Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

 


Kariera Daniela Hermesa

 

okladka

„Więc po co tyle tego papieru? Na jednego Hermesa?” – pyta jedna z postaci książki Henryka Wańka. Coś jest na rzeczy. Mimo trzystu stron teksu „Sprawa Hermesa” wydaje się być nadal w toku. Jaki będzie wyrok Najwyższego i Ostatecznego Trybunału?

Powieść zaczyna się właśnie od wydania końcowego wyroku. Autor już we wstępie wyjaśnia, że zakończenie książki umieścił na początku, „który tutaj wypada gdzieś w środku i trwa jakiś czas”. Należałoby dodać, że właściwie poza zakończeniem niczego więcej nie ma, bo „Sprawa Hermesa” jest możliwie niechlujnie (takie było zamierzenie Wańka) przedstawionym zapisem śledztwa nad niejakim Hermannem Danielem Hermesem, niemieckim pastorem i radcą Wielkiego Konsystorza w Prusach.

Kim jest Hermes? Przede wszystkim idée fixe autora, obsesją, której Waniek poświęca kolejne książki („Hermes w górach śląskich”, „Inny Hermes”). W najnowszej powieści śląskiego pisarza Hermes wciela się w postać autentyczną – niemieckiego pastora, który za panowania Fryderyka Wilhelma II przeprowadza w Prusach inkwizytorską reformę państwa. Celem Wielkiego Konsystorza było oczyszczenie państwa z bezbożników, liberałów, zwolenników Oświecenia i w ogóle wszystkich, którzy nie odpowiadali zasiadającym w komisji. Jak można się domyślać, szumna reforma była w rzeczywistości kolejnym wcieleniem znanego hasła TKM.

Po wydaniu wyroku przez nowego króla Prus stary Daniel Hermes zostaje odsunięty od władzy i krótko potem umiera. Jak na pobożnego luteranina przystało, pastor trafia do niemieckiego nieba, gdzie zostaje mu przydzielony anioł-radca, von Engel. Bo hermesowe niebo w niczym nie różni się od osiemnastowiecznych Prus, zgodnie z mottem książki: „Jako na dole, tako i w górze” (notabene wziętym z „Tablicy Szmaragdowej” Hermesa Trismegistosa). Szybko też okazuje się, że anielski trybunał toczy wobec głównego bohatera postępowanie prawne. Jakie? No właśnie, nie do końca wiadomo.

Powieść Wańka zaczyna się bardzo ciekawe i przewrotnie (wspomniane przemieszczenie zakończenia), potem jest niestety gorzej. Podstawowa wada „Sprawy Hermesa” to rozpęd fabuły, a raczej jego brak. Bowiem przygotowania do procesu nad Hermesem zajmują masę czasu, podobnie przesłuchania świadków czy dyskusje radców zajmujących się sprawą. Natomiast procesu jako takiego nie ma, a śledztwo strasznie się wlecze. W wyniku tego czytelnik w połowie książki orientuje się, że dochodzenie objęło dopiero okres dzieciństwa oskarżonego, nie docierając nawet do czasów młodzieńczych. Najciekawszy fragment, jakim jest udział Hermesa w Wielkim Konsystorzu, zostaje w rzeczywistości zepchnięty na koniec książki i właściwie znika gdzieś, przesłonięty machiną sądowniczą. Waniek w interesujący sposób oddał niechlujstwo postępowania zbiurokratyzowanego nieba, ale – z drugiej strony – sam dał się mu pochwycić. Książka, zamiast wciągającą powieścią sensacyjną z elementami metafizyki, okazuje się ironiczną karykaturą procesu sądowego z drobnymi elementami sensacji.

Również sam Hermes jest bezbarwny – głównie dlatego, że pokazywany w zeznaniach jako diabeł wcielony, niecofający się przed poniżaniem ludzi (np. przyjaciela z dzieciństwa) czy wręcz morderstwem (Ellenbein i różokrzyżowcy we Wrocławiu). Z kolei bohater nie widzi w sobie żadnej winy – jest szczerze zaskoczony toczącym się wobec niego postępowaniem. Gdzie leży prawda? Niestety, Waniek nie daje miejsca na domysły – jego Hermes jest szczelnie przesłonięty zeznaniami kolejnych świadków, dokumentami itp. W sumie okazuje się postacią bardzo bierną, bo poza zdziwieniem i nieświadomością swojej (domniemanej) winy nie podejmuje żadnych działań.

Najciekawsze w „Sprawie Hermesa” okazują się drobne wątki wplecione w powieść przez autora. Na przykład końskie nogi Hirscha, przyjaciela głównego bohatera. W trakcie zeznań wychodzi na jaw, że Hermes jako dziecko wykorzystywał Hirscha jako „konika” do ciągnięcia wózka, na którym jeździł. Ale manipulacja przyszłego pastora doprowadziła do tego, że Hirsch zaczął utożsamiać się z koniem – wyrosły mu kopyta, zaczął rżeć i jeść trawę. Przez całe późniejsze życie zmagał się ze sobą, stojąc w rozkroku między naturą końską i ludzką. Dziwaczną przemianę w konia można odczytywać przez pryzmat wzmianek o wykorzystywaniu seksualnym Hirscha przez Hermesa – trauma z dzieciństwa pozostała na całe jego życie.

Według byłego premiera Leszka Millera, mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy. W kontekście „Sprawy Hermesa” trudno sprawdzić słuszność tego powiedzenia, bo – jak już pisałem – zakończenie książki znajduje się na początku. Natomiast rozwinięcie fabuły przesuwa się na koniec i nie ma szansy porządnie wybrzmieć – w chwili zakończenia lektury czytelnik czuje się jak na przerwanym w połowie seansie filmowym. Rodzi się pytanie, czy Waniek celowo zastosował ów manewr, chcąc wybić swoich odbiorców z utartych sposobów czytania, czy też sam padł ofiarą boskiego Hermesa, króla oszustów i wielkiego szachraja?

 

Michał Foerster

 

Henryk Waniek

Sprawa Hermesa

Wydawnictwo Literackie, 2007

Stron: 332

Cena: 32,00

 


Political fantasy

 

okladka okladka

Z twórczością Tolkiena po raz pierwszy zetknąłem się... hm... już dobry kawałek czasu temu. Wtedy wszystko było bardziej kolorowe, dziwne i niesamowite. W sumie w Śródziemiu spędziłem parę najciekawszych godzin w moim dzieciństwie. Niestety, wszystko podlega upływowi czasu, a książki w szczególności, więc siłą rzeczy mój pogląd na twórczość Tolkiena musiał się zmienić. I zmienił się. Przede wszystkim dlatego, że fantastyka nie była już dla mnie taką terra incognita jak wtedy, ale nie tylko. To, co teraz rzuca mi się w oczy, to nieznośny podział na białe i czarne. Zero wątpliwości; oni są źli, trzeba ich zabić, my jesteśmy dobrzy i uratujemy świat. Koniec, kropka, nie ma dyskusji, wszystko ma być jak Pan Bóg przykazał.

I chyba właśnie z myślą o takich jak ja powstał „Ostatni Powiernik Pierścienia”. Nie, nie jest to „Władca Pierścieni” napisany od nowa; starych znajomych jest ledwie kilku, tytułowy pierścień też nie odgrywa takiej roli, jakiej można by się spodziewać. Jedynym punktem wspólnym z oryginalnym Śródziemiem jest wojna. A konkretniej: zwycięstwo Przymierza, bowiem podłoże konfliktu jest już zupełnie inne. Zamiast ratować świat, ludzie (do spółki z elfami) postanawiają zmieść Mordor z powierzchni ziemi bo... jest zbyt zaawansowany cywilizacyjnie. Oczywiście nie wszyscy Mordorczycy zginęli – wśród tych, którzy przeżyli wojenną zawieruchę znalazł się także doktor Haladdin. Tenże Haladdin, powracając do domu, spotyka na swojej drodze jednego z Nazguli; spotkanie było nieprzypadkowe, bowiem okazuje się, że pan doktor otrzymał misję. I to nie byle jaką misję – ma zniszczyć Zwierciadło, które ludzie nieopatrznie oddali elfom.

I teraz mam zagwozdkę. Niby należy się ocena pozytywna: fabularnie wszystko gra, postaci są wiarygodne, akcja wartka i tak dalej. Autor pióro ma lekkie – momentami nawet zbyt lekkie – ale potrafi tez uderzyć w wyższe tony. Z drugiej strony, wciąż jednak mamy do czynienia z „kradzioną” wizją świata i po odjęciu całej śródziemnej otoczki zostaje nam jedynie niezła powieść sensacyjna w kostiumie fantasy. Poza tym solidny opieprz należy się wydawcy, który „Ostatniego...” podzielił na dwa tomy. Posunięcie wyjątkowo idiotyczne, zważywszy na to, że książka wcześniej wydana został w JEDNYM tomie.

Ostatecznie nie wiem, komu polecać „Powiernika...”. Tym, którzy lubią twórczy recykling, zabawy konwencją powieść Jeskowa z pewnością się spodoba. Nie zawiodą się też czytelnicy poszukujący zwykłej rozrywki, bo i nawet bez znajomości „Władcy Pierścieni” zabawa będzie przednia. Brakuje tu natomiast świeżości, tego „czegoś”, co sprawiałoby, że do Jeskowowego Śródziemia chciałoby się powrócić.

 

Marcin Kamiński

 

 

Kirył Jeskow

Ostatni Powiernik Pierścienia, t.1-2

Tłum. Ewa i Eugeniusz Dębscy

Red Horse, 2007

Stron: 284

Cena: 27,99 za tom

 


Inni są wśród nas

 

okladka

Moskwa. Wielkie miasto. Ponad dziesięć milionów mieszkańców. Ludzi i Innych. Z tymi pierwszymi sprawa jest jasna, ludzie jak ludzie. Mają swoje problemy, te zwyczajne – ludzkie. Mają swoje radości, swoje chwile szczęścia i tragedii. Ot, proza życia. Praca, wypoczynek, sen. Nie ma tu miejsca na czary, magiczne oddziaływania, pościgi za nielicencjonowanymi wampirami czy strzygami. Tym zajmują się Inni.

Anton Gorodecki, mag, funkcjonariusz Nocnego Patrolu, ma zły dzień. A dokładniej noc. Krew pita od kilku dni nie pozwala się skupić na zadaniu. Boląca głowa też nie pomaga. Wszystko go irytuje, wszystko rozprasza. Ale takie są reguły polowania na wampiry. Trzeba się do nich upodobnić, trzeba się wczuć w ich rolę, aby móc je wytropić. Trzeba czuć zew krwi. Anton to rozumie i nie buntuje się. Trzeba chronić ludzi! To najważniejsze prawo Nocnego Patrolu. Wszak nie wszyscy magowie są dobrzy, bezinteresowni i pragnący ogólnego szczęścia. Są i tacy, których interesują wyłącznie własne korzyści, a normalni ludzie są dla nich tylko tłem, jeśli nie pokarmem. Ale na szczęście jest Nocny Patrol. To on stoi na straży ludzkości. A dokładniej na straży równowagi, kompromisu między siłami Światła i Ciemności, czasowego i kruchego rozejmu w ich odwiecznej walce. Ale to wszystko jest gdzieś wyżej, teraz Anton musi odszukać wampira polującego bez wymaganej licencji.

Tak zaczyna się ta historia. Gdzie nas jednak powiedzie? Powieść składa się z trzech części, trzech, zdawałoby się, osobnych historii połączonych czasem, miejscem i postaciami. To trzy zagadki do rozwiązania, trzy kryminalne opowieści ze świata fantasy. Bo gdzie następuje magiczna zbrodnia, tam znajdą się też i magiczni śledczy, i sędziowie. A wszystko to umiejscowione w naszych czasach i wśród ludzi takich jak my. Wśród mieszkańców Moskwy.

„Nocny Patrol” Siergieja Łukjanienki to pierwszy tom cyklu opowiadającego o życiu i problemach Nocnego i Dziennego Patrolu. Jednej z najbardziej poczytnych serii powstałych w Rosji. O jej popularności świadczy nie tylko ekranizacja, która stała się przebojem kinowym, ale także to, że inni autorzy próbują swoich sił w wykreowanym przez Łukjanienkę świecie. Cykl liczy już cztery tomy i chyba doczekamy się następnych. Z „Nocnym Patrolem” spotkaliśmy się już w naszym kraju w 2003 roku, kiedy to Książka i Wiedza wydała dwa pierwsze tomy cyklu. Teraz jednak trzymam w dłoniach produkt wydawnictwa MAG. I od razu rzuca mi się w oczy podstawowa zmiana – tym razem przekładu dokonała Ewa Skórska, nie jest więc to zwykłe wznowienie. Czy wyszło to książce na dobre? Według mnie tak. W poprzedniej wersji główny bohater miał na imię Antoni. Może to i bardziej swojsko, jednak do klimatu mrocznej Moskwy bardziej pasuje lokalne Anton. Zmiana niby niewielka, a jednak znacząca.

Siergiej Łukjanienko nazywany jest czasami mistrzem pierwszego tomu. Do tej pory tworzył głównie dylogie, które po smakowitej pierwszej odsłonie zniżały poziom w części drugiej. „Nocny Patrol” ma wszystkie zalety tego systemu. Fascynujący świat, do którego zaprasza nas autor, wyraziści i dający się lubić bohaterowie, wartka akcja to niewątpliwe zalety tej książki. Anton, główny bohater, którego oczami patrzymy na świat, jest magiem początkującym. Zaledwie kilka lat wcześniej przeszedł inicjację i wstępne szkolenie. Mamy więc możliwość, w trakcie rozwoju akcji, poznawać razem z nim blaski i cienie świata podzielonego na Światło i Ciemność. Świata, zdawałoby się, dwuwymiarowego, dwukolorowego. Tak przynajmniej wydaje się na początku Antonowi. My, dobrzy – tu, tamci, źli – tam, a między nami nieprzekraczalna granica. Bez miejsca na kompromisy i ustępstwa. A wszystko dla spokoju i szczęścia normalnych ludzi. My będziemy jednak razem z głównym bohaterem odkrywać prostą prawdę, że tam, gdzie światło i ciemność, tam muszą być także cienie. I to uważam za największą zaletę tej książki.

Umożliwia nam też autor poznanie, otarcie się o rosyjską muzykę rockową. Dla Antona ważnym przedmiotem zdaje się być odtwarzacz minidysków z zawartością w postaci składanek piosenek najlepszych zespołów tworzących w tym gatunku. Kiedy nachodzą go wątpliwości, wsłuchuje się w teksty losowo wybranych utworów i szuka w nich inspiracji i wskazówek. Dzięki temu możemy zapoznać się z fragmentami dzieł takich zespołów jak Woskriesienie, Piknik czy Spleen. Dla statystycznego Polaka nazwy te nie niosą żadnych treści, jednak jeśli kogoś zainteresuje muzyka zza naszej wschodniej granicy, może to go naprowadzić na najlepsze rosyjskie zespoły.

Siergiej Łukjanienko „Nocnym Patrolem” pokazał, że można podejść do fantasy inaczej. Że nie tylko smoki, że magia nie musi iść w parze z mieczem. Że magiczny świat może istnieć obok nas, że nasi znajomi, przyjaciele, współpracownicy mogą być Innymi, posiadać moce, o których nam się nawet nie śniło. Zajadłych przeciwników gatunku to oczywiście nie zachęci, jednak osoby nastawione do tematu bardziej pozytywnie znajdą w tej książce solidną porcję rozrywki, akcji, dylematów i problemów. I zakończenie, którego nie da się łatwo przewidzieć. Czyli jednym słowem – polecam!

 

Jacek Falejczyk

 

Siergiej Łukjanienko

Nocny Patrol

Tłum. Ewa Skórska

MAG, 2007

Stron: 436

Cena: 29,99

 


Pochwała tradycji

 

okladka

Jest na tym świecie naród, który mimo bardzo silnego parcia na nowoczesność i wymyślania coraz to bardziej zaawansowanych technologicznie gadżetów wciąż bardzo intensywnie kultywuje dawne tradycje. Przed budową kolejnego szklanego inteligentnego wieżowca odbywają się tradycyjne ceremonie oczyszczania ziemi i odwoływania się do życzliwości duchów. Podczas festiwali wywodzących się ze świąt obchodzonych w VIII czy IX wieku nie brakuje ani osób uczestniczących, ani widzów. W każdym domu stoi ołtarzyk poświęcony zmarłym członkom rodziny. Wciąż entuzjastycznie podchodzi się do organizacji lokalnych świąt i procesji, a na powitanie Nowego Roku w najbliższej świątyni przybywają zwykle tłumy pobliskich mieszkańców.

Tym niezwykle nowoczesnym, ale i tradycyjnym krajem jest Japonia. Tutaj pośród betonowych konstrukcji potrafi tkwić mały chram lokalnego bóstwa natury, a zabiegani biznesmeni choćby i w przelocie odwiedzają najbliższą świątynię, aby pokłonić się bóstwom w krótkim rytuale, prosząc o powodzenie w interesach. Symbolem tradycyjnej Japonii są dawne stolice kraju: Kioto, Nara – lecz są to miasta związane z kulturą dworską i arystokratyczną. Tymczasem autor książki „Konparuya Gomez” przywraca do życia inne miasto, kojarzące się z przeszłością samurajską i rządami szoguna: Edo.

Zamek Edo odgrywał znaczącą rolę w historii Japonii od mniej więcej XVII wieku, kiedy to stał się stolicą władzy rodu Tokugawa. Wszyscy władcy prowincji z całych wysp obowiązkowo musieli posiadać tutaj swoje rezydencje, zamieszkiwane przez część rodziny (zawoalowana forma przetrzymywania zakładników), ale również regularnie je odwiedzać. Edo rozkwitło przez dwa i pół wieku izolacji Japonii od świata zewnętrznego – mieściło zarówno dwory bogaczy, jak i skromne z pozoru siedziby kupców, trzymających w kieszeni długi większości klasy wojowników. Przede wszystkim jednak był to ośrodek władzy i chcąc cokolwiek załatwić lub nie wypaść z kręgu zainteresowań tejże władzy, należało tu bywać dość często. Zapewne wielu czytelników wie doskonale, że Edo to dzisiaj Tokio. Naka Saijou pokusił się jednak o odtworzenie dawnego Edo tuż obok Tokio, w sąsiedniej prefekturze.

Wizja autora ukazuje nam nowoczesną Japonię, która niewiele odbiega od nam współczesnej – akcję książki możemy spokojnie usytuować w naszych czasach. Na terytorium państwa powstaje odseparowane państwo-miasto, które izoluje się od świata zewnętrznego, zarówno Japonii, jak i innych państw. Jest to rekonstrukcja dawnego Edo oraz jego okolic włącznie z górą Fuji z epoki władzy Tokugawów. Żeby się tam dostać, trzeba przejść przez długoletni proces losowania wizy, jako że liczebność populacji miasta oraz osoby, które chcą się tam dostać, są dokładnie kontrolowane. Tymczasem Shinjiro Sato zostaje wylosowany i dostaje pozwolenie na wjazd dość nieoczekiwanie dla niego samego – wcale się bowiem o to nie starał. Jedynie jego ojcu zależało, aby syn wyjechał do Edo. Z prostej przyczyny – Shinjiro urodził się w Edo, a jego rodzice piętnaście lat temu opuścili miasto i wrócili do Japonii. Ojciec miał już zamkniętą drogę powrotu, ale syn mógł mieć jakąś szansę. Postawiony przed faktami dokonanymi Shinjiro decyduje się wyjechać do Edo, zgodnie z wolą ciężko chorego ojca. Musi jednak zerwać całkowicie z dotychczasowym stylem życia, gdyż w Edo nie funkcjonują żadne zdobycze nowoczesnej techniki, wszyscy żyją, jakby świat zatrzymał się w miejscu na przełomie XVIII i XIX wieku. Dla naszego bohatera to pewien problem, gdyż początkowo nie wyobrażał sobie życia bez komputerów i telefonów komórkowych. Rzucony na głęboką wodę, dość szybko adaptuje się do warunków życia w Edo i dowiaduje się, że jego nagły powrót w rodzinne strony nie jest dziełem przypadku.

Książka „Konparuya Gomez – powrót do Edo” jest na wskroś japońska. Przedstawia utopijny świat, odgrodzony od wszystkiego, co napawa lękiem i frustracją, bezpieczny w swej izolacji. Autor roztacza pozytywną wizję życia w zgodzie z naturą, przy uprawie pól, życia w niewielkiej wspólnocie. Zauważa, że w naturalnych warunkach zmysły człowieka ogłuszonego i oślepionego nowoczesną cywilizacją ulegają rozbudzeniu. Główny bohater, Shinjiro, dopiero w Edo zaczyna czuć otaczający go świat – kolory, zapachy, smak naturalnego jedzenia. Najczulsze struny jego japońskiej duszy poruszają widoki nieuprzemysłowionej okolicy Edo. Shinjiro zaczyna czuć jedność z otaczającym go krajobrazem i światem. Przede wszystkim jednak uczy się żyć z ludźmi, w bliskich i intensywnych stosunkach przyjacielskich, działając w grupie dla wspólnego dobra. Wszystko to prowadzi go również do zrozumienia, kim byli jego rodzice i dlaczego ich życie rodzinne uległo zagładzie, gdy opuścili Edo. Bohater może wreszcie pojąć upadek ojca i nawiązać z nim nić porozumienia.

Sądzę, że zrozumieliście już, że książka jest pochwałą tradycji i natury. Nie macie jednak do czynienia z moralitetem – na pierwszym planie powieści znajdziecie tajemnicę głównego bohatera. Zagadka związana jest z nagłym wyjazdem rodziców Shinjiro z Edo, jak i z powodem jego powrotu. Nad wszystkim kontrolę zdaje się sprawować niezwykła postać Konparui Gomez, do domu której trafia Shinjiro. Nic nie jest tu dziełem przypadku. Unikając zbędnego moralizatorstwa, autor przemyca jednak swoje spojrzenie na problemy współczesnej Japonii i stawia własną diagnozę. Można przeczytać powieść jako książkę czysto przygodową i egzotyczną, nie wnikając w drugie dno, jednakże dla osób interesujących się kulturą japońską jest to cenne źródło wiedzy o tym, co może dręczyć i kłopotać człowieka we wspaniałym stechnicyzowanym świecie.

Doczekaliśmy się oto publikacji całkowicie normalnej japońskiej fantastyki, z jej bagażem spostrzeżeń i doświadczeń, zwracającej uwagę na trochę inne problemy niż literatura zachodnia. Aspekt życia w zgodzie z naturą jest w Japonii dość powszechnie przywoływany w filmach i książkach, problem społeczeństwa, które coraz bardziej się od siebie oddala, zastępując żywą komunikację wszędobylskimi komórkami i komputerami, również często występuje w popularnych i u nas anime. Mimo że książka Naka Saijou może wydawać się napisana zbyt sztywnym językiem, a niektóre reakcje bohaterów mogą być niezrozumiałe – warto zapoznać się z pierwszą opublikowaną w Polsce popularną fantastyką japońską.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Naka Saijou

Konparuya Gomez

Tłum. Jacek Mendyk

Hanami, 2007

Stron: 331

Cena: 32,90

 


< 07 >