc czuć swobodnie, idąc przetartym i sprawdzonym szlakiem, którym tysiące ludzi podążało każdego roku, choć była to ledwie wąska ścieżyna wydeptana pośród surowych ścian. Stąpał śmiało, pogrążony w rozmyślaniach nad tym, czego dowiedział się od Ribeiry. Żagle nad Panamą... setki żagli... to dawało mu mniej czasu, niż się spodziewał. W dodatku umowa z Balcanazárem sprawiała, że teraz wszystko będzie zależeć od jego uczciwości... jeśli tylko sprytny oficer bez przeszkód dotrze do Panamy.

Z drugiej strony, zawsze może liczyć na pomoc Ribeiry. Skorzystał z niej raz, może i drugi... choć przecież wiedział, że nadużywa przyjaźni.

Naraz skała pod stopą idącego, poluzowana widać krokami przewodnika, trzymająca się na nitkach mchu, zdrewniałych pnączach – runęła w dół. Lumenaui, słysząc rumor kamieni za sobą, zdołał go pochwycić i wyciągnąć z opresji, jednak de Manjarres pokaleczył gołe dłonie i stłukł łokieć.

– Szlag by trafił! – warczał, kiedy Lumenaui smarował mu bolące miejsca maścią z drewnianego pudełeczka zawieszonego na piersi. – Musiała się zarwać akurat pode mną.

Indianin wzruszył ramionami, nie przerywając opatrywania ran.

– Skały pracują – rzekł krótko. – To góry, kapitanie. Więcej patrz pod nogi, mniej myśl, jeśli zgodzisz się przyjąć radę od swego przewodnika. Drugi błąd może cię kosztować życie i wtedy twojej kobiecie przyjdzie odwiedzać grób – jeśli w ogóle będziesz go miał.

De Manjarres ponuro skinął głową.

* * *

Było coraz gorzej. Dwa dni później, kiedy weszli na jeden z wysokogórskich szlaków wiodących przez imperium Inków, brukowany wielkimi płytami białego kamienia trakt idący przełęczami, pojawiły się kolejne komplikacje. Wiele przedtem słyszał o górskiej gorączce zwanej tu soroche. Teraz go dopadła, zajadła zmora. Znał opowieści, w których delikwent pluł krwią – i tak źle jeszcze z nim nie było, ale czuł się beznadziejnie podle i słabo, a żołądek odrzucał wszystko, cokolwiek do niego trafiło. Miał wrażenie, że wypluje duszę. Gdyby nie ożywcze liście koki, którymi od czasu do czasu karmił go Lumenaui, nie zrobiłby ani kroku po tych kozich ścieżkach.

– To przejdzie – pocieszał go przewodnik. – Żuj kokę.

– Kiedy? – niewyraźnie stęknął de Manjarres, bo od międlenia w gębie liści bolały go szczęki i język, a roślinnej masy zdawało się być coraz więcej, zaczynała wpychać mu się do nosa.

– Po kilku dniach... albo kiedy zejdziemy niżej.

"Niżej" oznaczało poddanie się, więc Pedro na przemian modląc się o łaskę zdrowia i przeklinając, gdy nie przychodziło, wlókł się smętnie dalej. Rozpytywali po drodze o Asarpay – a właściwie robił to Lumenaui, zostawiając zawsze kapitana w jakimś bezpiecznym schronieniu, samemu zaś odwiedzając stojące na drodze tambos, tutejsze odpowiedniki zajazdów. Nikt jednak nic nie słyszał... albo słyszeć nie chciał.

Nastał wreszcie moment, w którym de Manjarres całkiem zwątpił w sensowność wyprawy i musiał przyznać rację Ribeirze. Przeszli już kilkadziesiąt legua, kilkakrotnie ocierając się o śmierć, i nie znaleźli nawet śladu dziewczyny, a choćby tylko potwierdzenia, że faktycznie udała się do Cajas, jak sugerowała stara Indianka. Właściwie wszystko opierało się na jej jednym, jedynym zdaniu. A jeśli źle zrozumiała Asarpay albo ta zmieniła zamiary?

* * *

Pod wieczór tego dnia niebo zaciągnęło się szarymi chmurami, po czym w powietrzu jęła się sączyć ni to mgła, ni to drobna mżawka, przenikliwie zimna, gdy krople padały na nieosłoniętą skórę. Rozłożyli obozowisko pod niewielką skałą, trochę w bok od ścieżki, bo iść dalej to było szaleństwo, pewna śmierć. De Manjarres zakutany w koce szybko usnął, poddając się hipnotycznym dźwiękom piszczałki, na której Lumenaui wygrywał tęskne melodie.

W nocy obudziło go pragnienie. Jego towarzysz spał zwinięty w kłębek. Nie padało, za to panowało niewyobrażalne zimno. Gdzieś w betach mieli bukłak ze świeżą wodą, ale kapitan nie potrafił go po omacku znaleźć, ognia zaś krzesać nie chciał, żeby nie zbudzić przewodnika ani nie ściągnąć indiańskich wojowników.

I wtedy przypomniało mu się, że kilkaset kroków wcześniej wyminęli ciurkający wprost ze skały niewielki strumyk. Wypogodziło się, noc była jasna, księżyc świecił, kapitan podążył więc ścieżką w tamtym kierunku, przezornie wymacując zabranym z obozowiska mieczem każdy krok.

Och, jakąż ulgą było picie tej wody, zimnej tak, że mrowiła mu zęby i policzki. Jeszcze przetarł mokrą dłonią kark i twarz...

Naraz wydało mu się, że słyszy szum morza, miarowy, niski pomruk. Mógłby to być słyszany z dala przybój albo rozkołysana fala zwiastująca nadchodzący sztorm, lecz gdzie sztorm w głębi lądu, pośród andyjskich szczytów?

"Czary? – pomyślał – czy już całkiem oszalałem?"

Spojrzał w górę, skąd niósł się dźwięk... Stokiem zmierzał ku niemu bury kłąb, jakby wielki obłok dymu. Wierzchnie srebrzyste warstwy, oświetlone księżycowym blaskiem, kotłowały się w nieustającym ruchu. Wewnątrz, w zagłębieniach i świeżo odsłanianych pokładach, kłąb ciemniał, wydawał się jednolitą masą.

De Manjarres intuicyjnie przytulił się do skały, wcisnął w jakąś rysę i wczepił w nią pazurami. Przez głowę przelatywały mu strzępy modlitwy wymieszane z imionami, jakimiś oderwanymi obrazami... Przede wszystkim odczuwał jednak potworny, narastający strach, który wzbierał mu w gardle niepowstrzymanym krzykiem, niesłyszalnym w huku toczącej się lawiny błota, ziemi i skalnego gruzu.

W ostatniej chwili ten przerażający całun śmierci skręcił w uskok po lewej ręce de Manjarresa, tam gdzie rozbili obozowisko – i dudniąc, pyląc wokół gęstą, zapierającą dech kurzawą przewalił się, niknąc niżej.

Przyciśnięty do zimnych kamieni czekał, co będzie dalej. Skała opiekuńczo osłaniała mężczyznę swą granitowo twardą opoką, on zaś wyczekiwał kolejnej lawiny. Dopiero po długiej chwili zrozumiał, że nic się już nie wydarzy, jakby ten jeden cios zadany przez górę miał być wystarczającym ostrzeżeniem.

Chmura powstała po przejściu lawiny wciąż wisiała w powietrzu, rozpływając się powoli. Obozowisko nikło w nieprzeniknionych oparach. Kapitan usiadł na ścieżce, wsparł się o granitową skałę i zgoła nieoczekiwanie zasnął.

* * *

Rankiem okazało się, że w miejscu obozu tkwi wielka czapa błota przemieszanego z odłamkami skał. W promieniach słońca skamieniało szybko, stając się skorupą mocną niczym wypalona glina. Ścieżkę przecinał szeroki biały ślad biegnący w dół po zboczu, przypominający linię wykreśloną w piasku czubkiem miecza przez pijanego żołdaka.

Lumenaui był gdzieś w środku, pod tą ziemno-skalną masą. Bo gdyby żył, pojawiłby się już albo choć odpowiedział na nawoływania Hiszpana. W to, że Indianin mógłby uciec, kapitan nie wierzył. Odnalazł jeden z koców, odrzucony w bok podmuchem przewalającej się lawiny. Miał swój miecz. I tyle zostało z ekwipunku. Stracił też amulet od Asarpay: rzemień musiał pęknąć, a wczepiony w skałę, przerażony, nawet tego nie zauważył.

– I co ja mam teraz robić? – głośno spytał sam siebie de Manjarres. – Rzucić się w przepaść, czy jak?

Wokół rozpościerały się surowe góry, do których nawet jego przewodnik podchodził z respektem.

Czy była to kara boża? Przecież jedyna jego wina polegała na tym, że poszedł szukać kobiety, którą kochał. A pod zwałami zginął jeden z niewielu ochrzczonych na tej ziemi Indian. Gdyby Bóg zesłał na niego karę, bez trudu inaczej mógł pokierować lawiną.

Wzruszył ramionami. Nie rozstrzygnie tego dylematu, poczeka na jakieś inne sygnały. Opierając dłoń na skale, czuł jej twardość. A w filozoficznym myśleniu nigdy nie był giętki. Postanowił spróbować wrócić do Tumbez. Tym, co potem, będzie się zajmował, jak już usadzi tyłek na ławie, posmakuje Ribeirowego wina i wysłucha jego "a nie mówiłem!".

* * *

Z grubsza pamiętał trasę, którą podążali, starał się więc wracać tym samym szlakiem. Wędrując skalistymi ścieżkami, wielokrotnie napotykał indiańskich chłopów, którzy przyglądali mu się ze zdumieniem. Widząc miecz u boku Hiszpana, nie podejmowali próby zatrzymania go, choć de Manjarres był coraz słabszy.

Bez skrupułów kradł kukurydzę i wszystko, co się tylko dało zjeść, zwłaszcza zaś żółte pomidory w suchych łuskach rosnące na niewielkich tarasach uprawnej ziemi. Często jednak musiał je omijać z daleka, bo były pilnowane przez wieśniaków, a ci pewnie zaryzykowaliby własne życie w obronie jedzenia.

Parł w dół, wciąż w dół. Ku miastu. Już nawet tylko tak je zaczął nazywać: miasto. Nie – Tumbez. W jego umyśle narastało proste przeciwstawienie: złe góry i dobre miasto.

Najgorzej jednak było, kiedy spał. Trzęsąc się z zimna, śnił o Asarpay. O jej ciepłych dłoniach obejmujących jego twarz pieszczotliwym gestem...

* * *

Usłyszał ich dopiero, kiedy pod skórzanymi sandałami jednego z nich trzasnęła gałązka. Poderwał głowę i zobaczył dwóch wojowników skradających się w jego kierunku.

Już wcześniej widywał mgliste, nierozpoznawalne postacie o niepokojących kształtach. Nie robiły mu krzywdy, wydawały się jedynie zaciekawione, zaintrygowane jego obecnością w tym miejscu. Jedna z gór w odległej perspektywie wydawała się dźwigać miasto wzniesione na lodowcu...

Bolesne dźgnięcie dzidą w bok z trudem przywołało go do rzeczywistości. Stęknął i powstał. Jeden z wojowników zabrał leżący na ścieżce miecz, drugi nadal wbijał włócznię w bok de Manjarresa, niemal odbierając mu oddech. Powinien uciekać. Gdzieś tam było miasto, gdzieś czekała Asarpay. Ale był już tak zmęczony, że kiedy kolejne pchnięcie włóczni wytyczyło mu kierunek, bez szemrania podążył we wskazaną stronę.

Wkrótce dotarli do większego oddziału kryjącego się za zakrętem ścieżki, w miejscu, gdzie rozszerzała się ona w niewielką skalną półkę. Oddział nie był wielki, kilkunastu ludzi pod wodzą postawnego, nieco bardziej śniadego mężczyzny, który zamiast oszczepu i krótkiego noża u boku miał miecz, a w ręku trzymał krótką tuleję, w której Inkowie zwykle przechowywali dokumenty. Teraz groźnie spojrzał na jeńca.

– Szpieg? – spytał po hiszpańsku, spoglądając z pogardą na przytrzymywanego przez jego ludzi mężczyznę. Wyjął miecz i ostrze przyłożył kapitanowi do tego miejsca, gdzie pod jabłkiem Adama jest małe wgłębienie, w sam raz dobre na śmiertelne pchnięcie. – Szpieg? – powtórzył.

De Manjarres z trudem przełknął ślinę.

– Szukam kogoś – stękał przez zaciśnięte gardło. Jeszcze chwila i ostrze miecza zrobi mu w szyi dziurę.

Indianin wymamrotał coś kompletnie niezrozumiałego dla więźnia. Reszta za to nie miała kłopotu ze zrozumieniem rozkazu, bo oddziałek karnie podzielił się na dwie nierówne grupki: trzej wojownicy rzucili się do wiązania rąk pojmanemu mężczyźnie wyciągniętym nie wiadomo skąd sznurem, podczas gdy reszta uformowała szyk, na którego czele stanął sam dowódca.

Po czym podążyli z powrotem ku górom, które de Manjarres próbował opuścić.

 

 




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 39 >