numer XLIV - styczeń-luty 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Szczepan Twardoch Na co wydać kasę
<<<strona 35>>>

 

Cud domu brandenburskiego

(fragment z tomu „Obłęd rotmistrza von Egern”)

 

 

O KSIĄŻCE I AUTORZE

Erupcje ludzkiego okrucieństwa wyostrzają charaktery. Pozwalają do­ko­nać wielkich podłości, to pewne, lecz pozwalają również na akty wiel­kie­go heroizmu, które nie mieszczą się w co­dzien­ności.

W idealnym świecie rotmistrz von Egern zapewne nie musiałby wybierać pomiędzy Bogiem, honorem a żołnierskim obowiązkiem... Tyle że idealny świat nie istnieje. Przedstawiamy dramatyczną opowieść o człowieku, który pragnąc sprawiedliwości, odnajduje własne szaleństwo.

 

3 lipca 1974 roku pod dom przy ulicy Engelsa w Pilchowicach, na Górnym Śląsku, zajechał nowiutki, srebrzysty Mercedes 450SL, sportowe coupe, na białych, niemieckich tablicach rejestracyjnych. Na ulicach PRL-u nieczęsto widywano takie samochody. Nic dziwnego, że auto wzbudziło niekłamany zachwyt grupy wyrostków, którzy jeszcze przed chwilą rozmawiali o piłce nożnej. Zebrali się dookoła pojazdu, wpatrując się w srebrny lakier, skórzaną tapicerkę i głośno przekrzykując się „wiela mo na blacie”.

Z samochodu wysiadł wysoki i szczupły mężczyzna. Gdy tylko otworzył drzwi, chłopcy rozbiegli się, ale zachęceni przyjaznym gestem, zaraz wrócili do auta. Mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat, nosił zwykły, nieco wymięty, szary garnitur. Na głowę nałożył kapelusz z niewielkim rondem. Okulary w grubych oprawkach z czarnego plastiku i spory neseser dopełniały wizerunku zwyczajnego urzędnika. Nie wyróżniałby się niczym na ulicach zarówno Hamburga, jak i Warszawy, czy Katowic. Za nic nie pasował do sportowego samochodu.

Otworzył pomalowaną na zielono furtkę z kratki „emki”. Dziwnym trafem, każdy dom przy tej ulicy miał cały płot z tej kraty, produkowanej na potrzeby kopalni i, podobno absolutnie nie do kupienia na rynku. Od furtki do drzwi piętrowego domu, typowej kostki, jakich pełno w okolicznych wsiach, prowadził schludny, dokładnie zamieciony chodnik, flankowany niskimi rzędami bukszpanu. Drzwi murowanego domu schowane były w laubie – przedsionku, o ażurowych ścianach, wycinanych z drewna. Na niewielkiej ławeczce na pewno chętnie zasiadał jakiś staroszek pamiętający jeszcze czasy kaizera Wilusia. Teraz jednak ławeczka była pusta, zaś w równym rządku ustawione przed drzwiami stały buty: gumiaki do pracy w ogrodzie, męskie półbuty i damskie pantofelki. Mężczyzna nacisnął okrągły przycisk dzwonka. W domu rozległo się natrętne brzęczenie.

– Jooooorg! – odezwał kobiecy głos.

– Cila, niy nerwuj mie! Kamrat u mie siedzi! – odpowiedział męski baryton.

– Ja, już ida...

Szczęknęło kilka zamków. Drzwi otworzyły się skrzypiąc. Za nimi wisiała niby-zasłonka z plastikowych pasków, mających rzekomo stanowić zaporę dla much. Niska, korpulentna kobieta odgarnęła paski i spojrzała na gościa. Kiedy zauważyła, że to nikt znajomy, przybrała oficjalny wyraz twarzy i zapytała po polsku:

– Dzień dobry. Czym mogę Panu pomóc?

– Dobry. Jorg doma? Musza snim godać...

Na dźwięk śląskiego dialektu gospodyni uśmiechnęła się lekko.

– Ja, siedzóm z Francikiym i na fusbal paczóm. Wlyźcie, sam sie sebujcie, tu mocie lacze. Jorg mo tam bółnkawa i kołocz, to wóm do. Jo móm robota we fribecie, to se tam dowejcie rady bezy mie – trajkotała, przepuszczając gościa i wychodząc na zewnątrz.

Mężczyzna zdjął buty i kapelusz, otworzył drzwi. Na fotelu siedział Jorg, czyli Jerzy Szołtysek, mężczyzna pięćdziesięcioletni, o szpakowatych włosach i spracowanych dłoniach. Naprzeciwko siedział drugi – pewnie Francik, mniejszy, o szczurowatej twarzy. Obaj kłócili się o właśnie obejrzany mecz.

– Jorg, pieróna, czamu sie niy cieszysz?

– Bo my przegrali – odpowiedział Szołtysek.

– Pieróna, Jorg, jakby te gorole grały z jakimiś Rusami, abo Szwedami, abo tymi Holyndrami, tobyś móg być za niymi, ale przeca łóni z Niymcami grali! – pieklił się Francik.

– No właśnie. My sóm przi Polsce, to my sóm za Polskóm. Czamu, Francik, jak cie na grubie pytajóm, to żeś już tak za tymi Niymcami niy jest?- bronił się zwolennik polskiej piłki.

– Ty dobrze wiysz, czamu. Jorg, a jak do Rajchu pojedziesz to bydziesz za Niymcami?

– Niy pojada do Rajchu.

Francik machnął ręką i zaczął pożerać kołocz z makiem, popijając kawą. Kręcił przy tym głową, ale dał spokój kłótni.

Gość wszedł do pokoju.

– Witej, Jorguś – powiedział.

Gospodarz odwrócił się jak rażony gromem. Talerzyk wypadł mu z dłoni. Popatrzył chwilę na przybyłego i, nie odwracając od niego wzroku, powiedział do swojego kolegi:

– Francik, niy nerwuj sie, ale idź se terozki do dom, ja? Jutro se zaś pogodomy o fusbalu.

Francik zrozumiał, że to jakaś ważna sprawa, przełknął pospiesznie ostatni kawałek – Cila robiła najlepszy kołocz we wsi – i wyszedł bez słowa. Gość, nie czekając zaproszenia, usiadł na drugim fotelu.

– Jedyn zero dlo Niymców. Gromy o trzecie z Brazylióm – powiedział Jorg.

– To terozkiś jest Polok, ja? – zapytał gość.

Jorg nie odpowiedział. Gość posiedział chwilę w milczeniu. Powoli, po cichu zaczął pogwizdywać pod nosem jakąś melodię. Szołtysek zanucił razem z nim. W pokoju cicho niosła się Horst Wessel Lied.

 

***

 

SS-Untersturmführer Friedrich Ratschek tkwił za krzakiem czeremchy, na skraju rosyjskiego lasu. Plamisty kamuflaż peleryny i pokrowca na hełm pomagał dobrze się ukryć, ale młody oficer nie polegał tylko na tym. Twarz umazał błotem, dzięki temu nie przyciągała wzroku sowieckich obserwatorów jasną plamą. Do hełmu przymocował kilka wiechci trawy, zaś pistolet maszynowy okręcił wąskimi paskami, pociętego jutowego worka, aby zamaskować charakterystyczny kontur broni. Stary pruski feldfebel dostałby niewątpliwie apopleksji, widząc takiego żołnierza, tutaj jednak nie groziła nikomu szpicruta speca od musztry, lecz sowieckie kule. Podporucznik co jakiś czas sięgał powoli po lornetkę i lustrował przedpole. Od lasu na wschód rozciągały się szerokie łąki, teraz porosłe rachityczną trawą. W miejscu, w którym miał swoją kryjówkę, zwężały się do rozdzielającego dwie ściany lasu stumetrowego pasa. Oficer spojrzał na swoich ludzi – Heini, z kaemem, Otto – wielki, jasnowłosy chłop ze Szwabii, tulący policzek do rury panzerszreka. Dalej siedział cichy i skryty Timo Kirispuu, strzelec wyborowy. Świetnie się zamaskował i obserwował przedpole przez lunetę swojego mauzera. Za nim drugi Estończyk, Jaan Harse, też z panzerszrekiem i Rudolf, z drugim kaemem.

– Laden und sichern! – dla pewności wydał komendę Ratschek.

Kiwnęli głowami – sam zakazał odpowiadać, po co komu tyle gadania. Będą mieli się Sowieci z pyszna, nie ma co. Oto sześciu świetnych żołnierzy z dywizji pancernej SS „Wiking” uzbroiło się po zęby, zrobiło zasadzkę i da bolszewikom popalić!

Czekali cierpliwie. W zeszłą sobotę wzięli do niewoli Kozaka, który sam przeszedł za ich linie, z zamiarem wstąpienia do RONA. Był przesłuchiwany i od niego wiedzieli, że konwój musi tędy jechać. Ich kompania była odpowiedzialna za utrzymanie swojego odcinka i nie mogli sobie pozwolić na osłabienie linii, ale na kilkakrotnie ponawiane prośby podporucznika SS-Sutrmbannführer Geno Reihmann zgodził się wydelegować z Ratschkiem pięciu ludzi, których sam sobie wybierze, i dać im broń, jaką sami będą chcieli. Potem kręcił nosem, kiedy zobaczył w rękach ludzi podporucznika dwie przeciwpancerne wyrzutnie i dwa kaemy MG-42, „Pięciu ludzi, a pół siły ognia kompanii!” – ale słowa dotrzymał. Niech młody Untersturmführer zarobi na swój Żelazny Krzyż!

Najpierw usłyszeli warkot czołgowych silników. Konwój otwierał jeden czołg T-34, za nim podążały cztery amerykańskie ciężarówki studebaker, z wymalowanymi czerwonymi gwiazdami na burtach, zaś całą kolumnę zamykał lekki T-40.

W zasadzce każdy znał swoją rolę. Nie otwierali ognia, czekali, aż znajdą się dokładnie na trawersie kolumny. Otto przygotował pancerzownicę do strzału i wycelował w pierwszy czołg, Rudolf w ten, zamykający kolumnę.

– Feuer frei! -wyszeptał młody oficer.

Dwie rakiety poleciały w stronę czołgów, zostawiając za sobą smugi dymu. W tej samej sekundzie Krispuu nacisnął spust, trafiając w głowę kierowcę środkowej ciężarówki. Pierwszy czołg płonął. Załoga pospiesznie wyskakiwała przez właz na wieży. W drugim potężna eksplozja urwała wieżyczkę, zabijając załogę na miejscu. Rudolf zaczął pruć z karabinu maszynowego, krótkimi seriami, po kabinach ciężarówek, Krispuu zabił drugiego kierowcę, zaś podporucznik i Heine rzucili się przeładowywać panzerszreki.

– Och, verfluchte Scheisse! – krzyknął nagle Rudolf.

Podporucznik spojrzał na przedpole... Wprowadzono ich w błąd! Ciężarówki, które miały być pełne części zamiennych przewoziły żołnierzy! Z bud studebakerów wyskakiwali radzieccy piechurzy, słychać było komendy, wykrzykiwane przez wymachującego naganem oficera. Jednak Ratschek wybrał dobrych żołnierzy, zanim jeszcze wydał odpowiednie rozkazy, każdy zaczął robić swoje. Strzelcy pancerzownic odłożyli rury, sięgnęli po peemy i zaczęli strzelać krótkimi seriami. Rozszczekały się również obydwa karabiny maszynowe. Estończyk zastrzelił radzieckiego oficera. SS-Untersturmführer raz za razem naciskał spust i starał się ocenić sytuację. Mieli chwilową przewagę i odnieśli już spory sukces – dwa zniszczone czołgi, kilkunastu zabitych Rosjan, a podziurawione ciężarówki dalej nie pojadą. Sowieci dysponowali jednak przewagą liczebną, było ich około sześćdziesięciu. Chwilowo ogień przycisnął ich do ziemi, kryli się za samochodami i wrakami czołgów, ale gdy tylko ich dowódca zorientuje się w sytuacji, natychmiast przejdzie do natarcia. Musieli mieć przynajmniej sześć erkaemów – przygwożdżą Niemców ogniem zza ciężarówek, zaś reszta ruszy do ataku. Trzeba więc uciekać, i to szybko, bo w lesie stracą przewagę nad czerwonymi. Całe szczęście, że do swoich pozycji nie daleko! Krótka komenda – ludzie będą wiedzieli co robić.

– Züruck! Schnell!

Heini i Rudolf zaczęli strzelać, w tym czasie reszta żołnierzy odskoczyła na parę kroków. Zza drzew posłali kilka serii z pistoletów maszynowych, Krispuu zastrzelił jakiegoś Iwana, który zbyt mocno wychylił się zza burty ciężarówki. Pod osłoną kolegów wycofali się obaj strzelcy kaemów, objuczeni taśmami z nabojami i ciężką bronią. Wszyscy ruszyli biegiem przez las. Ratschek zastanawiał się, czy dadzą radę. Popełnił błąd – nie przewidział konieczności szybkiego odskoku i za bardzo obciążył swoich ludzi. Za porzucenie w lesie broni, i to tak cennej jak karabiny maszynowe i pancerzownice groziłby sąd polowy. Żołnierze nieśli za dużo – normalnie obsługę zarówno kaemu jak i pancerszreka stanowi dwóch ludzi – celowniczy i amunicyjny. Tutaj każdy niósł swoją amunicję, zaś niszczyciele czołgów mieli jeszcze automaty. Wyraźnie słyszeli za sobą odgłosy pogoni, gnali więc tym szybciej. Jednak rosyjscy piechurzy nie byli nie mieli tyle sprzętu – wszystko, co mogłoby przeszkadzać, porzucili pewnie przy ciężarówkach (Ratschek sam by tak zrobił) i teraz biegli szybciej niż Niemcy. Podporucznik zaczął się rozpaczliwie zastanawiać, co gorsze – zginąć z ręki Iwanów, czy ryzykować wściekłość dowódcy kompanii i pewnie sąd polowy. O odznaczeniu może zapomnieć, chociażby jutro własnoręcznie zniszczył całą ruską dywizję pancerną. Trudno, nie był wariatem, pośmiertny Krzyż Rycerski nie pociągał go wcale. Życie ludzi, którzy pokładali w nim swoją ufność, było mu droższe niż broń. Postanowił porzucić obciążenie – już chciał wydać taki rozkaz, gdy kilkanaście metrów przed nimi uniósł się duży kawał darni, spod którego wyjrzała umorusana twarz żołnierza.

– Kameraden! Kommen sie hier! – krzyknął.

Ziemny, zamaskowany schron! Dzięki Bogu! Iwany tutaj ich nie znajdą, dojdą do niemieckich linii, odbiją się i dadzą spokój, uznawszy, że udało się im uciec! Wskoczyli do środka. Ziemianka przygotowana była bardzo porządnie, ściany oszalowano świeżymi pniami sosen, tak samo podłogę, stały tam też zbite z desek prycze, był stół, lampa naftowa i, najważniejsze, radio – sensem istnienia bunkra było zatrzymanie pierwszego ataku i ostrzeżenie właściwych linii – od strony „radzieckiej” znajdowała się szczelina obserwacyjna, zamaskowana krzakami i siatką. Strop przykrywała gruba darń, zapobiegliwi budowniczy zasadzili na niej nawet małą brzózkę.

Gdy wszyscy znaleźli się już w środku, żołnierz ze schronu zasunął właz. Załogę placówki stanowiło dwóch ludzi – niski, ciemnowłosy SS-Sturmann, i szeregowiec, zajęty czyszczeniem swojego karabinu.

– Zaś poszoł jakiś oficjyr, gupi gizd, i Rusy mu wojoków zabiyły... – mruknął pod nosem żołnierz, nie spodziewając się, że ktoś jeszcze może tutaj rozumieć po śląsku.

Fritz Ratschek przyjrzał się mu badawczo.

– Od kiedy to do Waffyn-SS Poloków bieróm, co? – zapytał żołnierza.

– O, pierucha... – wyrwało się Georgowo Sholtiskowi, spodziewającemu się kary za lekceważenie oficera.

Nie został jednak ukarany.

Młody oficer mógł wreszcie wpiąć do munduru wstążkę swojego upragnionego Żelaznego Krzyża, II klasy. Zgłosił się do SS na ochotnika. Czuł się Niemcem, ale sprawy ideologiczne nigdy go nie zaprzątały. Chciał być żołnierzem i, mimo że zabronił mu tego ojciec, zabroniła matka, i nawet farorz zagroził ekskomuniką, młody Ratschek w październiku 1939 zdał maturę w gliwickim gimnazjum i zgłosił się na ochotnika do Waffen-SS. Koleżeńska atmosfera w tym nowym wojsku odpowiadała mu bardziej, niż arystokratyczny Wehrmacht. Trafił do SS-Junkerschule w Bad Tölz a potem do dywizji „Wiking”. Razem z flamandzkimi, norweskimi, estońskimi i fińskimi ochotnikami przeszedł cały szlak bojowy – Ukraina, południowa Rosja, Kaukaz, teraz znów Ukraina...

Natomiast Georg Sholtisek nie był bynajmniej ochotnikiem. Jako poborowy mógł zostać powołany tylko do Wehrmachtu, jednak w 1943 roku na obwodowej komisji wojskowej dano mu do podpisania jakiś dokument. Ktoś powiedział, że to tylko formalność. Jorguś nie czytał za dobrze po niemiecku, podpisał więc, jak kazali – rodzice przyuczyli do posłuszeństwa. Pięć tygodni później siedział na pryczy, w pociągu wesoło toczącym się przez szerokie stepy Rosji. Po niemiecku nie umiał wiele więcej niż „Zu befehl”, „Jawohl”, i „SS-Schütze Georg Sholtisek”. W pięć tygodni, ku rozpaczy ojca i matki, z syna śląskiego górnika stał się rycerzem Tysiącletniej Rzeszy, walczącym na wschodzie z azjatyckimi hordami.

Fritz Ratschek polubił młodego Ślązaka. Zdołał załatwić mu przeniesienie do swojej kompanii i zrobił z niego swojego „adiutanta”, jeżeli podporucznik może mieć adiutantów. Miło było mieć z kim pogadać po swojemu. Jeszcze weselej było, gdy spotykali jakąś grupę Ślązaków z Wehrmachtu.

 

c.d. w książce

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Pacyński
Literatura
Bookiet
Recenzje
On Cornish
Permanentny PMS
Galeria
Andrzej Zimniak
W.Świdziniewski
Adam Cebula
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
M.Kałużyńska
Andrzej Pilipiuk
Grzegorz Musiał
J.Świętochowski
Magdalena Kozak
M.Koczańska
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Monika Sokół
Magdalena Kozak
Aleksandra Janusz
S.Twardoch
Jewgienij Łukin
Piekara i Kucharski
Andrzej Pilipiuk
S.Twardoch
Miroslav Žamboch
Robin Hobb
Paul Kearney
Christopher Paolini
Michał Orzechowski
 
< 35 >