Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Temu panu dziękujemy

Zastanawiające, jak niewiele tytuł może mieć wspólnego z treścią. Ba, może być wręcz niesamowicie mylący. Na pierwszy rzut oka „Pan ławy przysięgłych” wydaje się jednym z thrillerów sądowych (który to gatunek w filmie i literaturze Amerykanie zdają się uwielbiać), a po lekturze okazuje się, że – niespodzianka – szanowny główny bohater równie dobrze mógłby być hydraulikiem, sprzedawcą samochodów czy kimkolwiek innym. Liczy się to, że jest sierotą, i to sierotą z tajemniczą przeszłością, z którą do tego mają coś wspólnego agenci CIA. A potem jest już tylko gorzej...

Tytułowy pan ławy to błyskotliwy, dobrze sytuowany adwokat, który głęboko cierpi wewnętrznie, bo broni niedobrych, bogatych ludzi przed słusznymi pozwami. Jest wyczerpany, załamany, a przy jego boku wiernie trwają: asystentka – atrakcyjna samotna matka, i sąsiadka – sędziwa Ukrainka, dla której nasz bohater jest niczym syn. Ta sielanka nagle się kończy, kiedy okazuje się, że bliski przyjaciel prezydenta USA popełnił w tajemniczych okolicznościach samobójstwo, a tuż przedtem starał się skontaktować z głównym bohaterem.

W tej książce jest wszystko: lekkie zahaczenie o thriller sądowy – bo przecież adwokata tu mamy, thriller polityczny – bo spisek sięga daleko poza granice kraju, powieść ociera się nawet o thriller medyczno-psychologiczny. No i jeszcze romans – zgadnijcie z kim? Plus dużo strzelanin, paru psychopatów, dzielny były agent, piękna córka innego byłego agenta i policjant z małej mieściny, który chce za wszelką cenę dojść prawdy. Akcja pędzi na złamanie karku i aż dziwne, że przy taki tempie prowadzenia fabuły książka jest tak straszliwie nudna.

Bohaterowie są papierowi i stereotypowi do bólu – od razu wiadomo, kto dobry, a kto zły, do tego działają odrobinę nieracjonalnie. Autor bardzo starał się zbudować atmosferę ogólnie panujących spisków i poczucia zagrożenia, wciągnąć czytelnika w stworzony świat, zainteresować – na próżno. Po przeczytaniu miałam wrażenie, że ktoś naczytał się za dużo książek Clancy’ego, Cooka, Grishama, po czym postanowił, że on też coś takiego stworzy. Nie wyszło.

Dobra rada dla wszystkich czytelników: odpuścić. Dobra rada dla tłumacza: „turn off the radio” to wyłączyć radio, a nie skręcić.  

 

Millenium Falcon

 

Ocena: 1

 

Robert Dugoni

Pan ławy przysięgłych

Tłum. Paweł Korombel

REBIS, 2007

Stron: 414

Cena: 29,90

 

 

 

 



Oby to lato naprawdę było ostatnie...

Tak zwana literatura kobieca kojarzy się czytelnikowi z książkami lekkimi, niewymagającymi. Jeśli jeszcze jest zabawnie, to już mamy do czynienia z historiami wyższego rzędu. Ale smutno się człowiekowi robi, kiedy przy minimalnych oczekiwaniach – w miarę interesującej akcji, wiarygodności psychologicznej i minimum oryginalności – spotyka go srogi zawód.

Zaczyna się klasycznie – czas akcji: lato; miejsce: wyspa pełna domków letniskowych, głównie bogaczy, miejsce, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzą; bohaterowie: dwie siostry, różne charakterologicznie i wizualnie, oraz ich przyjaciel (piękny, młody i bogaty), który od dzieciństwa spędzał na wyspie każde wakacje w towarzystwie bohaterek, a teraz po przerwie wraca na wyspę – i do towarzyszek zabaw, które w tym czasie wyrosły. A dalej jest już tylko gorzej...

Grę schematami pomińmy milczeniem, bo brutalna prawda jest taka, że większość romansideł na schematach bazuje – towarzyszka zabaw, która wyrosła na piękną kobietę, trójkąt, relacja kopciuszek-książę z bajki, konflikt lojalności. Wszystko to autorka zebrała i wrzuciła do jednego wora, tylko szkoda, że ilość nie przeszła w jakość. Nie mówię, że spodziewałam się od razu wielkiego dzieła, ale przynajmniej minimalnie interesującego harlequina. Pomijając fakt, że książka jest niesamowicie nudna, bohaterowie są po pierwsze: papierowi, a po drugie: ich działania wydają się kompletnie niewiarygodne psychologiczne. To znaczy, przepraszam, mogą być wiarygodne psychologicznie, o ile założymy, że przeciętny Amerykanin ma porąbane w głowie i obowiązkowo kwalifikuje się na całe życie terapii. W USA co prawda nie byłam, ale Amerykanów znam i wydawali mi się normalni... Może warunkiem kwalifikowania się do spędzenia życia na kozetce jest posiadanie letniego domku na wyspie?

Podsumowując, jest to powieść romantyczna o ludziach z dużymi problemami psychicznymi, przedstawianych jako ludzie zdrowi psychicznie, miotających się w dziwny sposób pomiędzy poważnymi, a przez autorkę (która to autorka wcześniej pisywała powieści dla wczesnych nastolatek, może to dlatego) uroczo spłyconymi problemami i mających do tego bardzo poważne problemy z komunikacją międzyludzką. Zdecydowanie nie polecam, odradzam i zniechęcam.

 

Millenium Falcon  

 

Ocena: 1

 

Ann Brashares

Ostatnie lato

Tłum. Anna Reszka

Nowa Proza, 2007

Stron: 286

Cena: 29,99

 




No i klops...

Dawno, dawno temu, jakiś miesiąc temu z okładem przeczytałam książkę. Wydarzenie, nie? A jednak. Jako redaktorka czytam książek całą masę, lecz rzadko delektuję się którąś w pozycji innej niż siedząca przed kompem garbuska. Jeszcze nie przyswoiłam sobie redagowania tekstów w pozycji horyzontalnej.

W tym konkretnym przypadku czytelnictwa miałam tę przyjemność, że mogłam sobie wyciągnąć nogi na całą długość lub wyciągnąć siebie, też na całą długość. I na tym przyjemność się skończyła, niestety... Bo fotele też do najwygodniejszych nie należą. Po to, żeby gości się szybko z domu pozbyć...

Gdybym napisała bookiet chwilkę po skończeniu lektury, zapewne byłby inny i nie musiałabym rozpychać treści całkiem osobistymi wynurzeniami. Ponieważ albo – wstyd przyznać – pamięć mi już szwankuje, albo książka była pozbawiona głębszych myśli i dlatego szybko z głowy uleciała. W swojej pysze śmiem twierdzić, że to drugie, bo takiego Grzędowicza i jego „Pana” czytanego trzy lata temu pamiętam doskonale.

Do ad remu: są sobie kaskader Amerykanin Noah oraz kaskaderka Finka Silja. Noah to starszawy gość po przejściach, Silja jest prześliczną dziewczyną z przeszłością. Na razie nie mają się ku sobie, ale coś iskrzy.

Czekając dni parę na kolejne ujęcia filmowe, w których zastąpią mdłych aktorów, płyną na nurkowanie. Noah nieoczekiwanie znajduje na dnie morza medalion z wyrytym dziwnym rysunkiem oraz czeskim napisem PRCHAL. Na razie nic nie zapowiada dalszych wydarzeń, akcja płynie sobie powolutku i spokojnie.

Sceny z Noah i Silją przeplatają się z historią... zaraz, zaraz, muszę sięgnąć po książkę... Adeoli – ciemnoskórej ambasadorki DOVE, agencji humanitarnej walczącej o pokój na świecie. W związku z tym, że podpadła wielu ekstremistom z krajów arabskich, posiada swoją ochronę w postaci byłego komandosa Ricka oraz paru pobocznych bodyguardów. Między Adeolą a Rickiem zaiskrzyło już dawno, teraz możemy śledzić zaawansowany romans, który przerodził się w całkiem fajny związek.

W pewnym momencie na obu scenach wybucha: Noah staje się zwierzyną ściganą przez upiornie grzecznych panów w szarych marynarkach, którzy mordują jego przyjaciela, jego byłą żonę oraz przygodnego jegomościa. Adeola dzięki Rickowi unika zamachu na swoje życie.

Jasnym się stało, że na którejś stronie powieści losy obu „drużyn” muszą się spleść. I splatają. A dalej jest już dużo rozpierduchy, pościgów, szaleńczych walk z czasem, i tak dalej, i tym podobnie.

W zasadzie to podczas pisania owego bookietu całkiem dużo sobie z fabuły przypomniałam. Więc nie jest ze mną tak źle, jak sądziłam. A także nie jest źle z książką.

Zatem mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto nie wymaga od lektury nic ponad czystą przyjemność akcyjniaka, dobrego tempa i niezłych opisów akrobacji seksualnych. (Tak, tak, zaiskrzenie musiało dać efekt...)

 

Mormor

 

Ocena: 4

 

Graham Masterton

Aniołowie chaosu

Tłum. Piotr Kuś

REBIS, 2007

Stron: 280

Cena: 25,90

 

Takie sobie wycieczki

Filozofia jest w nieciekawej sytuacji: stała się ofiarą stereotypu, przedstawiającego ją jako królestwo nudy i bełkotu, gdzie rozprawia się na tematy nikomu niepotrzebne albo bawi się w gierki słowne cieszące tylko filozofów. Szkoda, bo przecież nie o to chodzi, żeby ograniczać się do poznawania dzieł dawno zmarłych myślicieli, ale też by samemu myśleć. Przyznaję, wniosek banalny, tak banalny, że pomijany i zbywany przez zwykłych ludzi. A jednak każdy próbuje układać świat jak puzzle i odnajdywać klucz do jego rozumienia. Każdy, w zależności od charakteru, inteligencji, nawyków umysłu, posiada pewną własną określoną filozofię i wynikłe z niej postrzeganie świata. Można się naśmiewać z ludzi, którzy robią to tylko pod wpływem alkoholu, ale filozofowanie jest dla człowieka naturalną umiejętnością i właśnie dlatego oczywiste powinno być jej rozwijanie. Myślę, że właśnie dlatego powstają takie książki jak „Wycieczki filozoficzne”. Wydaje mi się, że to trochę syzyfowa praca – kierowanie takich pozycji do młodych ludzi może napotykać opór materii już na samym początku. Nie pomogą w tym liczne ilustracje, chyba żeby ich rolę sprowadzić do zmniejszenia ilości tekstu.

Mimo że czytelnik jest zachęcany do czytania rozdziałów w dowolnej kolejności, warto robić to po kolei.

„Czy powinienem jeść mięso?”, bo tak brzmi tytuł rozdziału pierwszego, wprowadza nas do wciągających rozważań krążących wokół tytułowego pytania. „To filozofia w działaniu, a nie w galarecie”, przekonuje fragment zamieszczony z tyłu książki i w tym przypadku jest to prawda. Próbując dywagować na tematy najbliższe człowiekowi, autor pokazuje, jak zadawać pytania na tematy uznawane za banalne i tym samym ustawia sobie poprzeczkę, którą nie zawsze uda mu się przeskoczyć. Część rozdziałów została poprowadzona właśnie tak, aby problemy krążyły wokół zagadnień wynikających raczej z życia, jak na przykład „Czy Bóg istnieje?”

Moją uwagę zwróciło dodatkowo zagadnienie „Co jest źródłem dobra i zła?” Być może dlatego, że swego czasu miałem kontakt z ludźmi głęboko wierzącymi we względność dobra i zła i przy każdej krytyce jakiejś czynności i nazywaniu jej złą wyrażali sprzeciw, nie proponując jednocześnie nic w zamian. Z ciekawości zerknąłem do tego rozdziału, początkowo zapowiadało się ciekawe, ale pewne wnioski (nie tylko w tej części) odebrałem jako pretensjonalne. Nie chcę tego wykazywać jako wady. Bo jeśli autor zachęca czytelnika, by się z nim nie zgadzał, może też specjalnie zostawia w książce wskazówki, by zachęcić do samodzielnego myślenia?

Inne tematy dotyczą już zagadnień z życia wziętych, niekoniecznie też są poprowadzone w równie sprawny sposób. Niektóre zagadnienia nie są znowu tak oczywiste do wykoncypowania ani nie każdego intrygują. Właśnie te pytania stają się pretekstem do przeprowadzenia wykładu. Zamiast wielostronnej prezentacji problemu, jak w pierwszym rozdziale, autor woli streścić, co na ten temat mieli do powiedzenia filozofowie. Nagle przestaje zachęcać do dialogu, tylko oddaje się wyłożeniu (choć trzeba to przyznać: wciąż tym samym sympatycznym i komunikatywnym językiem) dawno już sformułowanych tez.

Ciężko w tym momencie docenić starania autora, by zachęcić młodego czytelnika do myślenia. Dodawanie tu i ówdzie „A co Ty o tym sądzisz?” nie pomaga, a próba dojścia do wniosków nie ma już tej lekkości.

Jakkolwiek dziecinnie mogłoby to zabrzmieć, w książce brakowało mi przede wszystkim miejsca na własne uwagi. Marginesy są za małe, by pisać na nich notatki, a jedyne wolne miejsca pojawiają się w okolicach rysunków albo na samym końcu rozdziału. Spotkanie się z „Jak sądzisz?” w środku gęsto zapisanej strony nie jest najlepszym rozwiązaniem, szerokie marginesy bądź większe odstępy między pytaniem a ciągiem dalszym byłyby tu ciekawym urozmaiceniem. Bo jeśli podręczniki do psychologii zachęcają, by w nich notować i podkreślać ważne dla nas rzeczy, to czemu nie zachęcać do odnotowania swoich uwag? Skoro autor pyta?

To nie jest zła książka, mówię to od serca. Po prostu zamykając ją, myślałem, że jednak mogłaby być lepsza. Można ją podsunąć młodym, jeśli wystarczy im cierpliwości przy wykładach, jest szansa, że nie odłożą przedwcześnie. Starszym, nieobeznanym z filozofią, lektura może dostarczyć trochę rozrywki, filozofowie nie znajdą nic, czego by już nie wiedzieli. Na pewno nie jest to najlepszy wstęp do filozofii.

 

Lafcadio

 

Ocena: 4

 

Stephen Law

Wycieczki filozoficzne. Jedno jest pewne,

że nic nie jest pewne

Tłum. Witold Turpolski

Studio Emka, 2007

Stron: 224

Cena: 27,00

 

 

 

Koniec świata - przymiarka czwarta

Są książki, które bolą. Utwory, których nigdy nie powinno się opublikować. Teksty udowadniające, że pisać nie każdy może. Kto nie wierzy, niechaj sięgnie po „Czwarte przymierze” Gonzalo Ginera.

Powieść jest klasycznym klonem „Kodu Leonarda Da Vinci”. Fernando Luengo, przystojny, czterdziestosześcioletni (chyba, bo dane są sprzeczne) jubiler, otrzymuje tajemniczą przesyłkę – starożytną bransoletę, którą wysłano przed ponad półwieczem do ojca onego Fernanda. Zaintrygowany, bierze swą młodą seksowną pracownicę Monicę i wyrusza w poszukiwaniu prawdy. Śledztwo, polegające głównie na popijaniu coraz to wymyślniejszych trunków (zagryzanych truflami), ujawnia sensacyjne informacje o przeszłości rodziny naszego budzącego namiętność kobiet protagonisty. I o przeszłości całego świata. Bowiem świat ten, zdradźmy może od razu, musi ostatecznie zostać uratowany przed nieuniknioną zagładą. Czyli przelewki, wbrew wszelkim pozorom, to nie są.

Równolegle do sensacyjno-religijnego wątku przewodniego śledzimy wątki historyczne, dzięki czemu nasza wiedza na temat malowanej z niewiarygodnym rozmachem intrygi rośnie. Epoki minione autor odmalowuje z kunsztem godnym pijanego łyżwiarza figurowego. Bohaterowie, czy to współcześni, czy historyczni, mają głębię kałuży. I mniej więcej tę samą klarowność motywacji. Centralna (więc siłą rzeczy najdokładniej zarysowana) postać, bożyszcze kobiet Fernando (chciałoby się napisać: byczek Fernando), jest urzekająco nierzeczywistym zlepkiem męskich (być może autorskich?) marzeń. Próżno doszukiwać się w nim prawdziwych (więc na przykład nie zawsze szlachetnych) emocji. Luenga ma w ich miejscu zestaw akceptowanych społecznie etykietek zastępczych. Postaci drugoplanowe nawet tego zazwyczaj nie mają. Czy muszę dodawać, że akcja toczy się sprawnie niczym trabant po czołowym zderzeniu z tirem?

Najlepszy jest jednak język powieści. Wyznam jak na spowiedzi – nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek czytał gorzej napisaną prozę. Styl książki można określić jednym słowem – bełkot. Narracja nudzi, męczy, siłuje się z wyobraźnią, zamiast ją pobudzać. W krótkim wstępie autor pisze między innymi, że samo pisanie jest czystą przyjemnością. Czytać już, cwaniaczek, nie musi.

Nie ma się nad czym rozwodzić – „Czwarte przymierze” polecam masochistom literackim. Miłych mąk.

 

Kobus

Ocena: 1

 

Gonzalo Giner

Czwarte przymierze

Tłum. Magdalena Biejat

Albatros, 2007

Stron: 400

 

 

 

Wyjątkowo Trafny Tytuł

Zażywaliście kiedyś tabakę? Jeśli tak, wiecie, jakie to uczucie – na początku łzy stają w oczach, przez chwilę czuć w nosie szczypanie, a potem jedno potężne kichnięcie! I już czujemy wyłącznie wspaniały aromat: tytoń z wiśnią, miętą, cytryną lub z czym tam jeszcze chcecie.

Z opowiadaniami Mistrza V. jest podobnie. Na samym początku mamy szczyptę czarnego humoru, który lekko drapie i szczypie, następnie „kich” w postaci doskonałej pointy i na końcu aromat (czyli, jak określa to sam autor we wstępie do zbioru, czas krótkiej buddyjskiej medytacji nad tym, co przeczytałeś). Są jednak dwie rzeczy, które różnią „Tabakierę...” od tabaki. Po pierwsze, gdy zażywamy, zapach utrzymuje się jedynie przez kilka chwil i znika, tymczasem historie z „Tabakiery...” zapadają w pamięć na bardzo długo.

Po drugie, gdy kupujemy tabakę, zazwyczaj wybieramy jeden konkretny smak i wiemy, na co się decydujemy. W przypadku tego zbioru jest to niemożliwe. Mnogość podejmowanych tematów i konwencji zaskakuje. Mamy tu SF („Thanasfera”), kilka opowiadań o tematyce okołowojennej („Rejs Wesołego Rogera”, „Pamiątka”), garść historii raczej romantycznych („Znajdź dla mnie marzenie”, „Noc dla Miłości”), opowiadania wykpiwające ludzką skłonność do gry pozorów (mój ulubiony „Prezent dla Wielkiego Świętego Nicka”, „Tabakiera z Bagombo” i „Każda godziwa propozycja”) i wiele innych, o których nie wspomniałem z powodu braku miejsca.

Zresztą, co tu dużo gadać – Vonnegut to Vonnegut. Ci, którzy czytali „Witajcie w Małpiarni”, wiedzą, czego się spodziewać. Ci, którzy czytali inne jego dzieła, też. Ci, którzy nie czytali wcale, powinni się wstydzić. Marsz do księgarni. Lub biblioteki.

 

Zwis Redakcyjny

 

Ocena: 6

 

Kurt Vonnegut

Tabakiera z Bagombo

Tłum. Elżbieta Zychowicz

Albatros, 2001

Stron: 368

 


< 04 >