Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje (1)

 

 


O dorastaniu i wędrówce za morze

 

okladka

Był sobie Vuko Drakkainen. Poleciał, narozrabiał, zobaczył, że magia i technika mogą istnieć obok siebie, a na koniec spotkał dawnego znajomego, który zamienił go w drzewo. Był też młody Tygrys, który stracił rodzinę oraz królestwo i musiał uchodzić z kraju, by zachować życie. Tak kończy się pierwszy tom „Pana Lodowego Ogrodu”. Na tom drugi czekałam dwa lata. Co otrzymałam?

Dojrzewanie bohatera powieści zazwyczaj odbywa się w wieku dziecięco-nastoletnim. Vuko jest starym wyjadaczem, co to niejedno już widział i z niejednego kubka rakiję pił. A jednak musi dojrzeć powtórnie. Okazuje się, że jest niedoświadczony jak dziecko. Kiedy traci swoje zaawansowane technicznie zabawki, musi uruchomić nieco inne obszary mózgu i nauczyć się myśleć inaczej niż do tej pory.

Bo co potrafił zrobić absolutnie sam, bez cywilizacyjnych wspomagaczy? Niewiele. Rozpalić ogień i owinąć się w resztki cudzego płaszcza. Niestety, to za mało, żeby przetrwać w górach, a co dopiero, by wywiązać się z obietnicy pokonania potężnego maga. Tu trzeba sięgnąć po zasoby tego świata, ponieważ to, co Vuko przywiózł ze sobą z Ziemi, ginie lub okazuje się nieskuteczne. Umysłowi przyzwyczajonemu do rozumowania i rozumienia rzeczywistości w określony sposób bardzo trudno jest się od niego odzwyczaić. Do tego, by pojmowanie świata dzięki magii zastąpiło w jego umyśle pojmowanie za pomocą ludzkiej logiki, potrzebny jest wstrząs.

Bo co potrafił zrobić absolutnie sam, bez cywilizacyjnych wspomagaczy? Niewiele. Rozpalić ogień i owinąć się w resztki cudzego płaszcza. Niestety, to za mało, żeby przetrwać w górach, a co dopiero, by wywiązać się z obietnicy pokonania potężnego maga. Tu trzeba sięgnąć po zasoby tego świata, ponieważ to, co Vuko przywiózł ze sobą z Ziemi, ginie lub okazuje się nieskuteczne. Umysłowi przyzwyczajonemu do rozumowania i rozumienia rzeczywistości w określony sposób bardzo trudno jest się od niego odzwyczaić. Do tego, by pojmowanie świata dzięki magii zastąpiło w jego umyśle pojmowanie za pomocą ludzkiej logiki, potrzebny jest wstrząs.

I taki wstrząs przychodzi. Kiedy dotyka go Hatrun Ludzki Płomień, do Drakkainena dociera, że odtąd wszystko, co ma zrobić, będzie się brało nie z działania, lecz z myśli i woli. A czytelnik nareszcie zaczyna rozumieć, co właściwie robi w tej książce motyw dziedzica Tygrysiego Tronu i w jakich okolicznościach ścieżki młodego Tygrysa i Vuka mogą się przeciąć. Tygrys też dorasta i uczy się świata. Musi przeżyć zbyt wiele w zbyt krótkim czasie. Taki przesyt może prowadzić do całkowitego załamania i zobojętnienia, lecz na szczęście chłopak jest zrobiony z wytrzymałego materiału. Wierny nieżyjącemu ojcu, podąża na koniec znanego świata, licząc, że u kresu wędrówki znajdzie odpowiedź, dlaczego to robi. Także i on doświadcza mocy objawienia w mieście upiorów i podobnie jak Drakkainen odrzuca logiczne myślenie i decyduje się zaufać postaciom ze swoich wizji. Obaj mają coś wspólnego – odkrywają świat znajdujący się za granicą działania pięciu zmysłów. I zaczynają w niego wierzyć.

Drakkainen nie tylko wierzy, lecz również czyni próby, by móc się posługiwać jego mocą. Zaczyna eksperymentalnie kruszyć skały i podpalać metan w podziemnych korytarzach. Chyba coraz bardziej mu się to podoba, a może po prostu ocenia użyteczność swoich prób z punktu przydatności nowo poznanej mocy do walki, która go czeka. Przygotowuje się do niej najlepiej, jak potrafi, mając w pamięci świeżo nabyte umiejętności i dysponując niepowszednią bronią, z którą swojego czasu zawarł znajomość nieco bliższą, niż by sobie życzył.

Książka jest pełna symboliki. Żywię wielki szacunek dla autora za drzewo przebite włócznią, za samą Włócznię Głupców i za Gliffnaka. Na koniec dostajemy jeszcze jeden symbol, lodowy okręt, który niepostrzeżenie pojawia się w porcie Ludzi Ognia. Okręt, który pochodzi z legendy. Umożliwi Drakkainenowi urzeczywistnienie marzenia, jakie prawdopodobnie nosi w sobie każdy młody mężczyzna w czasie dorastania – marzenia o podróży za wielką wodę. Tygrys już podjął taką decyzję – już pożeglował za morze piachu, już zmierzył się z nieznanym. Vuko decyduje się na to samo. Może wypełni swoją misję. Może uda mu się dokonać tego, do czego ewoluował poprzez odejście od techniki i poznanie magii. I może razem z nim czytelnik dowie się, czym właściwie jest tytułowy Lodowy Ogród i co takiego się w nim znajduje.

Vuko i drużyna wyruszyli, Tygrys przekroczył granicę, której przejście jest niemożliwe, Aaken już wie, że pomimo potęgi, jaką dysponuje, można go szybko pokonać. A czytelnik? Czytelnik musi cierpliwie czekać na trzeci tom. Jeśli czas będzie się dłużył, w oczekiwaniu na zakończenie autorskie każdy z nas może uruchomić wyobraźnię, zaznajomić się z magią i dopowiedzieć własne.

 

Hanna Fronczak

 

Jarosław Grzędowicz

Pan Lodowego Ogrodu, tom II

Fabryka Słów, 2007

Stron: 632

Cena: 33,00

 


Socrealizm odwrotnie?

 

okladka

Otwieram gazetę – Lenin

Włączam telewizor – Lenin

Oglądam plakaty – Lenin

Boję się otworzyć lodówkę...

 

Dokonało się! Znaczy: odpaliłem telewizor po raz pierwszy od bardzo dawna. Nie żeby włączenie go niosło ze sobą jakieś mroczne konsekwencje – choć gdyby się głębiej zastanowić*... – po prostu wolę nie psuć sobie humoru. W tym momencie wielu rodaków efektownie wytrzeszczyłoby oczy i popukałoby się w czoło. Telewizja? Psucie humoru? Wolne żarty, panie. A jednak. Niby banalna „gadająca skrzynka”, a  każdego potrafi wyprowadzić z równowagi na długie godziny.

Jeśli nie każdego, to przynajmniej mnie.

Bo to powoli zaczyna przypominać cytowany wyżej skecz Piaseckiego. Wystarczy zamienić Lenina na lustrację. W telewizji słychać tylko kolejne nazwiska – KOWALSKI BYŁ AGENTEM BEZPIEKI! IKSIŃSKI ZLUSTROWANY! MIODEK DONOSIŁ! PUCHATEK... ekhm, zagalopowałem się. Tak czy owak, media wciąż epatują lustracją, aż się niedobrze robi. Podobne uczucia budzi zresztą epatowanie czymkolwiek. I nieważne, czy chodzi o truskawki, czy ideologię, ja i tak nienawidzę, gdy ktoś nachalnie pcha się ze swoim „towarem” na moje podwórko. A najbardziej nie lubię tego w literaturze...

Tymczasem na naszej Fahrenheitowej liście książek do zrecenzowania pojawiła się „Czerwona gorączka”. Popatrzyłem, pomyślałem i wziąłem. A co, do odważnych świat należy! Co prawda już sama okładka zwiastowała katastrofę** – cyrlica zaadaptowana do naszych warunków, czerwona gwiazda i oczywiście tytuł, ale postanowiłem się nie zrażać. A nuż tym razem nie będzie tak strasznie?

I rzeczywiście. Nie uświadczyłem politykierstwa w wysokim stężeniu ani koszarowego humoru.

W kolejności zgodnej ze spisem treści, na pierwszy ogień pójdzie „Czerwona gorączka”. Rzecz dzieje się w porewolucyjnym Sankt Petersburgu. Mamy więc patrole składające się z dawnych bandytów, przymusowe dokwaterowywanie i mnóstwo śniegu. Normalka. Mniej normalnym zjawiskiem jest natomiast nieuchwytny Szlapikow, łowca głów, osobliwie gustujący w czerepach komunistów. Pomysł całkiem ciekawy, jednak intryga została skonstruowana zbyt przewidywalnie. Prawdę mówiąc, zagadkę rozszyfrować można już po pierwszych czterech, góra pięciu stronach.

Następnie autor przenosi nas do teraźniejszości, gdzie spotkamy nauczycielkę-sadystkę. Magister Gruszczyńska, nazywana przez uczniów Gruchą, lubuje się w wystawianiu uczniom pał, niezależnie od ich wiedzy. Zdarza się. Sytuacja komplikuje się, gdy jeden z niesprawiedliwie potraktowanych popełnia samobójstwo. Wtedy też przyjaciel zmarłego poprzysięga zemstę, której niebawem dokonuje i... w tym momencie kołek-do-wieszania-niewiary pęka z trzaskiem. Oczywiście, rozumiem, że fantastyka i w ogóle. Ale, na litość boską, co za dużo, to niezdrowo! Tekst jest dość krótki – i chwała za to autorowi, bo wizja, jaką proponuje nam w „Grusze”, jest na tyle niespójna, że momentami miałem ochotę rzucić książkę o ścianę.

Kolejne opowiadanie, „Błękitny Trąd”, jest – UWAGA, UWAGA! – typową opowieścią fantasy. Typową, jak się okazuje, pod bardzo wieloma względami. Tym razem spotykamy trzech skazańców jadących z samobójczą misją do odległej krainy. Mają mianowicie spalić wszelkie domy, na jakie się tam natkną, aby zatrzymać epidemię tytułowej choroby. Jest to utwór dość prosty, przewidywalny i nudny – bohaterowie mają jasno określony cel, do którego zmierzają, a wszelkie przeszkody rozwiązują w dość prosty sposób.

„Silnik z Łomży” to z kolei przewrotna humoreska czy raczej satyra na brukowce. Główny bohater to bezczelna dziennikarska hiena, człowiek pozbawiony wszelkich zahamowań, który potrafi zniszczyć komuś życie, jeśli tylko otrzyma godziwe wynagrodzenie. Ale, jak mawia przysłowie, kłamstwo ma krótkie nogi, o czym ów dziennikarz dość szybko przekonuje się na własnej skórze. Ci, którzy polubili shorty o Tomaszu Etterze, nie zawiodą się.

Następny tekst, „Zeppelin L-59/2” to historia odnalezionego i odrestaurowanego po latach sterowca, którym grupa... hmmm... wolontariuszy wiezie pomoc dla Tanganiki. W trakcie lotu wszystko zaczyna się komplikować – pojawiają się duchy, cały zeppelin zaczyna przechodzić dziwne zmiany, a w skrzyniach zamiast leków pojawia się broń. Opowiadanie jest napisane sprawnie, aczkolwiek miałem wrażenie, że autor pojechał na schemacie. Kto czytał „Szansę” w zbiorze „2586 kroków”, ten z pewnością wie, co mam na myśli.

W podobnym do „Zeppelina...” tonie utrzymany jest „Wujaszek Igor” – opowieść o pociągu-widmie krążącym po Polsce. Opowiadanie trzyma w napięciu, parę razy poczułem nawet strach. Jest to jedno z lepszych opowiadań w tym zbiorze.

Innym bardzo mocnym punktem „Czerwonej gorączki” jest opowiadanie „Po drugiej stronie”, napisane wspólnie z żoną. Spotykamy tu kolekcjonera chińszczyzny, który za sprawą pewnej szkatułki zaczyna doświadczać dziwacznych snów. Chyba nikt nie spodziewał się, że twórca postaci Jakuba W. mógłby stworzyć tak subtelną i delikatną historię. Zdecydowanie najlepszy „produkt” Andrzeja Pilipiuka.

Choć w „Czerwonej gorączce” przeważa fantasy, znalazło się też miejsce na SF.

W „Gdzie diabeł mówi dobranoc” otrzymujemy interesującą wizję świata po rewolucji islamskiej. Dwóch pracowników dużej korporacji podróżuje po Lechistanie, szukając nie do końca wyeksploatowanych złóż ropy, a przy okazji trafia na ślad ludobójstwa. Ciekawy pomysł, doprawiony sporą ilością obserwacji na temat współczesnej Polski i podlany bogoojczyźnianym sosem. Fantastyka ku pokrzepieniu serc.

W podobnym duchu jest utrzymany także „Samolot von Ribbentropa”. Tym razem jednak w świecie dominują nie Arabowie, lecz Polacy. Nasz kraj ma najlepsze w świecie uniwersytety, produkuje najwspanialsze alkohole, trzyma w szachu wszystkie państwa ościenne i nie tylko. Na pierwszy rzut oka kraina mlekiem i miodem płynąca. Jak się jednak okazuje, życie w supermocarstwie to nie bajka. Przekonuje się o tym reporter Paweł, który wpada na trop politycznej intrygi. Jak to wszystko się skończy – nie zdradzę. Zamiast tego mogę powiedzieć, że bawiłem się całkiem nieźle, pomimo oczywistej naiwności wizji.

Do worka z rzeczywistościami alternatywnymi można też – w dość naciągany sposób – wrzucić „Operację »Szynka«”. Punktem wyjścia dla tej opowieści jest jednak nie wielkie zwycięstwo w wojnie, a zupełnie prozaiczny problem, jakim jest... jedzenie. A raczej jego brak. Idą bowiem święta, a na świątecznym stole zawsze musi znaleźć się szynka. Jeśli nie będzie szynki, będzie problem. Pierwszy Sekretarz łamie sobie głowę, siwieje z zatroskania i pewnie by osiwiał do końca, gdyby nie bratnia pomoc Przodującej Nauki Radzieckiej. Rzecz napisana lekko i z dużą dozą ironii. Numer dwa tego zbioru.

Na koniec zostawiłem sobie „Piórko w żywopłocie” o którym... nie umiem nic powiedzieć. Naprawdę, nic nie poradzę na to, że nie wzbudziło we mnie żadnych emocji. Ani dobre, ani złe, przelatuje toto przed oczami jak pociąg i zostawia w głowie wyłącznie pustkę.

Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Miłośnicy twórczości Andrzeja Pilipiuka z pewnością się nie zawiodą. A inni? Trzy teksty słabe, trzy bardzo dobre, pięć solidnych – każdy znajdzie coś dla siebie.

 

Marcin Kamiński

 

Andrzej Pilipiuk

Czerwona gorączka

Fabryka Słów, 2007

Stron: 430

Cena: 29,99

 

 

*...to zaczynam mieć wrażenie, że częste oglądanie telewizji grozi odmóżdzeniem.

** Wcale nie chodzi tu o względy estetyczne; poziom jest Fabryczny, ergo: bardzo wysoki.

 


Zemsta, zemsta na wroga...

 

okladka

Taki już mam los, że gdzie trafię, tam zostawiam jeno krew i trupy.

 

Nowa powieść Jacka Komudy „Diabeł Łańcucki” robi wrażenie już na pierwszy, nawet pobieżny rzut oka. Opasły, ledwo mieszczący się w dłoni tom z jednej strony nieco przytłacza objętością, ale z drugiej obiecuje, że przyjemność, która czeka czytelnika, potrwa nieco dłużej niż dwa wieczory. Kartek do przewracania jest tu co nie miara. Osobiście bardzo lubię historię siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej i snute wokół niej powieści, rozmiary „Diabła...” ucieszyły mnie zatem, zamiast wystraszyć.

Przez ponad pięćset stron entuzjazm, z którym zabrałam się do lektury, miał okazję parę razy stracić na sile, ale też niejednokrotnie ją odzyskać, by w końcu powrócić na poziom bliski początkowemu.

By nie streszczać fabuły, poprzestanę na stwierdzeniu, że „Diabeł...” to opowiedziana z wielką swadą i wdziękiem historia o hańbie, strachu i zemście silniejszej niż jakikolwiek ból, poniżenie i śmierć. Powraca, znany już wielbicielom twórczości Komudy, Jacek nad Jackami Dydyński, w towarzystwie nie byle jakim i bynajmniej nie zacnym – raczej z piekła rodem, i nie tylko tytułowego Diabła mam tu na myśli. Trudno jednak powiedzieć, który z bohaterów pełni rolę tego głównego, najważniejszego z pierwszoplanowych. Początkowo wydaje się nim niejaki Gedeon, ni to mnich, ni to włóczęga, obrońca uciśnionych (w tej roli ród Dwernickich, broniący się zaciekle przed odebraniem szlachectwa) i mściciel. Przybywa nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co, a wraz z nim mroczna tajemnica, mrożąca krew w żyłach samemu Diabłu Łańcuckiemu. Zaraz potem pojawia się Konstancja Dwernicka, piękna, dumna i swawolna. Niejeden kawaler smali do niej cholewki, ze skutkami mizernymi i często bolesnymi, bo panna szablę nie tylko nosi u boku, ale również potrafi nią skutecznie wywijać. Wreszcie do akcji wkracza wspomniany już Jacek nad Jackami, ostatni z trojga pretendentów do tytułu głównego bohatera. Przy nim nawet Kmicic, naczelny hulaka w polskiej literaturze, wydaje się co najwyżej małym łobuziakiem, rozrabiaką. Dydyńskiemu daleko do męża o kryształowym sercu czy reputacji, ma swoje za skórą i wcale tego nie ukrywa. Ba! Zdarza mu się zachować bardziej jak zbój niż szlachcic. Z kolei sam Diabeł Łańcucki, czyli starosta zygwulski Stanisław Stadnicki, należy raczej do szeregu postaci z drugiego planu. Dlaczego zatem jego przydomek stał się tytułem książki? Bo bez Diabła nie byłoby fabuły. To właśnie on napędza akcję, przeważnie biernie niż aktywnie – nienawiść i strach, które budzi, zmuszają innych do działania.

Co najciekawsze, w „Diable Łańcuckim” nie ma podziału na czarno-białe charaktery – zamiast bieli jest szarość, pełna niejednoznaczności. Dzięki temu postaci z powieści Komudy wiele zyskują, stają się pełnokrwiste i równie prawdziwe, co ludzie spotykani codziennie na ulicy. Niestety, z początku intrygujący Gedeon okazał się dla mnie wielkim rozczarowaniem. Niespodziewanie pęka, okazuje zdumiewająco trywialną słabość i popełnia równie zdumiewające błędy. Po mrocznym, niewzruszonym herosie nie pozostaje nawet ślad. Także Konstancja nie trzyma fasonu – nagle z dziewki bitnej staje się dziewką rozszlochaną, łupem wojennym, jakby zapomniała, że dysponuje nie tylko ostrą szablą, ale i silną – widać tylko z pozoru – osobowością. Szkoda, naprawdę szkoda.

Największą wadą książki jest przegadanie, choć kiedy przypomnę sobie „Pamiętniki” Jana Chryzostoma Paska, muszę przyznać, że jest to przegadanie w iście szlacheckim stylu, czyli zgodne z duchem epoki. Jednak zbytni rozmach, zbyt bogate tło, zbytnia pieczołowitość w opisywaniu piękna Ziemi Sanockiej czy zawiłych koneksji i historii rodów trochę zniechęcają do dalszej lektury. Paradoksalnie, bo właśnie te elementy powieści mogłyby stanowić jej największy atut. Cześć i chwała autorowi za rzetelną wiedzę, którą dzieli się ze swoimi czytelnikami, lecz czasem dobrze by było ją odrobinę okroić, zwłaszcza że ta rozwlekłość wpływa niekorzystnie na akcję, wybija ją z rytmu. Po długich opisach następują szybkie rąbanki, sceny pojedynków i bitew – równie długie i dokładne, ruch po ruchu, cios po ciosie, za to mimo wszystko o wiele bardziej dynamiczne. Jednak im bliżej końca, tym bardziej akcja przyspiesza i tym mniej dłużyzn, czuje się wyraźny pęd ku finałowi.

Na drugiej szali spoczywa to, co mnie w „Diable Łańcuckim” ujęło. Po pierwsze, czerń i szarość postaci, o czym już wspominałam. Po drugie, humor – rozważnie dawkowany, od czasu do czasu, bynajmniej nie jowialny a la „niech zginę ja i pchły moje”, o nie. Soczysty i bardzo, bardzo dosadny. Bohaterowie są rubaszni, klną na potęgę, niezwykle oryginalnie i barwnie. Autor nie unika też erotyki (zwykle osadzonej w kontekście przemocy, co w pewnym momencie zaczyna rzucać się w oczy), opisuje ją ze swobodą, choć czasem popada w chyba nie do końca zamierzony komizm. Po trzecie – język. Żywy. Stylizowany z godnym pozazdroszczenia wyczuciem. Jednym słowem, świetny. Po czwarte zaś i ostatnie – obraz szlachty przywodzący na myśl utwory romantyków, którzy na długo przed tym, jak nastała niekończąca się chyba era Sienkiewicza, chętnie pokazywali okrutne oblicze polskich panów, zwłaszcza osiadłych na Ukrainie. Wbrew pozorom w literaturze polskiej to żadna nowość, wystarczy wspomnieć chociażby – dziś już chyba zapomnianą, a młodszym czytelnikom po prostu nieznaną – „Marię” Antoniego Malczewskiego. To już jednak moje prywatne zboczenie tudzież fiksum dyrdum...

Koniec końców „Diabeł Łańcucki” to książka, którą mogę polecić każdemu, kto lubi awanturnicze opowieści z burzliwymi dziejami w tle. Tu historia splata się z fikcją w ciekawy, jakże barwny kobierzec. Warto prześledzić bieg poszczególnych nici, ich splot, a dla całości – i jakże przewrotnego finału! – zmęczyć nawet największe dłużyzny. Satysfakcja gwarantowana.

 

Marta Kisiel

 

Jacek Komuda

Diabeł Łańcucki

Fabryka Słów, 2007

Stron: 525

Cena: 29,99

 


Światy w pigułce

 

okladka

Robert J. Szmidt kojarzony jest w fandomie głównie jako redaktor naczelny czasopisma „Science Fiction, Fantasy i Horror” (dawniej po prostu „Science-Fiction”). Jego „drugie ja”, autora opowiadań i książek, schodzi na dalszy plan. Czy słusznie – mamy okazję się przekonać, gdyż Fabryka Słów wydała zbiór jego opowiadań, zatytułowany „Ostatni zjazd przed Litwą”.

Tomik mieści pięć tekstów („Cicha Góra”, „Ciemna strona księżyca”, „Mrok nad Tokyoramą”, „Ostatni zjazd przed Litwą” oraz „Polowanie na jednorożca”). Nawet jeśli wziąć poprawkę na obszerność niektórych, jest to niewiele. Dodatkowo, przynajmniej część można było już przeczytać w SFFiH (czy gdzie indziej również – nie wiem). Książka liczy tylko 315 stron – w rozdmuchanym fabrycznosłownym formacie – a spokojnie zmieściłaby się w 2/3 tego. Nie oznacza to, niestety, odpowiednio niższej ceny. Wychodzi, że płacimy przede wszystkim za jakość. Co więc można o niej powiedzieć?

Jak wspomniano – opowiadania są dość długie, choć nie przekłada się to na ich skomplikowanie fabularne. Dodatkowe strony i akapity autor poświęca przede wszystkim na budowanie mieszczących historię rzeczywistości – i za każdym razem jest to najmocniejszy punkt tekstu. Autor potrafi pokazać swoje pomysły w bardzo ciekawy sposób, a gdy robi tak zwany recycling pomysłów cudzych (czego zresztą nie ukrywa), też wychodzi mu to co najmniej dobrze. I tak mamy świat ogarnięty wojną między mutantami a resztą ludzkości. Mamy wizję Ziemi zdominowanej przez Japonię, gdzie pozostałe kraje są jedynie prowincjami. Mamy wreszcie zgobalizowany świat, z regionami połączonymi za pomocą gigantycznych transkontynentalnych autostrad. Czyta się te wizje z przyjemnością i choćby dla nich warto po opowiadania sięgnąć.

Nieco gorzej jest z bohaterami – zrobieni są na jedno kopyto. Samotni mężczyźni (jeden żonaty, ale jego małżonka nie pojawia się w opowiadaniu) o ugruntowanym poczuciu sprawiedliwości (tu także jeden wyjątek), z jasno zdefiniowanym celem w życiu, do którego zdecydowanie dążą. To oczywiście atrakcyjny dla czytelnika typ bohatera, ale jednak jakieś urozmaicenie by się przydało.

Ogólnie więc, jak dobre są te opowiadania? Dość dobre. Może nie jakieś wybitne, ale naprawdę przyjemne do czytania. Szczególnie pozytywnie chciałbym wyróżnić „Mrok nad Tokyoramą”, który ze wszystkich tekstów w tomiku posiada zdecydowanie najlepszą fabułę. Dodatkowo, nie ma się po tym tekście uczucia niedosytu – autor bardzo sprawnie wykorzystuje potencjał zawarty w pomyśle, zręcznie wplatając przy tym polskie akcenty.

Przywiązanie do barw narodowych widać zresztą i w pozostałych tekstach Roberta J. Szmidta. Dwa opowiadania („Cicha Góra” i „Polowanie na Jednorożca”) to przeniesienie w polskie realia popularnych tytułów dziejących się w USA (odpowiednio „Silent Hill” oraz „X-Files”). W „Ostatnim zjeździe przed Litwą” wiele mówi już sam tytuł. Tylko „Ciemna strona księżyca” zdaje się wolna od krajowych motywów – ale może są po prostu lepiej ukryte?

O fabule opowiadań ciężko napisać coś, co nie będzie zarazem spoilerem, więc zamiast tego wspomnę o dziesiątkach nawiązań do popkultury, które autor zdołał umieścić w swoich dziełkach. Są dosłownie wszędzie – w nazwiskach, nazwach geograficznych, nazewnictwie sprzętu wojskowego i cywilnego, w dialogach... naprawdę wszędzie. Osobiście bardzo lubię wyszukiwanie takich rzeczy, więc zaliczam zjawisko bardzo na plus.

Okładka książki nie ma zbyt wiele wspólnego z treścią tytułowego opowiadania, ale dobrze sugeruje, że wewnątrz znajdziemy przede wszystkim political science fiction. Nawet opowiadanie z jednorożcem w tytule należy – o dziwo – do tego gatunku, choć na upartego da się je zakwalifikować jako fantasy.

Na koniec mały zgrzyt techniczny – może to kwestia wadliwego egzemplarza albo celowe nawiązanie do czasopisma, którego Robert J. Szmidt jest redaktorem, ale jakość druku książki była bardzo niska – atrament brudzi palce i potrafi się rozmazać po papierze.

Podsumowanie – warto kupić czy nie? Jeżeli i tak macie zamiar wydać pieniądze i wahacie się między nabyciem „Ostatniego zjazdu...” a, na przykład, kolejnej odsłony przygód inkwizytora Mordimera Madderdina, to zdecydowanie warto, bo choć książka redaktora Szmidta jest krótka, współczynnik ilości ciekawych pomysłów na tysiąc znaków tekstu jest tu znacznie wyższy niż średnia na rynku – nawet jeśli nie wszystkie z tych pomysłów są pierwszej świeżości.

Jeśli jednak zamierzacie oszczędzać dwa tygodnie tylko po to, by zdobyć ten tomik, przemyślcie to jeszcze...

 

Wojciech Misiurka

 

Robert J. Szmidt

Ostatni zjazd przed Litwą

Fabryka Słów, 2007

Stron: 315

Cena: 27,99

 


< 05 >