Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Mordimer Madderdin Superstar

 

okladka

Cykl Jacka Piekary o Mordimerze Madderdinie dorobił się na polskim rynku fantastycznym statusu kultowego, co objawia się wznowieniami, reedycjami, kolejnymi wydaniami i temu podobnymi akcjami, które kolekcjonerów zarazem cieszą i irytują.

Na początek należałoby wspomnieć o różnicach względem poprzedniej edycji, ale nie bardzo jest o czym pisać. Część widać na pierwszy rzut oka (nowa okładka, wersja w twardej oprawie), a reszty nie widać prawie wcale (kosmetyczne zmiany w treści opowiadań, zrobione pod kątem nadchodzącej powieści).

Pozostaje skupić się na opowiadaniach. Tych zaś jest pięć, a poziom prezentują różny. Tomik rozpoczyna długi (120 „fabrycznych” stron) tekst „Głupcy idą do nieba” i jest to otwarcie dość mocne. Mordimer podejmuje się śledztwa w sprawie porwania córki bogatego kupca, uzdolnionej aktorki teatralnej. Z pozoru prosta sprawa okazuje się mieć drugie dno. Tekst jest ciekawy, z nieoczywistą puentą i nietypowym dla serii, rozbudowanym rozwiązaniem akcji na końcu. Wyróżnia go też fakt, że wiecznie zwycięski Mordimer dostaje wreszcie trochę po nosie. Mała rzecz, a cieszy.

„Kości i zwłoki” opowiadają o nieplanowanej wizycie Mordimera i Kostucha w spokojnej wiosce Stolpen. Tu nasz inkwizytor wplątuje się w kłopoty, tocząc spór kompetencyjny z kanonikiem Sforzą, który prowadzi śledztwo w sprawie nawiedzającego Stolpen ghula. Tekst nie jest zbyt odkrywczy i wydaje się pretekstem do ukazania postaci okrutnego Gaspara Louvaina, Wesołego Kata z Tiannon. Największym minusem jest marginalna rola Kostucha, który jest tu głównie po to, by w ogóle być.

Kolejne w tomiku „Sierotki” to autorska wersja baśni o Jasiu i Małgosi, przeniesionej do świata Mordimera. Pomysł dość ciekawy, wykonanie jednak zawodzi. Czyta się to bez specjalnego poruszenia, po czym wzrusza ramionami i przechodzi do kolejnego tekstu. Aha, pojawiają się tu Kostuch i bliźniacy – wspominam dla formalności, bo znów jedynie robią za tło.

Czwarty tekst, „Maskarada”, zaczyna się nietypowo – do modlącego się w prowincjonalnym kościele Mordimera zgłasza się mężczyzna podający się za czarownika. Początkowo sceptycznie nastawiony inkwizytor ostatecznie zgadza się odstawić ochotnika do klasztoru Amszilas. Okazuje się to jednak o wiele trudniejsze, niż można by oczekiwać.

Zbiorek kończy się tytułowym „Mieczem Aniołów”. Tekst to krótki, ale dobry, bo wprowadza nowe wątki i zarazem wznawia jeden z tych najbardziej interesujących z poprzednich części. Szkoda tylko, że te właśnie najciekawsze pomysły autor dawkuje nam tak skąpo. Tym bardziej że kolejny tom – „Łowcy dusz” – jest ich zupełnie pozbawiony.

Wszystkie opowiadania mają jedną wspólną cechę: fabuła jest w nich głównie pretekstem do ukazywania wszechobecnej ohydy świata, w którym przyszło żyć naszemu biednemu Mordimerowi. Autor nie pozwala nam o niej zapomnieć ani na chwilę, wciąż racząc nas barwnymi opisami smrodu niemytych ciał, smaku rozwodnionego piwa czy wątpliwego powabu bezzębnej karczmarki o ciężkim kuprze. Jest to świat okrutny, dla słabych bezlitosny, a silnych poddający ciągłym testom. Trup ściele się gęsto, a o szacunku dla bliźniego nikt tu raczej nie słyszał.

Jeżeli jednak nie boicie się paprać w brudzie, zarówno fizycznym, jak i tym zalegającym na dnie ludzkich dusz, opowiadania o Mordimerze mogą dostarczyć Wam całkiem sporo rozrywki. „Miecz Aniołów” nie jest może najlepszym z tomów opowiadań o naszym inkwizytorze, ale w miarę trzyma poziom poprzedników. O ile „Sługa Boży” oraz „Młot na czarownice” przypadły Wam do gustu, i tu nie powinniście być rozczarowani. Szkoda tylko, że role Kostucha i Bliźniaków zostały tak ograniczone. Przekaz autora jest jednak jasny – to Mordimer jest tu gwiazdą, reszta tylko tłem.

 

Wojciech Misiurka

 

Jacek Piekara

Miecz Aniołów

Fabryka Słów, 2007

Stron: 424

Cena: 29,95 (miękka oprawa) / 39,95 (twarda oprawa)

 


O piekle i niebie na ziemi

 

okladka

Wszyscy pamiętamy opowieści, w których po świecie chodzą anioły i demony. Anioł zwiastował pannie Maryi, anioły odwiedziły Piasta Kołodzieja, diabeł zabrał duszę panu Twardowskiemu. Podania te zrosły się z naszą historią i już od dawna stanowią jej część. Powstały dawno temu. A autorzy, których opowiadania ukazały się w antologii „A.D. XIII”, pokusili się o stworzenie podobnych.

Odległa historia wydaje się odpowiednim czasem, w którym na ziemię mogli zstępować wysłannicy niebios lub piekieł. Wydarzenia sprzed kilkuset lat wydają się nam tak mityczne i niedookreślone, że aż proszą o obecność istot nadprzyrodzonych. W tej właśnie odległej historii umiejscowili swoje opowiadania Jacek Komuda i Adam Przechrzta. Ten pierwszy odkrywa przed nami kolejny epizod z życia Francois Villona, który mimowolnie staje się świadkiem finału personalnej rozgrywki między aniołami – zawistnymi, przepełnionymi żalem, zawiścią i złością... ale zawsze jednak aniołami. Ten drugi przenosi nas dalej w czasie, w pierwsze stulecia naszej ery. Jesteśmy świadkiem wyruszenia w drogę pewnej karawany – przy czym okazuje się, że nie wszyscy jej uczestnicy są tymi, za których się podają. Widać ziemski przewrót też może mieć boskiego strażnika, a tajnych agentów jest na tym świecie o wiele więcej, niż mogłoby się wydawać. A że niektórzy z nich mają skrzydła? Cóż, nie bądźmy drobiazgowi. Ostatecznie i ci skrzydlaci, i ci bezskrzydli twierdzą, że wykonują swoje polecenia w imię Chrystusa.

Rzeczywistość współczesna wydaje się nie oferować zbyt wiele miejsca istotom nie z tego świata. A jednak. A jednak kilkoro autorów opowiadań z antologii umieściło swoje historie w naszych czasach. Magdalena Kozak i jej szeryf powietrzny zmagają się z demonami w lodowym piekle. Usiłują bronić ludzi, którzy porzucili swoje miejsce na powierzchni planety i wtargnęli do miejsca, w którym bez pomocy techniki i ponadzmysłowych mocy dosyć specyficznego ochroniarza nie przeżyliby nawet pięciu minut. Mirosława Sędzikowska i jej polscy imigranci w Londynie nie zdają sobie sprawy, jakich sił są przedmiotem i igraszką. Może to i dobrze – czasami lepiej nie wiedzieć, gdzie przebywa nasza dusza, kiedy śpimy lub się upijamy, i kto w tym czasie chciałby dostać ją w swoje ręce. A także kto może nas od tego uchronić – oczywiście, jeśli zechce. Z kolei Tomasz Bochiński sięga do Tyrmanda i Złego, który na własną rękę usiłował zaprowadzał porządek w Warszawie. Tyle że Zły Bochińskiego może obudzić się w każdym człowieku, jeśli ten znajdzie się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Może stać się obiektem rozgrywki między niebem a piekłem – oczywiście będąc tego kompletnie nieświadomym. Bochiński stworzył piękną miejską legendę, w którą możemy uwierzyć albo nie. Ja uwierzyłam. Ostatecznie przez dawną bandycką Pragę przejeżdżam kilka razy w tygodniu. Może i ja któregoś dnia zobaczę Śliczną Pannę.

Anioły i demony zazwyczaj kojarzą się nam z wielkimi sprawami. Z ognistym mieczem i boskim posłannictwem albo chłeptaniem krwi niewinnych i siarką piekielną. Takie podejście do tematu niejako wymusza utrzymanie opowiadania w sferze doniosłości, szczytnych powinności i powagi. Ewa Białołęcka i Krzysztof Kochański odstąpili od tej koncepcji. Białołęcka z przymrużeniem oka wzięła na warsztat podrzędne ptactwo niebieskie wędrujące po świecie i troszczące się o właściwy rozwój stosunków męsko-damskich... zresztą nie tylko męsko-damskich. Dwaj angelidae są pionkami niebiańskiej korporacji. Mają konkretną pracę do zrobienia, a jeśli wykonać jej nie będą w stanie, może spotkać ich coś bardzo nieprzyjemnego. Kochański z kolei pokazuje, co może zdziałać słowiański rokita, powołany do istnienia wskutek splotu przypadków i mieszkający w starej wierzbie. Przejeżdżałam kiedyś przez „czarny punkt”, gdzie na tablicy widniała liczba zabitych i rannych. Pamiętam dreszcz, który przeszedł mi po plecach. Żałuję, że nie rozejrzałam się wtedy, czy nie rośnie w okolicy stara wierzba. Zresztą... jeśli rośnie, za nic w świecie wolałabym do niej nie podchodzić.

Nadprzyrodzeni wysłannicy Rafała Dębskiego i Jacka Piekary nie przynieśli pokoju, lecz miecz, a właściwie nie tyle miecz, co kałasza. Bliżej im do piekła niż do nieba, ale... No właśnie, jest jedno „ale”. Mają swoje posłannictwo, ale mają też wątpliwości. Może dlatego, że jeden i drugi był kiedyś człowiekiem? Może tylko ci, którzy doświadczyli ziemskiego życia w całej jego pasji, są w stanie zrozumieć działanie tych, którzy ciągle żyją? Może istotnie jest tak, że pokuta za występki jest straszniejsza niż one same? A może pozaziemski wysłannik, obojętnie, jaką mocą dysponuje, w istocie pragnie tylko świętego spokoju?

I na koniec jeszcze jedna refleksja. Czasem zastanawiam się, gdzie leży granica, która oddziela opowieść obyczajową od fantastyki. I niezmiennie odpowiadam sobie na to pytanie: w umyśle każdego czytelnika. Opowiadania Katarzyny Anny Urbanowicz i Marcina Wrońskiego dotykają tej granicy. Pierwsze z nich dotyczy okropności, jakich w czasie ostatniej wojny potrafili dopuszczać się zwykli ludzie. Drugie prowadzi nas do żydowskiego Lublina z końca XVIII wieku i młodego Szlomy, który nie potrafił się zdecydować, czy chce być konstruktorem maszyn, czy pobożnym znawcą Talmudu. Co to ma wspólnego z aniołami i demonami? Kto przeczytał, ten wie. A kto nie przeczytał, niech się dowie.

Podobno anioł i demon może mieszkać w każdym z nas. Podobno. Istnieje również teoria, że nie ma ani aniołów, ani demonów, a tylko je sobie wymyśliliśmy. Być może jest i tak. Jeśli o mnie chodzi, skłaniam się raczej ku tej pierwszej opinii. Z jednym jednakowoż zastrzeżeniem: to, czy wpuścimy do swojej duszy anioła, czy demona, zależy tylko od nas. I dobrze byłoby mieć to na uwadze, jeśli nie chcemy któregoś dnia zobaczyć w lustrze czegoś, co nas przerazi.

 

Hanna Fronczak

 

Antologia

A.D. XIII, tom I

Fabryka Słów, 2007

Stron: 561

Cena: 29,99

 


Mroczna opowieść spod znaku płaszcza i szpady

 

okladka

Dzika puszcza, pokrywająca większość kontynentu. Żaden cywilizowany człowiek nie odważył się naruszyć jej granic. Tylko co odważniejsi łowcy z wiosek położonych na jej obrzeżach wchodzą na krótko w las. Nikt nie wie, jakie zwierzęta i jakie istoty mogą zamieszkiwać puszczę. Bowiem żeby je odkryć i opisać, należałoby najpierw zagłębić się między drzewa, dojść do serca lasu i wrócić. Może jednak nadszedł już czas, aby coś się zmieniło w długotrwałym impasie między puszczą a przybyszami na ziemi Heastseg.

Czy mówi Wam coś imię Egaheer? Okrutna i przebiegła, przybierająca twarze coraz to innych kobiet postać. Zapewne czytelnicy książek Feliksa W. Kresa pamiętają ją z powieści „Piekło i szpada” oraz „Klejnot i wachlarz”. W kolejnej książce z tego cyklu, „Strażniczce istnień”, odnajdujemy znane z poprzednich części motywy, zaś nicią przewodnią staje się śledzenie postaci Egaheer. Jest związana w jakiś niezrozumiały sposób ze Starą Ziemią Heastseg, gdzie umiejscowiona jest akcja powieści. Oglądamy ją oczami zarówno rdzennych mieszkańców, jak i zdobywców wysłanych tu przez Zjednoczone Królestwa. Bardzo szybko przekonujemy się też, że najeźdźcy są zdobywcami czysto teoretycznymi, ponieważ nad tajemniczym lądem nie udało się zapanować. Tylko prości wieśniacy, żyjący i uprawiający pola na skraju puszczy, potrafią sobie radzić z nieprzyjazną naturą Heastseg. Daleko od wiosek, na brzegu morza stanęło miasto, które zamieszkują głównie żołnierze i reprezentanci władz królewskich. Przybyli tu, żeby zdobywać złoto i odkrywać niezliczone bogactwa. Niestety, próby sforsowania puszczy jak dotąd nie przynosiły rezultatów. Dodatkowo deprymująco może działać widok starych ruin po mieście, które spaliło się w tajemniczych okolicznościach. Z braku bogactw i perspektyw kolonia na Starej Ziemi staje się coraz bardziej zapomniana przez cywilizowany świat.

Czytelnik ma możliwość samodzielnie ocenić, jak wyglądają szanse przeżycia przeciętnego żołnierza lub najemnika, który zagłębiłby się w las. Z istot rozpoznawalnych czyhają na niego chociażby gryfy. Poznajemy także inne potężne i groźne istoty, żyjące według rytmu dzikiej natury kontynentu. Istoty te mogą wydawać się nawet bliskie ludziom, lecz kierują się instynktem drapieżcy, a ich życie podporządkowane jest walce o przetrwanie. Instynkt każe im obawiać się każdej zmiany, jaka następuje w utartym schemacie dni i nocy. Tymczasem to właśnie zmianom będą musiały stawić czoła. Ponieważ to, co zostało kiedyś rozdzielone, dąży do zjednoczenia, a może się to dokonać jedynie w Heastseg.

Ci, którzy czytali „Piekło i szpadę” oraz „Klejnot i wachlarz”, będą mogli spojrzeć w nieco innym świetle na wydarzenia w nich przedstawione. Czytelnicy, którzy pierwszy raz stykają się z cyklem o krainie Valaquet, także nie stracą – „Strażniczka istnień” może skłonić do sięgnięcia po wcześniejsze części. Tak samo jak w poprzednich powieściach z cyklu, Kres umiejscowił wydarzenia w świecie rodem z opowieści płaszcza i szpady, ale o wiele mroczniejszym, rządzącym się prawami niezrozumiałymi dla zwykłych ludzi. To zupełnie jakby hiszpańscy konkwistadorzy napotkali na swojej drodze siłę, której nie pojmowali, a która ich pokonała, wypchnęła ze zdobytych ziem na sam brzeg puszczy, skazała na trudną walkę o przetrwanie. Niewesołe przygody zdobywców Starej Ziemi. Z drugiej strony książka ta jest dla mnie w pewnym sensie kropką nad i, próbą przybliżenia, skąd wzięła się istota znana jako Egaheer. Fenomen tej postaci polega w moim odczuciu na tym, że nie można jej rozważać w kategoriach dobra lub zła. Wymyka się takiemu dualizmowi. Jeżeli już koniecznie musimy ją oceniać, to raczej poprzez pryzmat przyświecających jej celów. Oczywiście, czytelnik zawsze próbuje uporządkować napotkane w książce postaci według jakiegoś klucza – przeważnie dzieląc je na tych dobrych i tych złych. Ale szczególnie w przypadku tej powieści nie jest to jednoznaczne – to, co wydaje się być czystym złem na początku opowieści, niekoniecznie okazuje się być złem pod koniec. Jeden z bohaterów książki, Renhold, staje wobec konieczności wyboru – co jest dla niego złem. I zamiast kierować się moralnością i etyką rodem z dalekich królestw, kieruje się tym, co działa również w Heastseg – głosem serca.

Zachęcając do lektury „Strażniczki istnień”, wspomnę, że obraz życia w niedostępnej puszczy Heastseg namalowany jest bardzo sugestywnie. Senea, senoo i sewerh – obco brzmiące nazwy podkreślają, jak bardzo obca dla ludzi jest ta kraina. Powieść dostarcza czytelnikowi odpowiedniej dawki tajemnic, których rozwiązanie wciąż pozostawia niedosyt. Innymi słowy – jak zwykle u Kresa sprawnie opisana akcja, elementy krajoznawcze i lekka doza napięcia powodują, że „Strażniczkę” czyta się dobrze i miło spędzić z nią wieczór.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Feliks W. Kres

Strażniczka istnień

Fabryka Słów, 2007

Stron: 238

Cena: 24,99

 


Sabat czas rozpocząć

 

okladka okladka okladka

Gdyby w „Familiadzie” zadano pytanie dotyczące atrybutów wiedźmy, na pewno wśród odpowiedzi znalazłyby się brodawka, kot (obowiązkowo czarny), miotła i być może chatka na kurzej łapce. Ot, kolejny stereotyp, jakich wiele. Bo niby dlaczego wiedźma ma być stara, brzydka i poskręcana? Ano właśnie, wcale nie musi. I nasze dwie sąsiadki, jedna ze wschodu, druga z południa, rewelacyjnie to udowadniają.

W popularnym dziecięcym wierszyku „idzie Grześ przez wieś, worek piasku niesie”. W świecie stworzonym przez Alexandrę Pavelkovą przez wsie i sioła podróżuje dziewczyna, mająca za jedyny bagaż swoje ręce, które leczą, i swoje ciało, jak gąbka chłonące ból i cierpienie potrzebujących pomocy. Podróżuje samotnie, od wioski do wioski, pomaga wszystkim, którzy cierpią z różnych przyczyn. No właśnie – wszystkim. Choćby wiedziała, że ma do czynienia z najgorszym draniem, szumowiną czy mordercą, musi pomóc, bo to właśnie przysięgała – ujarzmić cierpienie każdego, kto tego potrzebuje, i nigdy, w żadnej sytuacji, nie wykorzystywać swoich umiejętności przeciwko ludziom. Los bywa oczywiście złośliwy, więc takich sytuacji zdarzy się co najmniej kilka.

Imię Vimki wzbudza strach, a jej sława wyprzedza ją o kilka kroków. Nazywają ją wiedźmą Bolesną, szepczą, że jej dotyk przynosi cierpienie gorsze niż wszystko, z czym się do tej pory miało do czynienia, że zła i rozgoryczona może zemścić się za najmniejszą przewinę. Ma to swoje dobre strony, ma też i złe – ile w końcu można być samotnym? Przeznaczeniem Vimki jest poświęcenie i samotność, bo nie można w pełni wyrzec się siebie i jednocześnie pozostać sobą. W życiu wiedźmy wiele jest chwil, gdy musi ona wybrać między misją a marzeniami. I zawsze wygrywa powinność.

Świat Vimki to swoiste uniwersum. Bez względu na miejsce kobieta samodzielna, inteligentna i obdarzona różnego rodzaju mocą wzbudza strach i jest niejako z góry odsunięta na boczny tor w relacjach międzyludzkich. Mimo to poszukuje swojej szansy na miłość i przyjaźń, znajdując ją w istotach równie samotnych jak ona sama. Wbrew pozorom opowiadania te nie są „typowo kobiece” czy feministyczne. Fakt, sporo tu przemyśleń dotyczących roli kobiety, jej pragnień i stawianych jej oczekiwań. Skłonna byłabym uznać „Opowieści o Vimce” za wprawkę do powieści psychologicznej we współczesnej literaturze fantasy.

Przygody Vimki czytałoby się miło i przyjemnie, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, niektóre historie stają się, nie wiedzieć czemu, historyjkami, po przeczytaniu których nie ma się pojęcia, o czym to w ogóle, do diaska, było. Do takich rzeczy jesteśmy jednak mniej lub bardziej przyzwyczajeni. Jednak do błędów interpunkcyjnych przy tak skrupulatnej pracy redakcyjnej, jaką prezentuje Fabryka Słów, już nie. Nieopanowany szał przecinków, znikające kropki, przesunięte myślniki i średniki – jest li to sabotaż czy niedopracowanie?

Pavelkovej nie można z pewnością odmówić jednej rzeczy – umiejętności wywoływania zamierzonego efektu. Ma być śmiesznie? Jest. Ckliwie? Proszę bardzo. Groźnie? Nie ma sprawy. Naiwnie i sentymentalnie? Wedle życzenia. Być może sama wykazuję się niesłychaną naiwnością, ale chcę wierzyć, że wszystko tu zostało zaplanowane od początku do końca i nic nie jest dziełem przypadku czy też braku warsztatu. Jest tak, jak ma być – uśmiech miesza się z łzami, ból z ukojeniem, strata z szansą, a wszystko przyprawione nutą goryczy, melancholii i zadumy. Jak w życiu.

Zupełnie inaczej wygląda życie Wolhy Rednej, adeptki VIII roku Starmińskiej Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Łobuziara jakich mało, jedyna dziewczyna na zdecydowanie męskim wydziale magii praktycznej, zawiera podejrzane znajomości, ciągle pakuje się w kłopoty i cudem z nich wychodzi. Słowem – dziewczyna, której się nie lubi i zazdrości, a jednocześnie podziwia i kibicuje.

Podobno rude jest wredne, jednak jako przedstawicielka posądzanej o tę cechę grupy wolę słowo „wredne” zamienić na „złośliwe”. A jak wiadomo, złośliwość jest oznaką inteligencji. I trudno nie zauważyć, że Wolha jest w tej dziedzinie wybitna. Jej umiejętność wywracania kota ogonem oraz kilka pomniejszych, jak odporność na wpływy, własne zdanie i wspomniana wyżej inteligencja, sprawiają, że zostaje wysłana z misją do Dogewy, państwa wampirów, gdzie, przy okazji załatwiania Supertajnej Sprawy Szkoły, ma okazję zweryfikować poglądy na temat tej rasy, którymi raczono ją podczas zajęć. Co jedzą wampiry, czy latają, gdzie chowają skrzydła, czy działa na nie czosnek, woda święcona i inne artefakty? To wszystko znajdziemy w pracy zaliczeniowej Wolhy, którą dostajemy pod postacią pierwszego tomu powieści Olgi Gromyko „Zawód: wiedźma”.

I tu brawa za pomysł. I pierwszy, i drugi tom pisane są z punktu widzenia Wolhy. Jak wspomniałam, tom pierwszy to praca zaliczeniowa, tom drugi zaś można nazwać sprawozdaniem z zajęć w terenie. Osobiście nie przepadam za narracją pierwszoosobową, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie tej historii opowiedzianej inaczej. Wolha to kapitalna dziewczyna. Jej poczucie humoru, podejście do niektórych spraw i analiza zaistniałych sytuacji zwalają z nóg. Magiczka obraca się w zdecydowanie męskim towarzystwie, nieliczne kobiety pełnią rolę wyłącznie marginalną, ale i tak nie przepadają w gąszczu dziejów z bardzo prostego powodu. Olga Gromyko ma dar opisu. Każda, nawet najmniejsza postać pojawiająca się na kartach powieści pozostaje w pamięci na...no, przynajmniej trochę dłużej niż zazwyczaj. A już główni bohaterowie to rarytas, który zadowoli najbardziej wybredne czytelnicze podniebienia.

„Zawód: wiedźma” to zdecydowanie książka nie tylko dla lubiących się pośmiać miłośników awantur w starym, dobrym stylu. „Opowieści o Vimce” może nie zarażają optymizmem, ale na pewno dostarczają niesamowitych wrażeń. Fabryka stawia na wiedźmy. I słusznie. Czekam na więcej.

 

Ewa Hartman

 

Aleksandra Pavelkova

Opowieści o Vimce

Tłum. Alina Kalandyk

Fabryka Słów, 2007

Stron: 422

Cena: 29,99

 

Olga Gromyko

Zawód: wiedźma, tom I-II

Tłum. Marina Makarevskaya

Fabryka Słów, 2007

Stron: 292, 313

Cena: 25,00 za tom

 


< 06 >