numer XLIV - styczeń-luty 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 06>>>

 

Recenzje

 

 


„Nicość! Widzę nicość!”

 

Coś się kończy (na szczęście), a coś się zaczyna (niestety). Kończy się zasadnicza historia Achai, zaplanowana początkowo na dwa tomy, co zresztą widać gołym (nawet mocno krótkowzrocznym, jak moje) okiem. Tom trzeci to wyjątkowo piękne studium końcowej fazy równi pochyłej, skomponowane z precyzyjnie dobranych składników. Chcesz li studium takowe otrzymać, tako uczyń:

1.Wątkom fabularnym, gadzinom zajadłym, łby sprawiedliwie poukręcaj i zabij je, byle na śmierć.

Zacznijmy od wątku Mereditha. W pierwszym tomie intrygował, rokował dość spore nadzieje, bo to i bogowie, i Wielki Kłamca, Ziemcy wreszcie – tajemnica na tajemnicy i sekretem pogania. Nic, tylko stopniowo uchylać rąbka, by wreszcie doprowadzić do szokujących rozstrzygnięć .W tomie drugim zaczął ewoluować w słabiutko filozoficzny bełkot, ale jeszcze drgał: przegrana konfrontacja, przemiana w demona, odkrycie tajemnicy Ziemców. W trzeciej części czarownik-demon stał się dramatycznie śmieszną płaczką na gruzach przemijającej cywilizacji, ergo – wątek ubity, na śmierć.

Losy Zaana, świątynnego skryby, który chciał wybudować sobie w pamięci pokoleń pomnik trwalszy od spiżu, i jego podopiecznego Siriusa, który z żebraka został księciem, wielkim w dodatku, zajmują z tomu na tom coraz to mniej miejsca, w tym zresztą najprawdopodobniej główne źródło porażki. Wątek, zepchnięty na margines, kończą dwa zgony, z czego jeden (Siriusa) zupełnie idiotyczny, a drugi (Zaana) niewiele lepszy, bo poprzedzony rozwlekłą mową rodem z Szekspira, która w tym uniwersum daje efekt boleśnie wręcz groteskowy. Druga zajadła gadzina martwa jak ta makrela.

Z trzecim podmiotem, historią Achai, księżniczki naszej, trudniej będzie, bo autor wyczuł potencjał i ubił ją, ale nie na śmierć, co dobitnie w post scriptum pod pozornie zbawczym słówkiem „koniec” oznajmia. Ale można to zaliczyć warunkowo. Księżniczka najpierw utraciła dziedzictwo, potem znalazła sobie nową ojczyznę, a koniec końców pokazała wszystkim, gdzie ich miejsce, bo wzięła sobie, co jej, dorzucając jeszcze Luan na dodatek. W tak zwanym międzyczasie dwa razy ją zabili, z czego raz na śmierć, ale uciekła. Skutkiem ubocznym tych wszystkich traum (nie jest łatwo być dwukrotnym prawie-nieboszczykiem), był powrót do stanu tabula rasa – cesarzowa zatraciła jakikolwiek charakter, wszelkie cechy indywidualności. I chyba trochę jej się poprzestawiało pod szacownym sufitem, bo ogłosiła się dupą wszystkich wojowników, co to w gwiazdach mieszkają. Oraz jednego ćpuna na miejscu. W sumie racja, droga do gwiazd daleka.

2. Na bohaterów baczenie miej, by przypadkiem żaden, przed szereg się wychyliwszy, czytelników zainteresować się nie poważył. Jeśliby który tej sztuki próbował, zapędy jego twardą ręką ukróć.

Na przestrzeni całej trylogii ryzyko podjął zasadniczo tylko generał Biafra. W pierwszym tomie liczyli się jeszcze Sirius i Zaan, ale zostali zręcznie wymanewrowani. Inni nie bardzo mieli z czym się pchać do ludzi. Znaczy się, dyscyplina jest. A na niepokornych bat, jak zresztą świetnie widać na przykładzie Biafry: zabłysnął bezczelnie w drugim tomie, to w trzecim stał się żałosnym narkomanem, co przez większość czasu nie tylko na nogach się nie może utrzymać, ale nawet nie kontaktuje. I już wie, gdzie jego miejsce, i pokornie, zrozumiawszy błędy, opuszcza ten padół łez za przyczyną marskości wątroby. Po tym odstraszającym przykładzie Annamea, która mogłaby być ciekawą postacią, jest już ostrożniejsza, co jej się zresztą opłaca, dostaje w zamian życie i zaszczyty.

3. Fabuły takoż z oka nie spuszczaj, by nie przyspieszyła zanadto.

Najlepszym sposobem na wypełnienie tej dyrektywy jest cudowne przemienienie dylogii w trylogię. Potencjał fabularny Achai tom III ma na maksymalnie 150 stron. Jest dwa razy dłuższa, bo kto by kupił taką krótką książkę? Bonusowo dostajemy furę pustosłowia i dłużyzny na dodatek. Nuda. Prawie jak w polskim filmie. Akcja rusza się jak okulawiona nasza szkapa. Aż się ma ochotę zamknąć książkę...

4. A język twój niechaj sztywny będzie jako ten kolek. Na grzech giętkości pod żadnym pozorem nie pozwalaj sobie.

Dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi są. Właściwie to bełkot jest, na dodatek głównie z przekleństw złożony. Przekleństwa, bo wojsko. Zgoda. Ale, motyla noga, jakie to są fajne „przekleństwa”: dupa (opcjonalnie głupia dupa) i małpa. A gdzie klasycznie wojskowe i zawsze skuteczne? Ale i tak dialogi są o niebo lepsze od narracji. Styl nie istnieje. Już nie kuleje, jak wcześniej, on zgubił kule i rozpaczliwie się czołga, jak jakaś weteranka z Arkach. Autor, zda się, zapomniał ojczystego języka. Już nie tylko składnia, fleksja czy interpunkcja, ale nawet stopniowanie przymiotników go przerasta, co znacznie utrudnia zrozumienie tekstu, a chwilami czyni je wręcz niemożliwym. Pytanie, gdzie była korekta, jest niewątpliwie kłopotliwe. Wolę wierzyć, że w ogóle jej nie było, bo jeśli to jest wersja po korekcie, to pojawia się przerażająca kwestia wyglądu rękopisu. Oraz kompetencji autora do pisania, już nawet nie książek, ale pisania w ogólności.

A autor pisać będzie, i to w dodatku kontynuację losów Achai. Którą ominę szerokim lukiem, jako że w Achai tom III widzę tylko pustkę. Nicość. Najmniejszego pozytywu. Nawet jak założę okulary, nic się nie zmienia. A, przepraszam, jest jeden: to już koniec.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Andrzej Ziemiański

Achaja, tom III

Fabryka Słów, 2004

Stron: 416

Cena: 28,99

 


Gdyby Szatan był kobietą...

 

(...) i to jest duch Antychrysta,

który – jak słyszeliście – nadchodzi

i już teraz przebywa na świecie.

/- 1 List Jana 4:3, Biblia Tysiąclecia/

 

Wydało się: Antychryst jest kobietą. Młodą, seksowną Amerykanką. Tak przynajmniej wynika z najnowszej powieści Izabeli Szolc Opętanie. Przed powtórnym przyjściem Chrystusa na świat, według przepowiedni, zstąpi również Jego przeciwieństwo. A któż może być bardziej przeciwny Zbawcy niż kobieta?

Rzecz jasna, Antychryst zstępuje na świat w USA. Gdzież indziej miałby się urodzić, jeśli nie w ojczyźnie Dziecka Rosemary, Egzorcysty lub innych horrorów? Wiadomo powszechnie, że Szatan rodzi się w Stanach Zjednoczonych, osobliwie przywiązał się bowiem do amerykańskiego przemysłu filmowego. W powieści Izabeli Szolc jest to wyraźnie widoczne – nawiązania są bezpośrednie, w żaden sposób autorka nie ukrywa... ano, właśnie, czego? Inspiracji? Powiedziałabym, że są to po prostu kalki motywów. Zwrócić uwagę należy, np. na dom, gdzie mieszka matka Antychrystki, przeniesiono z Dziecka Rosemary. Sceny w nowojorskim kościele też zdają się żywcem wyjęte z filmu pt. Omen lub Egzorcysta, właśnie...

Carol, bo tak ma na imię wcielone zło, prowadzi egzystencję, jak na swoją rolę, wyjątkowo bezwładną – mieszka w apartamencie, za który płacą tajemniczy sponsorzy (nie dowiemy się o nich niczego, autorka wygodnie pomija ten wątek). Rzecz jasna, uprawia seks – z przyjacielem, jakiego wybrano jej jeszcze w dzieciństwie. Seks w ujęciu jak najbardziej fizjologicznym z tamponem w tle (nie krzywić się!). Dzieciństwo Carol, które poznajemy w powieści, nie obfituje również w jakieś interesujące wydarzenia – dziewczyna nie pospolituje się wszak z ludzką masą, ma prywatnych nauczycieli, indywidualny program nauczania i nawet specjalnie wyselekcjonowanego towarzysza zabaw, choć nie wiadomo, dlaczego akurat Daniel został wybrany przez tajemniczych wychowawców Antychrysta. O samym Antychryście też niewiele się dowiemy – zstąpiła, dojrzała fizycznie i... i nic. Świat się o niej nie dowiedział, nie nastąpił chaos, zniszczenie, znaki... Ot, kilka kameralnych sztuczek, ani nastrojowych, ani groźnych. Gdyby nie one oraz stałe zapewnienia autorki, pewnie nie rozpoznałabym w Carol diabła, choć w powieści udaje się to pewnemu księdzu... Ale to normalne, zawsze jest jakiś ksiądz, który widzi więcej.

Nie znajdziemy w Opętaniu wyrazistych postaci. Żadna z dramatis personae, ani Carol, ani Daniel, ani ojciec Turrini, nie sprawiają wrażenia choćby trochę żywych. Ksiądz podejrzanie przypomina stereotypowe postaci z filmów grozy, kochanek diablicy też nie ma wyrazistych cech. Uwaga autorki koncentruje się na Carol, która choć wie, że jest Antychrystem, to jednak ani misja, ani sposób realizacji nie są jej jeszcze znane, widać i do tego musi dojrzeć. A ta sytuacja daje doskonały pretekst, by bohaterka w swoim bezwładnym życiu miała co robić – oprócz seksu dziewczyna przeżywa dylematy. Ach, nie, przepraszam najmocniej: Dylematy. Tak przynajmniej napisano na okładce powieści: „Opętanie” opowiada o mocy fatum oraz dorastaniu do swego przeznaczenia w świecie, w którym naprawdę rządzą nadprzyrodzone siły. O próbach zachowania tożsamości przez jednostkę. Zajawka mocno na wyrost, albowiem ani rzeczonych prób, ani mocy fatum nijak nie można dostrzec, a dylematy Carol sprowadzają się do smętnych i łzawych rozmyślań, czym się stanie, kiedy TO się stanie.

Całość pisana niedbałym, chaotycznym językiem, przypomina raczej brudnopis powieści. Rozproszone opisy, przerwane czasem dialogiem lub melodramatycznym rozważaniem o rzeczonych Dylematach, kojarzą się z niedbałym szkicem scenariusza do jakiegoś łzawego filmu dla masowego odbiorcy, jakie często produkowane są właśnie w USA. Opętanie, ze względu na stereotypowość bohaterów, przewidywalne rozwiązania fabularne i styl narracji, doskonale wpasowuje się w ten właśnie segment produktów. Niestety, w przeciwieństwie do filmu, powieść nie obroni się dzięki efektom specjalnym lub interesującym ujęciom – nic nie odciąga uwagi odbiorcy od koncepcyjnej miałkości, pozbawionej choć promila emocjonalnego napięcia lub grozy. Może wymagam za wiele, w końcu, kto powiedział, że horror ma być straszny?

Miała to być zapewne powieść obrazoburcza i kontrowersyjna. Wyszła natomiast książka pospolicie nudna. Nie powiem, że to zła powieść, ponieważ utwory kalekie niosą w sobie ładunek kontrowersyjności. A powieść Izabeli Szolc jest po prostu nijaka.

 

Małgorzata Koczańska

 

Izabela Szolc

Opętanie

Solaris, 2004

Stron: 200

Cena: 23,90

 


Rzecz o bajkach

 

Tomasz Pacyński napisał mądrą książkę... Już kiedyś napisałam takie zdanie, przy okazji recenzji Września. Teraz, z całą stanowczością powtarzam. Linia ognia to najnowszy zbiór opowiadań autora. Najnowszy w wydaniu książkowym, bo część z nich była znana rzeszy czytelników z publikacji w czasopismach.

Trudno jednoznacznie zakwalifikować, z jakim rodzajem literatury mamy do czynienia. Z groteską? Prześmiewkami z bajek? Literaturą rozrywkową? Pacyński ma ten szczególny dar, który pozwala mu w treści z gruntu lekkiej zawrzeć coś głębszego. Wystarczy tylko przeczytać pierwsze opowiadanie Opowieść wigilijna. Tytuł znany, a jakże! Charles Dickens też opowiadał o cudzie wigilii. Zaczęło się całkiem niewinnie – od samej idei świąt. Ktoś powiedział, że święta są dodupne i kompletnie niepotrzebne. Pacyński, objedzony po wieczerzy, siadł do komputera i napisał, dedykując ktosiowi, swoją wersję Opowieści. Z jednej strony, zabawna aż do bólu przepony. Z drugiej, przerażająca. Święta w polskim domu, gdzie smród, brud i pijaństwo są na porządku dziennym. I w tym wszystkim mała, kilkunastoletnia dziewczynka, molestowana przez wiecznie pijanego ojczyma, zaniedbana przez zapracowaną matkę. Marzy o tym, by wyrwać się z koszmarnej rodziny, ogląda po wielokroć jeden film: Leona Zawodowca. Marzy jej się Gary Oldman, rozbijający łeb ojczymowi. Marzy o cudzie... O wielkim pistolecie, którym mogłaby zaprowadzić porządek we własnym mieszkaniu.

I nagle cud się przydarza, odwiedza ją Święty Mikołaj, przynosząc prezenty. Czy ktoś, kto wyrósł na dziecięcych bajkach, na legendach, opowiadających o wielkiej dobroci świętego z Laponii, mógłby przypuszczać, że Mikołaj może być złą postacią? Chyba nie...

A jednak – nic nie jest takie, jak w bajkach. Mikołaj nie przynosi podarków, przynosi śmierć.

Ale Pacyński nie byłby tej klasy autorem, gdyby nie dokonał przewrotnej wolty: wprowadza wyśmiewaną przez polskie dzieci, pamiętające czasy komuny, postać Dziadka Mroza. Jowialnego mężczyzny w sile wieku, ze wschodnim akcentem, srebrną czupryną i parą w pięściach.

Matylda i Dziadek Mróz umarliby śmiercią naturalną, jako postaci literackie, gdyby nie fakt, że dość mocno zapadły w pamięci autora. To duży potencjał, w ich historię można przecież wpisać całą masę kombinacji pomysłów. Tak narodziły się Straty uboczne, napisane do Fahrenheita. Matylda jest parę lat starsza, mniej naiwna, Dziadek pozostał takim jaki był. Naczelnym zadaniem pary bohaterów jest usuwanie postaci bajkowych, panoszących się na naszym świecie i robiącym wodę z mózgów dzieciakom. Przecież prawdziwy świat to nie skrzaty plotące koniom grzywy i czarodziejki z różdżką, czy księżniczki, ale wujek pedofil, pijany sąsiad, Van Damme i Seagal. Tego dzieci muszą się nauczyć szybko.

Pacyńskiemu udał się zabieg rozpoczęty przez Sapkowskiego – przydaje postaciom z legend i podań realność, wpisuje ich istnienie w prawdziwy świat – i robi to z takim samym wdziękiem, jeśli nie większym. Widać, że autorowi bardzo podoba się własny pomysł, pisze coś, co lubi. Umiejętnie wprowadza na arenę bohaterów, których pierwowzory znajdziemy całkiem blisko. Wystarczy przypatrzeć się wampirowi z kolejnego opowiadania, tytułowej Linii ognia.

Do Matyldy i Dziadka Mroza dołącza kobieca bohaterka, Jagoda. Z Jagodą łączy Mroza niejasny układ – są dawnymi kochankami, rozstali się w dziwnych okolicznościach, teraz muszą wspólnie działać. Pacyński wykorzystał całe potencjał, jaki za sobą niosą konflikt płci, uczucie i zadawniona uraza, zazdrość kobiety o drugą kobietę, innymi słowy – czyste ludzkie zachowania, jakich pełno na tym świecie.

Jagoda nie jest zwykłą kobietą, o nie! To byłoby za proste w świecie autora. Jagoda jest wiedźmą, i to też nie taką zwykłą Babą Jagą, jak sugerowałby tytuł opowiadania (Łysa Góra). Gdyby przecież była zwyczajną czarownicą, Matylda musiałaby ją zlikwidować...

Pacyński od dawna dał się poznać jako amator i znawca wszelkiej maści broni, od białej do ciężkiej. Swojemu hobby znalazł świetne miejsce – w innych opowiadaniach z tomu: Skarby pustyni i Dobre Mzimu. Na pierwszy plan w tych opowieściach wysuwają się kolejni bohaterowie: Borejko i Kwiatek. Przenosimy się na tereny bardzo odległe od Polski – Irak i Afryka. Pisarz ma dość ugruntowany pogląd na wojnę, rozpoczętą przez USA, na obecność wojskowych misji na terenie Bliskiego Wschodu. Dał temu wyraz w swojej publicystyce, ale widać, że to dość nośny pomysł, by wykorzystać go również w literaturze. Przyznam, że tak przywiązałam się do Matyldy i Dziadka Mroza, że początkowo odczułam pewien dyskomfort, czytając o kompletnie mi obcych facetach. Jednakże postaci te są zarysowane tak mocno i wyraziście, że bardzo szybko się do Borejki i Kwiatka przekonałam. A gdzie ten konik autora? No, a jakże można pisać o wojsku i żołnierzach i nie wcisnąć tam różnego rodzaju uzbrojenia? Powiem tyle, że nawet taka kompletna dyletantka w temacie jak ja, nie poczuła się ani przez moment zmęczona sztafażem. (Nie silę się na napisanie jakim, żebym nie napisała jakiejś głupoty.)

Zastanawia mnie jedno – Pacyński udowodnił, że potrafi pisać świetnie, sprawnie i szybko. Bawią pisarza jego bohaterowie, ma całą masę pomysłów w głowie, by przydać postaciom bardzo przekonujące historie. Matylda i kompania mogłaby ujrzeć światło dzienne już dawno, dawno temu w postaci książkowej. Dlaczego dopiero Fabryka Słów zdecydowała się wydać Linię ognia? Ciekawe...

No nic, grunt, że dostaliśmy w łapki coś, co z jednej strony jest rewelacyjnym czytadłem, nie tylko dla czytelników fantastyki. Ale też, z drugiej, jest książką dobrze skomponowaną, z głębszą treścią, do przemyśleń zapraszającą. Jak mówiłam, jest książką mądrą.

I już zacieram dłonie – niedługo dalsze przygody Dziadka Mroza, Matyldy i Borejki oraz Kwiatka w Szatańskim interesie, zapowiedzianym przez FS już na wiosnę tego roku.

 

Karolina Wiśniewska

 

Tomasz Pacyński

Linia ognia

Fabryka Słów, 2005

Stron: 464

Cena: 27,99

 


„Sokół” w ogniu

 

Jeszcze kilka, może kilkanaście lat temu wydawało się, że polskim autorom nie będzie dane sięgnąć po tematy bliskie Forsyth’owi czy Clancy’emu. Nawet Waldemar Łysiak w swojej, słabej notabene i upolitycznionej do bólu, Konkwiście musiał opisywać przygody internacjonalnych najemników, dodając tam Polaka na przyczepkę. Bo też trudno było w owych czasach pisać o dzielnym Wojsku Polskim, które gromi wrogów.

Czasy jednak się zmieniają. Wprawdzie z tą współpracą wojskową może i nie zawsze wychodzi najlepiej, ale przynajmniej pisarzom łatwiej. Może i nasi, jak u Clancy’ego, nie rozbiją sami w proch i pył hord muzułmańskich. Ale co sobie postrzelają, to postrzelają. Wreszcie jest do kogo. A co więcej, nie budzi to i niedowierzania czytelników, bywają już precedensy.

Nikogo nie zdziwi dzisiaj, po doświadczeniach Iraku, Afganistanu czy Kosowa obecność polskich żołnierzy w Etiopii, na pograniczu z Somalią. Ot, wypełnianie zobowiązań sojuszniczych w kolejnej misji pokojowej. Jednak, jak i w Iraku, okazuje się, że ludność miejscowa może mieć zupełnie inne zdanie na temat demokracji i zachodniej kultury. Co gorsza, manifestuje to zdanie. Strzelając.

Kiedy polski patrol zestrzeliwuje niezidentyfikowany śmigłowiec, nic jeszcze nie wskazuje, że będzie to początkiem serii dziwnych, a nawet tragicznych wydarzeń. W ich wir wpada kapitan-lekarz Szczebielewicz, który prosto z aresztu trafia na pokład sanitarnego „Sokoła”, wraz z komisją, która ma zbadać pochodzenie tajemniczej maszyny. Nie przypuszcza jeszcze, że pozornie rutynowa misja zamieni się w krwawą potyczkę, wręcz prawdziwą wojnę. Co gorsza w wojnę, w której wrogiem są nie tylko ci, którzy występują jawnie z bronią w ręku.

Wydaje się, że tytułowa Afrykanka, piękna panna Asmare, jest współczesną wersją Heleny Trojańskiej. Ale wkrótce okaże się, że gra toczy się o znacznie więcej.

Szczebielewicz musi stać się detektywem. Rozpocząć trudne śledztwo, by znaleźć przyczynę pozornie irracjonalnej wojny, odpowiedź na pytanie, kto i dlaczego zabija jego towarzyszy broni. Zadanie ma tym trudniejsze, że pomiędzy nim a tajemniczą panną Asmare budzi się uczucie.

Artur Baniewicz dał się poznać środowisku fantastycznemu jako autor przygód czarokrążcy Debrena. Tym razem otrzymujemy produkt zupełnie inny, aczkolwiek gatunkowo wcale nie nowy w jego dorobku – Afrykanka to bodajże trzecia jego powieść sensacyjna. Ale zarazem pierwsza, która otwiera nową serię SuperNOWEJ.

Trzeba przyznać, że jest to otwarcie udane. Wydawca zaczął mocnym akcentem, powieść, choć opasła, trzyma w napięciu od początku do końca. W dodatku nie jest tylko strzelanką dla dużych chłopców, w stylu wspomnianego już Clancy’ego czy Larry’ego Bonda. Czytelnik znajdzie w niej rozbudowany wątek kryminalny, a nawet romansowy. Lecz to wszystko unurzane w realiach paskudnej wojny.

Jeszcze jedno odróżnia dzieło Baniewicza od typowego technothrillera. Afrykanka jest bardziej kameralna, nie ma tu wielkiego rozmachu, walki mocarstw ze złem. Nie ma manewrów całych, wielkich armii. Ma to pozytywny skutek – pozwala zżyć się z bohaterami, poznać ich. Kibicować im i żałować, kiedy giną.

A giną w sposób okrutny. To brudna wojna, w powieści znać doświadczenia Iraku (bo też wreszcie polska armia takowe posiada). To wojna min przeciwpiechotnych, amunicji kasetowej, okrutnych rebeliantów, którzy konwencje międzynarodowe znają najwyżej ze słyszenia.

Stąd bierze się naturalizm i okrucieństwo. Nie tylko przez epatowanie urywanymi przez miny kończynami, ale przez pokazanie indywidualnych losów bohaterów, wyrazistych i dobrze naszkicowanych. Bliżej Afrykance do nastroju Black Hawk Down, niż do batalistycznych scen pełnych wielkiego rozmachu.

Warto zwrócić uwagę na znajomość realiów. Powieść będzie znakomitą rozrywką dla fanów militariów, widać, że autor porządnie odrobił lekcję. Nie znajdziemy wielu błędów ani nieprawdopodobieństw, można sobie bez trudu i bez zawieszania niewiary na kołku wyobrazić, i taka właśnie wojna powinna tak wyglądać. Baniewicz ustrzegł się pokusie epatowania najnowszą technologią, pokusie wprowadzania na karty książki sił i środków nieadekwatnych do fabuły. Przyczepić się w zasadzie można tylko do okładki, bo też zdjęcie na niej paskudnie zdradza fabułę i uważnemu czytelnikowi może odebrać nieco przyjemność. W dodatku jest błędne... No, może jeszcze do faktu, że „Sokół” bez jednej łopaty wirnika raczej nie wyląduje w jednym kawałku.

Ale to drobiazgi. Wypada pogratulować wydawcy dobrego wyboru na dobry początek, i życzyć, by kolejne pozycje nowej serii trzymały poziom. A czytelnikom polecić niezłą rozrywkę, która w dodatku wystarczy na dłużej, bo opasły tom liczy prawie sześćset stron.

 

Dominika Repeczko

 

Artur Baniewicz

Afrykanka

SuperNOWA, 2005

Stron: 634

Cena: 33,00

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Pacyński
Literatura
Bookiet
Recenzje
On Cornish
Permanentny PMS
Galeria
Andrzej Zimniak
W.Świdziniewski
Adam Cebula
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
M.Kałużyńska
Andrzej Pilipiuk
Grzegorz Musiał
J.Świętochowski
Magdalena Kozak
M.Koczańska
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Monika Sokół
Magdalena Kozak
Aleksandra Janusz
S.Twardoch
Jewgienij Łukin
Piekara i Kucharski
Andrzej Pilipiuk
S.Twardoch
Miroslav Žamboch
Robin Hobb
Paul Kearney
Christopher Paolini
Michał Orzechowski
 
< 06 >