numer XLIV - styczeń-luty 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Miroslav Žamboch Na co wydać kasę
<<<strona 36>>>

 

Sierżant (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE I AUTORZE

Ojciec Lancelota zaginął 15 lat temu. Był genialnym magiem – teoretykiem, czy dlatego poszukiwał go kontr­wy­wiad królowej?

Na syna spadła domniemana wina ojca: został karnie wcielony do batalionu zwiadu Jej Wy­so­kości. Tu przeciętna długość życia jest krót­sza niż okres służby. A gdy jego jednostka wylądowała w małym Joudzou, leżącym na granicy z ziemią niczyją, życie sierżanta Lancelota zdaje się w przyśpieszonym tempie dobiegać końca.

Jest jednak ktoś, kto za wszelką cenę chce je ocalić. Kto? I dlaczego?

Nekromancja, wojna i piękna kobieta: recepta na szybką śmierć.

Następnego dnia o brzasku wsiedliśmy do naszych ruchomych trumien i wyruszyliśmy. Naftowe reflektory wgryzały się śmiało w mgłę, lecz zamiast odsłaniać drogę oraz kontury krajobrazu, wyławiały tylko malownicze szare i białe zjawy, zmieniające się prędko wskutek nieregularnych podmuchów wiatru. O dziwo, szoferom wcale to nie przeszkadzało. Pewnie także byli produktem zespołów badawczych armii.

Siedziałem w pierwszym aucie obok kierowcy, w jednej ręce ściskając karabin, a drugą mocno trzymając się uchwytu, żeby niechcący nie wysiąść przy którymś z częstych podskoków. Wibracje silników, spalających w szalonym tempie naftę, wwiercały się aż do szpiku kości, ale poza tym nie było słychać niczego, pędziliśmy rankiem niczym widma. Dźwięk wyciszały tłumiki z obsydianu, umieszczone w desce rozdzielczej, które po pewnym czasie rozgrzały się i zaczęły lekko migotać.

Jak na oddział składający się z zaledwie dwudziestu ludzi dysponowaliśmy całkiem niezłą siłą rażenia – dwa cekaemy, dwa moździerze, poza tym wszyscy dostali broń automatyczną. Dopiero rano zbrojmistrz powiedział mi, że nasze podręczne wyposażenie zostało wyraźnie ulepszone. Ze względu na istnienie progu Chandrekosa funkcjonalność broni palnej jest ograniczona: przy pewnej intensywności ognia, która zależy od kalibru, cały system techniczny staje się niestabilny i może eksplodować, czy to samoistnie, czy też z maleńką pomocą wrogiego

czarownika. Dlatego każdy automat, karabin, kaem, jaki mieliśmy na stanie, miał przyklejony do zamka mały kawałek kości, na powierzchni której był wytrawiony miniaturowy ornament. Kość pochodziła z ciała żołnierza-weterana i dzięki niej mogliśmy stosować amunicję wybuchową oraz eliminować sztuczne ograniczniki intensywności ognia.

Nie powiedziałem tego na głos, ale we własnym rankingu ryzykowności bojowych akcji obniżyłem nam wszystkim prawdopodobieństwo przeżycia o kolejnych parę punkcików. Taki już jest los zwiadowców.

Po trzech godzinach znaleźliśmy się w pobliżu rejonu, w którym nasza kompania operowała pięć dni wcześniej. McGregor, nie konsultując niczego z Poverem, kazał się zatrzymać. Zdawało się, że zachodzi między nimi identyczna relacja jak w przypadku dowódcy i czarownika czy też dowódcy i obserwatora. Kwestie operacyjne zostawili na mojej głowie, a sami zajęli się własnymi sprawami. Wybrałem więc płytkie zagłębienie na płaskim grzebiecie i ukryłem tam wozy, zaś wokół rozmieściłem ludzi. Według mapy, znajdowaliśmy się dokładnie na wyimaginowanej linii, oddzielającej królestwo i ziemię niczyją, jednak na pierwszy rzut oka nie było widać żadnej istotnej zmiany. Morze niewysokich wzgórz oraz niegłębokich dolin, wrzosowiska i gęste iglaste albo mieszane laski, przetykane siecią mokradeł.

Postój trwał godzinę, po czym Pover wydał rozkaz kontynuowania jazdy. Z jakiegoś powodu zmienił usadzenie, wskutek czego znalazłem się w jego towarzystwie. Już nie jechaliśmy po prostej, tylko zygzakiem, zatrzymując się co chwila, żeby ci dwaj mogli ustalić kierunek. Dżipy okazały się znakomitymi pojazdami, na mocno napompowanych kołach pokonywały grzęzawisko, w którym piechur zapadłby się po kolana. To jednak tylko zwiększało moją nerwowość. Na noc stanęliśmy obozem trzydzieści kilometrów w głąb ziemi niczyjej. Ktoś mógłby powiedzieć: w ziemi chaosu, co dla nas oznaczało to samo.

Skontrolowawszy straże, chciałem iść spać, ale zauważyłem Filla, jak siedzi na śpiworze. Czarownik zwykle chadza spać jako ostatni, a wstaje pierwszy. Teraz jednak tylko wbijał wzrok w menażkę z wieczornym posiłkiem. Wyszczerbiona wskutek długoletniego używania łyżka sama mieszała gęstą i pożywną, choć, rzecz jasna, kompletnie niesmaczną breję, która miała nam wystarczyć na cały dzień. Zaskoczyło mnie to, bo nigdy nie widziałem, żeby Fill wysilał się bardziej, niż musiał. Znacznie prościej byłoby zamieszać papkę ręcznie.

– Co o tym myślisz? – zapytał.

Ujrzawszy moje niedomyślne spojrzenie, uśmiechnął się, co w półmroku bardziej przypominało grymas. Cholernie nerwowy grymas.

– To nie moja sprawka, ona tak sama – dodał, widząc, że nadal nic nie rozumiem. – Skoncentruj się i pomyśl jakieś życzenie – zachęcił mnie.

Co tam zupa, miałem smak na kufel dobrego, odpowiednio schłodzonego piwa. Łyżka zaczęła się kręcić szybciej. Fill powąchał potrawę, a następnie podał mi menażkę.

Pachniało toto piwem i tak samo wyglądało. Zmusiłem się i pociągnąłem łyk. W smaku żadna różnica – to było piwo!

– Znajdujemy się w przestrzeni niesamowitej koncentracji mocy. Ktoś uruchamia takie siły, że nasze życzenia, a może nawet zwykłe myśli ulegają przekształceniu i stają się dla nas rzeczywistością.

Zamek mojego karabinu szczęknął, repetując się samoistnie. Starczyło, bym o tym pomyślał.

– Lancelot, uważaj na siebie! – ostrzegł mnie szeptem Fill.

– McGregor i Pover? – spytałem.

Pokręcił głową.

– Tych dwóch na pewno nie ma z tym nic wspólnego. Podręczniki mówią o przestrzeni spełnianych życzeń tylko teoretycznie, jak na razie jeszcze nikt jej nie stworzył ani nie miał z nią do czynienia. Być może byłoby lepiej, gdyby wiara poszła spać. Na wszelki wypadek, żeby nikt nie wyobraził sobie czegoś szczególnego, bo jeśli transformacja wymagałaby dużej ilości energii, moglibyśmy zostać zauważeni.

Sypnął mi w dłoń garść białych tabletek.

Dziesięć minut później oprócz mnie, majora, pułkownika, Filla i Hruzziego wszyscy już spokojnie spali. Wlepiłem wzrok w ciemność pełną zjaw. Mimo ciągłej zmiany pozycji wciąż je widziałem kącikiem oka – tłumy ludzkich mutantów, dziwaczne miasta, budowle, których przeznaczenia nie znałem, ofiarne rytuały, oznaczające śmierć dziesiątków tysięcy żywych istot i wnoszące dodatkową niestabilność do kruchej równowagi między chaosem a naszą rzeczywistością. Dopiero po dłuższej chwili dzięki regularnie powtarzającym się obrazom zrozumiałem, że to nie halucynacje. Energia, w której polu się znajdowaliśmy, umożliwiła mi dojrzeć rzeczy oddalone w przestrzeni, a może także w czasie. Widziałem je, ponieważ chciałem dostrzec naszych wrogów. Tak więc tutaj spełniały się wszelkie życzenia.

Było już po północy, kiedy spytałem Filla:

– Jak duży może być ten obszar koncentracji mocy?

– Zależy od tego, jakie kto ma zamiary oraz jaką dysponuje siłą – odparł od razu.

Dotarło do mnie, że sam się głowi nad czymś podobnym.

– A gdyby ciągnął się wzdłuż całej naszej granicy?

– Oznaczałoby to, że ktoś usiłuje przełamać obronę wspólnoty wszystkich pięciu państw, zakłócić stabilność naszej rzeczywistości i prawdopodobnie zaprowadzić nowy porządek. Pewnie identyczny jak w krajach chaosu.

Po takim wyjaśnieniu przebiegł mnie dreszcz. Na szczęście ja byłem zaledwie sierżantem, a on czarownikiem trzeciej kategorii. Było to tylko nasze głupie fantazjowanie, spotęgowane przez strach facetów nadstawiających karku w spotkaniu z nieznanym.

Ktoś mną potrząsnął. Przeklinając, otworzyłem oczy. Zasnąłem! To niewybaczalne! Chciałem stanąć, ale pochylony nade mną McGregor na to nie pozwolił.

– Sierżancie, za chwilę.

Wszystko i wszystkich śpiących, w tym i mnie, okrywała dwudziestocentymetrowa warstwa śniegu. Nie czułem własnego ciała, powietrze zatykało płuca, jak pod wpływem silnego mrozu. McGregor mamrotał coś niezrozumiałego, a jego dłoń uciskała mi klatkę piersiową w miejscu, gdzie bije serce. Stopniowo wracało mi ciepło, a wraz z nim i życie.

– Co się stało? Reszta nie żyje? – spytałem.

– Żyje, żyje. A reszta, sierżancie, nie musi pana obchodzić. – Zbył mnie.

– To następstwo niedokończonej próby skoncentrowania mocy i przeprowadzenia jakiejś sztuczki. Ktoś zrezygnował w połowie, przy czym potrzebował mnóstwa energii, żeby nie doszło do zapaści magicznej. Dlatego wszędzie jest taki ziąb, wziął ją z okolicy – wytłumaczył mi Fill, który właśnie wstawał, strzepując z siebie śnieg.

– Jak na czarownika trzeciej kategorii wie pan aż za dużo! – rzekł rozdrażniony McGregor, obrzucając go złym spojrzeniem.

– Najbardziej przypomina to pomyślne przerwanie obrzędu ofiarowania. Oczywiście w znacznie większej skali – ciągnął Fill.

– Ofiarowanie, zwłaszcza na potrzeby magii, jest zbrodnią przeciw państwu! Wszystkie informacje z tego zakresu są ściśle tajne! – McGregor był wściekły.

– Dajcie spokój i pomóżcie mi jak najprędzej ocucić pozostałych, zanim zamarzną pod tym śniegiem – przerwał rodzącą się kłótnię Pover.

Usłuchaliśmy go.

Nadchodził świt, zatem McGregor zdecydował, że natychmiast ruszamy w dalszą drogę. Pakując manatki, myślałem o udaremnionym parę dni temu ofiarowaniu dziewczyny. Wywołane przez magię zimno mogło mieć z nim coś wspólnego. Najchętniej jeszcze raz obejrzałbym sobie tamto miejsce. Kto wie, może byśmy kogoś znaleźli albo odkryli inne ślady. Poza tym było znacznie bliżej granicy. Na szczęście McGregor i Pover myśleli tak samo.

Bodaj dziesięć kilometrów w linii prostej od ofiarnego miejsca zamaskowaliśmy dżipy w małym lasku i dalej szliśmy pieszo. Żołnierze wiedzieli, że koniec żartów i wcale nie sarkali, kiedy przyszło im taszczyć na plecach kaemy i moździerz. Zwalisty Gasupuréz wręcz dołożył sobie więcej sztuk amunicji do moździerza, niż przewidywał regulamin. Pułkownik i major zatrzymywali się co chwila, debatując nad jakimiś urządzeniami, a Pover przez długie minuty jeszcze medytował. Hruzzi i Fill zachowywali się podobnie, chociaż nie mieli takiego oprzyrządowania jak tamci.

Tym razem do lasku, w którym doszło do starcia z wrogiem, zbliżaliśmy się z przeciwnej strony. Mapa nie pomagała mi w dokładnej orientacji, w nieskończonym morzu pagórków, lasków i moczarów można było łatwo zabłądzić. Po zimnej nocy, lodowatej pobudce i dwudziestu kilometrach z pełnym ekwipunkiem na plecach mieliśmy tego wszystkiego powyżej

uszu. Dałem ludziom dziesięć minut odpoczynku i wysłałem zwiadowców, żeby jeszcze raz obejrzeli teren przed nami. Według mapy czekało nas przejście przez następną płytką, częściowo podmokłą dolinę, po czym mieliśmy dotrzeć do celu. Na pierwszy rzut oka wszystko szło zgodnie z planem, kroczyliśmy niczym cienie i nikt nie powinien mieć zielonego pojęcia o naszej obecności. Tyle że ja odczuwałem niemiłe mrowienie, a spojrzawszy na resztę, przekonałem się, że inni też czują się nieswojo. Wrócili zwiadowcy, w okolicy ponoć nie ma żywej duszy.

Po pokonaniu grzbietu pagórka, idąc tyralierą, zaczęliśmy ostrożnie schodzić zboczem. Pole widzenia rozmyło mi się na moment, mniej więcej jak wtedy, gdy człowiek gwałtownie wstaje po długim leżeniu. Zmełłem przekleństwo i odbezpieczywszy karabin, przypadłem do ziemi. Za plecami słyszałem metaliczny chrzęst broni szykowanej do gotowości bojowej.

Tam, gdzie się jeszcze przed chwilą rozciągało puste torfowisko, stał wojskowy obóz. Setka, może stu dwudziestu ludzi. Zmaterializowali się najwyraźniej w porze obiadu, ponieważ przy kuchni polowej tłoczyła się gromada mężczyzn. Z tej odległości nie byłem w stanie rozpoznać ich umundurowania ani innych szczegółów, które by nam zdradziły, kto zacz i komu służą. W lewym rogu obozowiska stały trzy działa. Jeszcze nigdy się z takimi nie spotkałem. Sądząc po olbrzymich bębnowych magazynkach, była to broń powtarzalna, ale o kalibrze większym niż dwadzieścia milimetrów, co oznaczało, że znacznie przekracza próg stabilności Chandrekosa. Niewykluczone jednak, że chroniły ją też jakieś cholerne czary. Tak czy owak, dzięki takim działom tamci mieli nad nami przewagę nie tylko liczebną, ale i ogniową. W bezpośrednim starciu zmietliby nas z powierzchni ziemi.

Zamierzałem nakazać cichy odwrót, kiedy w obozie któryś z mężczyzn krzyknął zaskoczony, pokazując gdzieś przed siebie. Na szczęście nie w naszą stronę. Widać dopiero teraz doszło do nich, gdzie są, a ponadto obóz zaczęła pomału zalewać brązowo-czarna, torfowa maź. Nieznany czarownik wprawdzie z matematyczną dokładnością przeprowadził telekinetyczny transport obcych żołnierzy razem z kawałkiem ziemi, tyle że umieścił ich na dnie torfowiska. Napięcie w obozie rosło z każdą chwilą po tym, jak kolejni uświadamiali sobie, że nagle znaleźli się w innym miejscu.

To, że nas odkryją, było tylko kwestią czasu. Co do ewentualnych negocjacji nie miałem najmniejszych złudzeń. Gestem dałem rozkaz i popędziłem w dół, mając jednocześnie nadzieję, że reszta oddziału podąża za mną. Nie było tego więcej niż trzysta metrów. Biegacze podczas dorocznych królewskich igrzysk pokonują taki dystans w ciągu niespełna trzydziestu sekund. Wprawdzie mieliśmy na plecach mnóstwo amunicji oraz sprzęt, a na nogach buciory znacznie cięższe od kolców, nam jednak chodziło o życie. Wierzyłem, że będziemy tam szybciej niż za pół minuty.

Przeskoczywszy potok, przedarłem się przez pas wrzosów. Przez moment nie widziałem niczego, bo na czoło zsunął mi się hełm. Potrząsnąłem głową, dzięki czemu wrócił na miejsce, i w ostatniej chwili ominąłem leżący w trawie, na wpół spróchniały pień. Cały czas starałem się, by lufa mojego automatu mierzyła mniej więcej w środek wrogiego obozowiska. Kolejny okrzyk, tym razem ostrzegawczy. Zauważyli nas. Nacisnąłem spust, koło głowy świsnęły mi kule. Musiałem wierzyć, że nie oberwę od nikogo z naszych.

– Do gatlingów! – wrzasnął któryś z wrogów i grupka żołnierzy pobiegła do dział.

Nasza pierwsza zmasowana seria przyniosła piorunujący skutek, na ziemi pozostało mnóstwo nieruchomych ciał. Później i oni aktywowali kinetyczne tarcze i odpowiedzieli ogniem. Rubiny na moim skórzanym ochraniaczu przedramienia zamigotały, lecz zgasły po pierwszych trafieniach. Na podstawie siły uderzeń wywnioskowałem, że podobnie jak my są uzbrojeni w automaty małego kalibru. Z tyłu gruchnął moździerz, tuż potem jeszcze raz i w dole eksplodował granat. Gasupurézowi było spieszno, wiedział, że na ostrzał ma tylko parę sekund.

Wymieniłem magazynek, wrogowie właśnie ustawiali pierwszy gatling w naszą stronę, złowieszczy pęk luf zaczął się kręcić. Jedna seria rozsiekałaby nas na strzępy, tarcze nie wytrzymają takiego kalibru. Ostatnie kilkadziesiąt metrów, serce w gardle, chrapliwy dźwięk własnego oddechu, w oczach krople potu, lufa karabinu podskakująca w rytm kroków. Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że nie wszyscy przeciwnicy odpowiadają na nasz ogień, bo co najmniej jedna trzecia czeka w przyklęku w jednej linii z bronią w rękach.

Nie były to automaty. Odrzuciłem już nieprzydatny karabin i, nie zwalniając tempa, ustawiłem się bokiem do wroga, zmniejszając w ten sposób pole rażenia. Byli uzbrojeni w samopowtarzalne śrutówki. Gruchnęła salwa, energia kilkudziesięciu, być może kilkuset lecących drobin ołowiu niemal zbiła mnie z nóg, pewien nowy, którego imienia nawet nie znałem i który dotrzymywał mi kroku, zatoczył się, a na jego piersi wykwitły krwawe kwiaty. Dobyłem mieczy. Następne trafienie, rubiny na przedramieniu rozgrzały się do czerwoności. Wpadłem między strzelców. Pierwsi trzej byli nieprzygotowani, więc zginęli szybko. Następny próbował powalić mnie kolbą, ale nie poradził sobie z moim krótkim mieczem. Rozpętało się piekło szaleńczej walki wręcz. Wojskowa taktyka, strategia i cała reszta były tu na nic, liczyło się tylko zabijanie. Przeżyć albo umrzeć.

Przede mną dwóch z bagnetami osadzonymi na długich strzelbach. Blok krótkim mieczem, cięcie długim po gardle i natychmiastowa zasłona przed drugim przeciwnikiem. Był silniejszy, zbił moją broń. Na brzuchu poczułem bagnet. Zacharczał zdziwiony i złamał się wpół, kiedy mój drugi miecz znalazł się między jego żebrami. Trzech obcych na jednego naszego. Wielkiego brodacza z maczetą załatwiłem z tyłu, szczupły gość w berecie odwrócił się tak niespodzianie, że czubkiem miecza drasnął mnie w pierś. Zamarkowałem cios w brzuch, klingi otarły się o siebie. Pośliznął się i nie zdołał sparować mojego ataku na bok. Ostrze miecza ugrzęzło między jego żebrami, a upaćkana od krwi rękojeść wyśliznęła mi się z dłoni.

Nagle zapadła cisza. Oddychając ciężko, drżałem ze zmęczenia i rozgorączkowania. Rozejrzałem się zaskoczony. Poza mną na nogach była jeszcze czwórka: Pover, McGregor, Gasupuréz i jeden z nowych. Pozostali nie żyli albo umierali. Napływająca woda zabarwiała się na czerwono, z okolicznych zboczy zstępowała mgła, łącząc się nad nami ze zbitą warstwą niskich chmur, gdzieś ciurkał strumyk, zaświergotał niewidzialny ptasi śpiewak i głośno zakrakał

kruk. Wkrótce będzie tu ich więcej.

– Na co czekamy? Pułkowniku, niech się pan weźmie do uzdrawiania! – warknąłem na McGregora.

Tylko potrząsnął głową. Przez chwilę myślałem, że jest w szoku, ale niebawem się odezwał:

– Ci obcy pochodzili z dzikich kresów, a ten, kto ich tu przeniósł, studiował magię na akademii królewskiej. Kiedy będzie maskował ślady swojej pracy, spróbuję ustalić, kto to taki.

– Panowie, musicie im pomóc! To moi ludzie! – powtórzyłem.

McGregor ponownie pokręcił głową, wycierając sobie przy tym zakrwawioną twarz.

– Nie przekonacie nas, sierżancie. Poza tym cała ta sprawa jest supertajna i będzie lepiej, żeby pańscy ludzie zostali nieżywi – rzekł chłodno Pover.

Poczułem w ustach krew. Z wściekłości przygryzłem sobie wargę.

Zrobiwszy trzy szybkie kroki, włożyłem rękę pod tarczę McGregora i przytknąłem mu lufę rewolweru do brody.

– Albo zacznie pan uzdrawiać, albo zginie na miejscu! – powiedziałem cicho, bez podnoszenia głosu, pozwalając, żeby moja wściekłość bulgotała głęboko we mnie, bo w przeciwnym razie zabiłbym go od razu.

– Sierżancie, i po co to panu? Najprawdopodobniej i tak później musieliby zostać zlikwidowani. Chodzi o kwestię, która zagraża bytowi całego państwa.

Jego głos był spokojny i na wpół nieobecny, bo chyba akurat próbował coś wytropić z pomocą magicznych środków.

Zerknąłem na Povera. Minę miał typu: „a nie mówiłem?”.

Huk wystrzału z czterdziestki piątki odbił się głucho od wiszących nad nami chmur i jak na rozkaz zaczęło padać. Krople deszczu spłukiwały mi z twarzy krew oraz resztki mózgu McGregora.

 

c.d. w książce

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Pacyński
Literatura
Bookiet
Recenzje
On Cornish
Permanentny PMS
Galeria
Andrzej Zimniak
W.Świdziniewski
Adam Cebula
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
M.Kałużyńska
Andrzej Pilipiuk
Grzegorz Musiał
J.Świętochowski
Magdalena Kozak
M.Koczańska
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Monika Sokół
Magdalena Kozak
Aleksandra Janusz
S.Twardoch
Jewgienij Łukin
Piekara i Kucharski
Andrzej Pilipiuk
S.Twardoch
Miroslav Žamboch
Robin Hobb
Paul Kearney
Christopher Paolini
Michał Orzechowski
 
< 36 >