numer XLIV - styczeń-luty 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Paul Kearney Na co wydać kasę
<<<strona 38>>>

 

Drugie imperium (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE I AUTORZE

Czwarty tom ekscytującej podróży poprzez czas i wyo­braźnię znanego cyk­lu heroic fantasy BOŻE MONARCHIE Paula Kearneya. W je­go skład wchodzą następujące tomy: WĘ­D­RÓWKA HAWK­WOODA, KRÓLOWIE HERETYCY, ŻELAZ­NE WOJNY, DRUGIE IMPERIUM, OKRĘTY Z ZACHODU.

Mroźna, mroczna zima zaległa nad światem. Kościół Ramusiański systematycznie umacnia swoją władzę w Normanii, a jego siła i wpływy niemal dorównują nieistniejącemu od lat Imperium Fimbriańskiemu. Ale nawet niektórzy hie­rar­chowie zaczynają powątpiewać w moralny sens działań Kościoła.

Na wschodzie ostatnia armia Torunny zajmuje pozycje obronne u wrót stolicy. Na zachodzie król Abeleyn stara się zapanować nad wyniszczonym, pogrążonym w chaosie państwem. W starym porcie w Abrusio spoczywa w doku „Gabrioński Rybołów”, który nareszcie wrócił z długiego rejsu. Z dumnej ekspedycji, która niemal rok wcześniej wyruszyła za ocean, została ledwie garstka uczestników. Nie są jednak sami: z dalekiego zachodu przybył z nimi nieproszony gość.

„Powtórka z rozrywki: wycyzelowana, ekscytująca fabuła, sceny bohaterstwa i zdrady, chwile triumfu, tragedie, bezsensowna śmierć, strach, okrucieństwo, miłość i radość życia”. The SF Site

„Jedno z najlepszych dzieł fantasy ostatnich lat... ostry, drapieżny realizm... Kearney w żywych barwach odmalowuje krwawe okrucieństwo, potęgę seksu i żądzę władzy”. SFX

Jedenaście

 

Wojsko przebudziło się w czarnej porze przedświtu. W lodowatej ciemności, potykając się, klnąc i zabijając zdrętwiałe ręce żołnierze zakładali pancerze i pogryzali suchary. Corfe, Marsch i Andruw znad kubka wina obserwowali budzącą się armię.

– Wysyłajcie kurierów – przypomniał Corfe, szczękając zębami. – Nawet jeśli nie będziecie mieli żadnych nowin, poinformują mnie o waszej pozycji. I, na miłość boską, nie pakujcie się w nic większego, dopóki nie dociągnę do was z głównymi siłami.

– W porządku – odparł Andruw. – Nie ucz ojca dzieci robić.

– Niech ci będzie.

Corfe niechętnie rozstawał się z Katedralnikami i oddawał ich pod czyjąś komendę – nawet pod komendę Andruwa. Zaczynał rozumieć, że jego ranga nie tylko wiąże się z przywilejami, ale przede wszystkim wymaga poświęceń. Pożegnał się z Marschem i Andruwem i odprowadził ich wzrokiem, gdy w słabym brzasku jechali ku obozowisku konnicy. Chwilę później Katedralnicy zaczęli szykować konie, a po półgodzinie wyjechali z obozu długim, milczącym szeregiem. Pierwsze promienie słońca rozświetlały właśnie niskie chmury na horyzoncie.

Późnym porankiem reszta armii – łącznie jakieś sześć i pół tysiąca ludzi – rozciągnięta w długą na półtorej mili kolumnę maszerowała już na wschód. Corfe jechał w straży przedniej, w otoczeniu około piętnastu kirasjerów – niedobitków regimentu kawalerii z Wału Ormanna. Jego trębacz, Cerne, uparł się, że z nim zostanie, Andruw zaś uroczyście przydzielił mu jeszcze sześcioosobową straż przyboczną złożoną z barbarzyńców. Za tą nieliczną grupką konnych maszerowało pięciuset torunnańskich arkebuźników, dalej dwa tysiące Fimbrian Formia i trzy tysiące arkebuźników pod dowództwem Ranafasta. Kolumnę zamykała karawana, licząca około sześciuset powolnych, wrednych, ciężko obładowanych mułów pod eskortą dalszego tysiąca torunnańskich strzelców.

Przez pierwsze kilka mil zdarzało im się jeszcze dostrzec na horyzoncie przemykających Katedralników: czarną smugę w szarym, ponurym krajobrazie. Około południa weszli jednak na bardziej pofalowany teren; długie, kamieniste grzbiety przegradzały im drogę, spowalniając marsz i zasłaniając widok na wschód. Wczesny popołudniem chmury nieco się rozproszyły i rozległe plamy światła przesuwały się po ziemi w miejscach, gdzie słońce wyjrzało zza postrzępionych obłoków. Na wschodnim widnokręgu czarne słupy wznosiły się pod niebo i zakrzywiały ostro, osiągnąwszy wysokość, na której wiał silniejszy wiatr: to były dymy z płonących miast nad Searilem. Żołnierze wpatrywali się w nie z zaciętymi twarzami. Milczący ludzki wąż z mozołem posuwał się naprzód.

Rozbili obóz w cieniu wysokiego skalnego żebra. Corfe wystawił straże na jego szczycie, a pozostałym żołnierzom pozwolił rozpalić ogniska; od wschodu i południa osłaniały ich wybrzuszenia terenu. Zrobiło się przeraźliwie zimno. Chmury zniknęły na dobre i na niebie płonęły miriady gwiazd. Największe z nich mrugały czerwonym i błękitnym światłem.

O północy przybył kurier od Andruwa. Dzielącą ich odległość przebył w pięć godzin. Katedralnicy rozbili obóz sześć mil na południowy zachód od rzeki. Nie rozpalili ognisk. Znieśli po drodze trzy bandy merduckich szabrowników, nie ponosząc żadnych strat, a następnego dnia zamierzali skręcić na południowy wschód i posuwać się równolegle do Searilu. Nieopodal znajdowała się Berrona, spore miasto, którego Merducy jeszcze nie złupili. Sądząc jednak po coraz liczniejszych oddziałach, jakie Andruw napotykał na swojej drodze, większe siły nieprzyjaciela musiały znajdować się w pobliżu i było mocno wątpliwe, aby chciały zrezygnować z tak smakowitego kąska.

Kiedy kurier jadł szybką kolację, kirasjerzy oporządzili jego konia i przyprowadzili mu świeżego. Siedząc przy ognisku, Corfe przygotował odpowiedź. Kazał Andruwowi zrobić rekonesans w okolicy Berrony jednym, najwyżej dwoma szwadronami, resztę trzymając z dala od wroga. Sam z głównymi siłami zamierzał ruszyć w stronę miasta forsownym marszem i rankiem połączyć się z kawalerią. Od Berrony dzieliło ich około trzydziestu pięciu mil, więc zapowiadał się ciężki dzień, ale wiedział, że żołnierze to wytrzymają. A potem się zobaczy.

Jeżeli chciał sprowadzić armię do Torunnu w jakim takim stanie, zdolną do walki, miał teraz ostatnią szansę, by wydać bitwę większym siłom merduckim. Za dwa, najdalej trzy dni będzie musiał albo zarządzić odwrót, albo jeszcze bardziej ograniczyć i tak skąpe racje żywnościowe. W tym drugim wypadku konie zaczęłyby padać z głodu, a do tego nie chciał dopuścić.

Zmęczonego kuriera wyprawiono w drogę powrotną. Przy odrobinie szczęścia powinien dotrzeć do Andruwa przed świtem, pokonawszy siedemdziesiąt mil w ciągu jednej nocy. Corfe nie miał pojęcia, w jaki sposób wyszukuje drogę po ciemku, w obcym i pofałdowanym terenie. On i Andruw wzięli ze sobą mapy tych okolic, ale już na miejscu przekonali się, że są żałośnie nieaktualne. Leżąca w cieniu Thurianu północ Torunny zawsze była krainą dzikszą i bardziej niebezpieczną niż południowa część królestwa. Było tu mało dróg i jeszcze mniej miast, ale pod względem strategicznym północne rubieże kraju dorównywały ważnością obu rzekom: Searilowi i Torrinowi. I w przyszłości, gdyby nadarzyła się okazja, Corfe zamierzał coś z tym fantem zrobić. Najchętniej ufortyfikowałby Przesmyk Torrinu i zbudował solidne drogi do stolicy, żeby móc szybko przerzucać wojsko. Bo do tej pory Torunna za bardzo polegała na pozostałościach fimbriańskiego państwa: Wał Ormanna, Aekir, Torunn i łączące je trakty były spuścizną dawno nieistniejącego imperium. Najwyższy czas, żeby Torunnanie sami zaczęli budować.

 

Armia jeszcze przed świtem zwinęła obóz. Corfe w eskorcie Katedralników wysforował się do przodu, zostawiając główne siły pod dowództwem Ranafasta. Mijali pojedyncze gospodarstwa, ograbione i spalone przez merduckich maruderów, a raz trafili na kościół, który z niewyjaśnionych przyczyn ostał się nietknięty, chociaż było widać, że przez dłuższy czas służył Merdukom jako stajnia. Na dziedzińcu do osmolonego słupa przywiązane były spalone zwłoki dwóch mężczyzn; zwęglone kikuty nóg ginęły w stosie popiołu. Corfe kazał ich pogrzebać.

W południe zatrzymali się i czekali, aż dołączy do nich piechota. Wypatrując na wschodnim widnokręgu oznak życia, Corfe żuł soloną wołowinę i zagryzał ją sucharami. Barbarzyńcy rozmawiali w swoim języku i przemawiali cicho do koni.

Kiedy w oddali pojawił się samotny jeździec, rozmowy ucichły. Pędził na złamanie karku, skulony w siodle, i za każdym razem, kiedy koń potknął się na kamienistym gruncie, szarpnięciem wodzy podnosił mu łeb. To był jeden z Katedralników; zbroja lśniła na nim jak świeżo przelana krew. Chwilę później zatrzymał się przed Corfem. Wierzchowiec ciężko robił bokami, parskał pianą, nozdrza miał rozdęte i zaczerwienione. Żołnierz zeskoczył z siodła i podał Corfe’owi tubę z meldunkiem.

– Od... Ondruwa... – wysapał.

– Dobrze się spisałeś. Cerne! Dajcie mu wody. Zajmijcie się jego koniem i dajcie mu świeżego.

Corfe odwrócił się i wytrząsnął z tuby postrzępiony zwój papieru.

 

Armia merducka obozuje pięć mil na południe od Berrony. Około piętnastu tysięcy ludzi, plus dwa tysiące konnych w straży przedniej. Wszyscy lekkozbrojni. Zajęliśmy pozycje półtorej mili na północ od miasta, ale wycofamy się trzy mile dalej, żeby uniknąć wykrycia. Wygląda na to, że dziś po południu wkroczą do Berrony. Mieszkańcy nie wiedzą ani o nich, ani o nas. Kiedy możecie dołączyć?

Andruw Cear-Adurhal

Pułkownik, dowódca zwiadu

 

Wyczuł w słowach Andruwa rozpaczliwe, choć nie wyrażone wprost błaganie: pułkownik chciał ocalić Berronę przed merduckim najazdem. Do połączenia sił mogło jednak dojść dopiero po zmroku, a Corfe nie chciał wysyłać piechoty, która przeszła trzydzieści pięć mil, do nocnego ataku na miasto, w którym nieprzyjaciel miałby znaczącą przewagę liczebną. Co gorsza, nie mógł nawet pozwolić Andruwowi ostrzec mieszkańców. Gdyby wyszło na jaw, że w pobliżu kręci się torunnańska armia, rano Merducy byliby gotowi na odparcie szturmu.

Trudno. Berrona będzie musiała bronić się sama.

Kiedyś by zaryzykował – w tych dawnych czasach, kiedy nie miał jeszcze generalskich szlifów i ryzykował niewiele więcej niż własne życie. Gdyby jednak teraz poniósł poważne straty, cała Torunna byłaby zgubiona. Kiedy odpisywał Andruwowi, twarz miał zaciętą i bladą jak płótno.

 

Zostańcie na nowych pozycjach. Pod żadnym pozorem nie wchodźcie w kontakt z wrogiem. Piechota dołączy do was dzisiaj. Rano zaatakujemy.

Corfe Cear-Inaf

Naczelny wódz armii Torunny

 

To było wszystko. Czuł się paskudnie, wręczając kurierowi tubę; w pewnej chwili miał nawet ochotę zawrócić go z drogi i zmienić rozkaz, ale już było za późno. Barbarzyńca zmienił się w maleńki punkcik na horyzoncie i wkrótce zniknął im z oczu.

Stało się. Skazał mieszkańców Berrony na noc w piekle.

 

– Co zrobimy z jeńcami? – zapytał Ranafast.

Mijała ich niekończąca się kolumna znużonych żołnierzy. To piechota, która doścignęła konną awangardę, po krótkim odpoczynku ruszyła w dalszą drogę. Słońce pomału chyliło się ku zachodowi, a ich czekała jeszcze długa droga, jeśli mieli w nocy dołączyć do Katedralników Andruwa. Ale, jak twierdzili Ranafast i Formio, nikt się nie wykruszył. Wiadomość, że mają niebawem zaatakować merducką konnicę, dodawał żołnierzom sił. Maszerowali żwawo.

– Puśćcie ich – odparł Corfe. – Tylko nam zawadzają.

Ranafast rozdziawił usta. Wytrzeszczone oczy spojrzały na Corfe’a sponad orlego nosa i szpakowatej brody, która wyglądała jak spiłowana w szpic.

– Mogę kazać ludziom się nimi zająć.

– Nie. Po prostu puśćcie ich wolno. Tylko najpierw chcę z nimi porozmawiać.

– Panie generale, muszę zaprotestować...

– Nie chcę mieć morderców pod swoją komendą, Ranafast. Jeśli zaczniemy wyrzynać jeńców, będziemy nie lepsi od nich. Jutro, w bitwie, nasi ludzie będą mogli usiec tylu Merduków, ilu zdołają. Przyślij jeńców do mnie.

– Mam nadzieję, że wie pan, co pan robi, generale – stwierdził Ranafast.

Więźniowie wyglądali żałośnie. Eskortowało ich dwóch Fimbrian, którzy traktowali ich z pełną rezerwy pogardą. Jeńcy skulili się przed Corfem, jakby miał być ich katem. I rzeczywiście, miał ochotę skazać ich na śmierć. Nie miał złudzeń: wiedział, po co przyjechali na północ, ale pamiętał też chłopską armię, którą bez litości wyrżnął pod Staed. Poddanym Narfintyra, zwykłym wieśniakom, kazano walczyć w obronie suzerena, którego ledwie znali, a który traktował ich jak niewolników. Do tej pory czuł się nieswojo na wspomnienie tamtej rzezi niewiniątek – a ci Merducy niewiele się od nich różnili. Zostali wcieleni do armii sułtana i zmuszeni do porzucenia domów i rodzin; w żyłach niektórych nie płynęła nawet merducka krew. Wiedział, że w nadchodzących dniach i miesiącach będzie mordował takich jak oni tysiącami, ale wojna rządziła się swoimi prawami. Nie chciał jednak brukać sobie sumienia wyrachowanym morderstwem. I tak miał wystarczająco dużo krwi na rękach.

– Jesteście wolni – powiedział. – Pod jednym warunkiem: nie dołączycie do merduckiej armii, tylko postaracie się wrócić do domu. Wiem, że nie z własnej woli przystąpiliście do wojny. Zostaliście do tego zmuszeni. Odejdźcie w pokoju.

Więźniowie wybałuszyli oczy i zaczęli szwargotać między sobą po merducku i normannijsku. Nie wierzyli własnym uszom, byli tak zaskoczeni, że nawet się nie ucieszyli. Jeden z nich wyciągnął rękę, żeby w kornym geście dotknąć strzemienia wybawcy. Corfe cofnął konia.

– Odejdźcie – powtórzył. – I nie wracajcie do Torunny. Jeśli złamiecie mój zakaz, przysięgam, że was zabiję.

– Dzięki ci, panie! – wykrzyknął jeden z jeńców, w którym Corfe rozpoznał posiniaczonego Felipia.

Merducy odłączyli się od armii i zaczęli biec ile sił w stronę rzucającego długie cienie Thurianu, jakby bali się, że generał zmieni zdanie. Maszerujący Torunnanie odprowadzali ich wzrokiem, niektórzy spluwali pogardliwie, ale żaden nie protestował.

Corfe odwrócił się do Ranafasta.

– Powiedz mi, czy jestem głupcem? Robię się miękki?

– Być może, mój chłopcze – odparł z uśmiechem stary żołnierz. – Może zmieniasz się w kogoś w rodzaju polityka. Dobrze wiesz, że te ścierwa nie mają gdzie się podziać i będą chciały wrócić do armii. Jeśli im się uda, wieść o tym, jak Torunnanie traktują jeńców, rozejdzie się jak pożar w suchym stepie. Kiedy chłopi z pospolitego ruszenia dowiedzą się, że złożywszy broń mogą liczyć na litość, nie będą tacy hardzi.

– Na to właśnie liczę, chociaż nie jestem wcale pewien, czy słusznie. Ale wiem jedno, Ranafaście: nie wygramy tej wojny wyłącznie dzięki sile naszej armii. Musimy być sprytni.

– Zgadzam się. Ale mimo to pozostaje jakiś niesmak, prawda?

Ranafast zawrócił konia i dołączył do maszerującej kolumny. Corfe z grzbietu wierzchowca śledził wzrokiem uciekających Merduków, aż zmienili się w punkciki na tle ośnieżonych stoków Thurianu. Przez jedną krótką, niesamowitą chwilę prawie żałował, że nie biegnie razem z nimi.

 

Zwiadowcy Katedralników wyjechali im na spotkanie i zaprowadzili ich do obozu. Wiejący od góry wiatr zacinał im w twarze drobnym, lodowatym deszczem, ale przynajmniej tłumił szuranie stóp i metaliczny chrzęst ekwipunku. Ludzie pospuszczali głowy i powłóczyli nogami. Ciemność, deszcz i zawodzący wiatr sprawiły, że kilkanaście mułów niepostrzeżenie oddzieliło się od karawany i przepadło w mrokach nocy, ale armia dotarła na miejsce bez szwanku – trochę może obszarpana, lecz kompletna. Pięć mil na północ od Berrony Andruw znalazł kawał płaskiego terenu, przecięty strumieniem, który dla ludzi i koni był prawdziwym skarbem. Przybywający do obozu piesi przede wszystkim zwracali spojrzenia na południe, gdzie pomarańczowa łuna rozświetlała czarne niebo. Berrona płonęła.

Andruw był w ponurym nastroju. Twarz miał bladą jak płótno, z dwoma ciemnymi plamami oczu i ciemną krechą ust.

– Kilka godzin temu jazda wkroczyła do miasta – zameldował Corfe’owi. – Mężczyzn zabrali gdzieś na południe, a teraz zabawiają się z kobietami.

Corfe podjechał bliżej, aż zetknęli się kolanami, i poklepał go po ramieniu.

– Nie damy rady – powiedział. – Nie dziś. Ludzie są wykończeni. Uderzymy o świcie, Andruw.

– Wiem. – Andruw pokiwał głową. – Musimy być rozsądni – dodał łamiącym się głosem.

– Wytropiliście główne siły?

– Armia rozbiła obóz na południe od miasta. Mają tam w bród łupów i kobiet z kilku różnych miast. Chłopcy nieźle się tu na północy zabawiają. Wydaje im się pewnie, że mają nieustanne święto.

– Obiecuję ci, że jutro o świcie skończy się dla nich świętowanie. Zwołaj oficerów. Opowiesz nam wszystkim, co wiesz o nieprzyjacielu.

Andruw skinął głową i szturchnął konia kolanami, ale nagle się zatrzymał.

– Corfe?

– Tak?

– Obiecaj mi coś jeszcze.

Głos mu drżał. Było za ciemno, żeby Corfe mógł coś wyczytać z jego twarzy.

– Mów.

– Obiecaj mi, że jutro nie będziemy brać jeńców.

Skowyt wiatru i stłumione hałasy układającej się do snu armii wypełniały ciszę, która zapadła po tych słowach. Polityka, strategia, rozmowa z Ranafastem... Wszystko to jak chmura otuliło umysł Corfe’a. Ale głębiej, pod tą pokrywą racjonalizmu, kipiał w nim gniew. Rozumiał ból przyjaciela. Kiedy się odezwał, jego głos był równie zdławiony jak przed chwilą głos Andruwa:

– Dobrze. Jutro nie będzie litości. Obiecuję.

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Pacyński
Literatura
Bookiet
Recenzje
On Cornish
Permanentny PMS
Galeria
Andrzej Zimniak
W.Świdziniewski
Adam Cebula
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
M.Kałużyńska
Andrzej Pilipiuk
Grzegorz Musiał
J.Świętochowski
Magdalena Kozak
M.Koczańska
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Monika Sokół
Magdalena Kozak
Aleksandra Janusz
S.Twardoch
Jewgienij Łukin
Piekara i Kucharski
Andrzej Pilipiuk
S.Twardoch
Miroslav Žamboch
Robin Hobb
Paul Kearney
Christopher Paolini
Michał Orzechowski
 
< 38 >