Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 37>|>

Rajskie zorze (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Ludzie od wieków śnili o cudownym ogrodzie, który na początku dziejów był naszym domem. Krążyły legendy, łowcy fok na północy powtarzali szeptem dziwne pogłoski. Najbardziej odważni zapuszczali się na sam kraniec świata, gdzie nie ma nic prócz wiecznego lodu. Nie wszyscy wracali... Kiedy przed dwudziestu laty Żarek, syn Kościucha, wdepnął w łajno wilkołaka – co zostało opisane w powieści „Zły brzeg” – jego najmłodsi bracia, Lestek i Pestek, dopiero uczyli się mówić. Wyrośli razem, razem poznawali rybacki fach i razem wyruszyli na poszukiwanie przygód. A kiedy los ich rozdzielił, pokonali wieczny ogień i lody Północy, i największą przeszkodę – własną słabość – żeby znowu się odnaleźć.

Akcja trzeciej powieści Patykiewicza rozgrywa się w tym samym świecie posępnej magii, a bohaterowi ścigają odwieczne marzenie ludzkości – Raj...

 

(superNOWA)

 

– Uważaj! – rzuciła ostro. – Ty też nie wróciłeś na statek o własnych siłach.

Chwostek odruchowo siorbnął opuchniętym nosem, wstał i złorzecząc przeszedł na drugą stronę pokładu, gdzie Bździoch oprawiał morsa. Do połowy odarte ze skóry cielsko czerwieniło się płatami mięsa. Wyłamane kły stały oparte o burtę.

– Narobisz się, naćwiartujesz, a potem i tak połowę zapaskudzą szczury. – Chłopak poślinił palec i dotknął ostrej końcówki kła. – Lepiej zjeść, ile się uda, a resztę rzucić za burtę.

Bździoch zamachnął się, uderzył siekierą między płetwy. Z trudem przedłużył rozcięcie nożem, gruba skóra rozstępowała się opornie.

– Drugi raz nie będziemy mieć tyle szczęścia. To i tak cud, że ten olbrzym uchował się aż do tej pory.

– To jakaś zaraza czy co? Jak na pustyni.

– Nie wiem. – Bździoch ciął jeszcze raz, na pokład wolno wypłynęły parujące wnętrzności. – Tak sobie myślę, że nie masz zgody między stworzeniem bożym a Nieprzyjacielem. Póki on nie wyniesie się do swojego matecznika, życie nie wróci.

– Gadanie dla starych bab na odpuście! – Chwostek z obrzydzeniem odsunął się od krwawych zwojów jelit. – Jeśli wszyscy będziecie tacy przesądni, od razu możemy zawracać.

Bździoch podniósł jeden z kłów, wetknął głęboko w rozdęty brzuch morsa i wygarnął wszystko, co tam jeszcze zostało.

– Nie ma odwrotu. Odkąd zwarł się lód, możemy tylko pchać się naprzód albo umrzeć. Chyba że wolisz iść za szczurami.

– Co?

– Odeszły. – Bździoch upaćkanym kłem wskazał za burtę. – Nie będzie więcej bobków w jedzeniu.

Drobniutkie niteczki śladów wiodły przez śnieg prosto na południe. Znikały w oczach, szybko zawiewał je wiatr.

– Uciekły! – Chwostek, potykając się na wnętrznościach morsa, doskoczył do burty, długo patrzył na lodowy bezkres. – Nie rozumiesz, co to oznacza? Żaden żeglarz nie odważyłby się płynąć dalej na statku, z którego pouciekały szczury.

– Myślałem, że nie jesteś przesądny? – Na policzkach Bździocha pokazały się dwa dołeczki.

– Jesteście pomyleni, cała trójka! Sami pchacie się w łapy kostuchy!

Bździoch nie odpowiedział. Stał pośród rozwłóczonych jelit, zaskorupiała krew oblepiała mu nogawki. Patrzył w dół, dołeczki na policzkach poznikały.

– Coś tam wygrzebał? – Chwostek zbliżył się niepewnie, na kilka kroków. – Wyglądasz, jakby ci było słabo.

– Wołaj Marzannę. A potem weź drugi kieł i stań przy mnie.

Przybiegła od razu, czujna i skupiona. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na Bździocha, położyła dłoń na rękojeści noża.

– Co jest?

– Żołądek.

Ostrożnie odsunęła stopą na bok poskręcane kiszki.

– Co z nim?

– Rusza się.

Czekali długo, ale nic się nie stało. Krzepnący na mrozie żołądek leżał nieruchomo, miękko osiadały na nim płatki śniegu. Powoli prostowali plecy, ale jeszcze nie podnosili oczu.

– Może potrąciłeś przypadkiem albo co? – Marzanna postukała kciukiem po rękojeści.

– Znamy się od wczoraj? Nie wołałbym cię, gdybym nie był pewien.

– Wiem – przyznała ugodowo. – Ale w taki dzień łatwo o pomyłkę.

Bździoch zacisnął wargi, bez słowa dźgnął bezkształtny worek kłem. Na miejscu ukłucia powoli napęczniała gęsta, czarna kropla, ale zamarzła, zanim zdążyła spłynąć. Marzanna założyła warkocz za ucho. Chwostek westchnął. Bździoch pchnął znowu, tym razem mocniej. Odczekał chwilę, splunął, a potem chwycił kieł obiema rękami i uniósł nad głową.

– Czekaj! – Marzanna złapała go za łokieć. – Matko Boska, co to jest?

Powłoka żołądka napięła się, coś naparło od środka. Pokazało się małe wybrzuszenie, znikło, wyskoczyło w innym miejscu. Usłyszeli przytłumione bulgotanie, jakby coś taplało się w gęstej cieczy.

– Pod lód z tym! – Na twarzy Chwostka rozlały się zielonkawe plamy. – Jezuuu... Po cośmy jedli to mięso? Jeszcze coś złapiemy!

– Patroszyłem w życiu setki fok i morsów. – Bździoch pokręcił głową. – Czasami w bebechach aż roiło się od robactwa. Ale to jest zbyt duże, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Bardzo długo trzyma się przy życiu.

– A może wgryzło się w morsa już po tym, jak go ubiłeś? Przecież trochę potrwało, zanim wciągnęliśmy cielsko na pokład.

– Nie ma żadnych śladów. – Bździoch obszedł żołądek dookoła. – Myślę, że to jest... Coś, co on pożarł.

Marzanna zachwiała się, jakby statek podskoczył na fali. Chociaż miała szeroko otwarte oczy, na oślep poszukała ręką masztu. Objęła go ramieniem, przylgnęła do drewna policzkiem i przez dłuższą chwilę łapała powietrze.

– Słabo ci? – Bździoch chciał do niej podejść, ale zatrzymał się, kiedy żołądek znowu drgnął. – Nie przejmuj się. Kobiety w twoim stanie tak mają. Wracaj do ognia, sami to sprawdzimy. Rozprujemy żołądek, a jak będzie trzeba, zakłujemy... to.

Marzanna potrząsnęła głową, ale minęło jeszcze trochę czasu, zanim usłyszeli jej głos.

– Nie! Jeśli to wciąż żyje, kłucie też mu nie zaszkodzi.

– No to go poćwiartujemy, ugotujemy i spalimy! Wszystko jedno. Na tym świecie nie ma stworzenia, którego nie da się zabić.

– Jest.

– W życiu nie spotkałem niczego... – Bździoch zaciął się, przełknął ślinę. – Co powiedziałaś?

– Istnieją stworzenia z krwi i kości, które nie mogą zginąć z ręki człowieka. Wiesz o tym tak samo dobrze, jak ja. Prędzej czy później musieliśmy je spotkać.

Wydawało się, że Bździoch nie zrozumiał. Wciąż patrzył na Marzannę tym samym, nieruchomym wzrokiem, w którym nie odbijały się żadne uczucia. Kiedy przełożył kieł z ręki do ręki, ostry koniuszek wyraźnie drżał.

– Naprawdę myślisz, że to... One są chyba o wiele większe?

– Ten musi być bardzo młody. Mors nigdy nie odważyłby się zbliżyć do dorosłego. Nawet gdyby zdychał z głodu.

– Po raz pierwszy zgadzam się z Chwostkiem. Pod lód z tym!

Marzanna mocno uderzyła czołem o maszt, jakby w bólu szukała otrzeźwienia. Zacisnęła powieki, a kiedy je znowu podniosła, w źrenicach zaiskrzył upór.

– Uwolnimy go.

Bździoch kiwnął głową, ale nie ruszył się z miejsca. Przygarbił się jak pies, który nie rozumie, za co go uderzono.

– Pozabija nas, zanim zdążymy krzyknąć.

– Całkiem możliwe. – Marzanna powoli podeszła do żołądka, przyklęknęła na jedno kolano. – Ale ja wierzę, że będzie inaczej. Jeszcze nie jesteśmy na zakazanych wodach, więc nie ma powodu, żeby stała nam się krzywda. Nie zabije nas przecież dla przyjemności. – Cień uśmiechu zarysował się wokół jej ust. – To w końcu anioł.

– Hej, zaraz! – Kiedy Chwostek zobaczył, że Marzanna sięga po nóż, przypadł do niej, wieszając się u ramienia. – Gadacie, jakby mnie tu wcale nie było. Chcę wiedzieć, co się dzieje.

W żołądku coś mlasnęło i przez chwilę szamotało się gwałtownie, jak mucha na pajęczynie. Na mgnienie oka zobaczyli wyraźny odcisk kociej łapy. Cokolwiek było w środku, chyba wyczuwało bliskość ludzi.

– Tam jest cherub – powiedziała Marzanna.

Chwostek musiał przekrzywić głowę, żeby spojrzeć jej w twarz, bo spuchnięty nos prawie zasłonił mu jedno oko.

– Aha. A możesz mi to objaśnić jakoś inaczej?

– Trzeba było uważać w kościele na kazaniu, zamiast przysypiać. – Marzanna uwolniła rękę, starannie wytarła nóż o nogawkę. – Cheruby od tysiącleci strzegą wstępu do Raju.

– No tak. – Oczy Chwostka przeskakiwały szybko z noża na żołądek i z powrotem. – Ale ja w pobliżu nie widzę żadnej rajskiej bramy.

– I w tym właśnie nasza nadzieja. Mors musiał zapędzić się bardzo daleko na północ w poszukiwaniu pożywienia. Jeśli wszystko się uda, będziemy mieli wśród strażników Raju jednego, który nas polubi.

– One nikogo nie lubią. – Bździoch wsunął kieł pod pachę, skrzyżował ramiona na piersi.

– Skąd wiesz?

– Urodziłem się na Północy.

– Ja myślę, że cheruby odczuwają piękno i dobro tak samo jak my. Tylko głębiej.

– Możliwe. Ale co mi z tego, że aniołowi będzie przykro, kiedy już rozerwie mnie na pół?

– Zabijają tylko świętokradców, którzy łamią Boży zakaz.

– Czyli nas.

– Zrzędzisz! – Marzanna zbliżyła nóż do żołądka.

– Poczekaj! – zawołał Chwostek; oczy mało mu nie wyskoczyły na wierzch. – Nigdy nie byłem mocny w tych sprawach, ale wiem, że anioły to duchy. A już na pewno nie wierzgają kocimi łapkami!

– Bądź dumny. Prawdę zna bardzo niewielu ludzi na tym świecie, a od dziś ty też będziesz wśród nich. – Marzanna dwoma palcami naciągnęła powłokę żołądka, przyłożyła ostrze. – Cheruby wcielają się, kiedy obejmują straż przy Raju. Rodzą się na tym świecie, rosną i starzeją, a kiedy przychodzi czas, wracają tam, skąd przybyły. Nikt nie może ich zabić, chyba że...

– Chyba że co?

– Czasem muszą walczyć z wrogiem, który nie należy do Bożego stworzenia. Strzygi, wąpierze, wiły, trolle. Wtedy różnie bywa. Nie wiadomo dokładnie, jak wyglądają, bo nikt, kto je widział, nie mógł potem o tym opowiedzieć. Podobno mają ciało lwa, ptasie skrzydła i twarz człowieka. Tyle.

– Uhm... ten... tak? – Chwostek bezładnie kłapał szczęką.

– Tak. A teraz cisza. Bądźcie spokojni, nie róbcie gwałtownych ruchów. Można sikać, jeśli który nie wytrzyma, ale nie wolno krzyczeć. I nie patrzcie mu w oczy, choćby nie wiem jak was kusiło.

Nacięła bez uprzedzenia, niedostrzegalnym ruchem nadgarstka. Mieli tyle czasu, żeby wstrzymać oddechy i zacisnąć zęby.

Marzanna patrzyła spod opuszczonych rzęs. Mała główka pokazała się prawie od razu, czujnie błyskając wokół ślepkami. Była chyba łysa, oblepiona zawartością żołądka, z zadartym noskiem i gołymi, niemowlęcymi dziąsłami. Z kącika ust sterczał koniuszek wąskiego, kociego języka. Z trudem wydobyły się upierzone skrzydła, mokre i oklapnięte. Każdą z czterech łap cherub musiał wyplątywać osobno, pazurki zaczepiały o krawędzie rozcięcia.

Stanął wreszcie na pokładzie i kichnął dwukrotnie, jak człowiek, łapy za każdym razem rozjeżdżały się na boki. Strzepnął skrzydłami, rozsiewając po twarzach ludzi lepkie cętki. Uderzył ogonem w jeden i drugi bok, podniósł główkę i spojrzał prosto na Marzannę.

Zacisnęła powieki w ostatniej chwili. Po omacku wyciągnęła przed siebie rękę. Trafiła palcami na porośniętą krótkim włosiem pierś, zawahała się, a potem położyła dłoń na główce. Wyczuła miękkie, niezarośnięte ciemiączko.

– Szukaj matki! – szepnęła. – Szukaj!

Zamarła, kiedy miękkie poduszki łap dotknęły pokładu, ale nie cofnęła ręki. Główka wysunęła się spod palców. Słyszała płytkie oddechy Bździocha i Chwostka, czuła przez skórę ich strach.

Otworzyła oczy, kiedy rozległo się miękkie uderzenie czterech łap o lód, a potem cichnące skrzypienie śniegu i szum skrzydeł. Przysiadła na piętach, spojrzała w niebo. Chciała wypatrzyć jakiś cień, ale zimny błękit był nieskalany.

 


< 37 >