Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 18>|>

POZ

 

 

Wiele lat temu pewna pani powiedziała, że mam „patologicznie odmienne zdanie”. Pani zajmowała się pedagogiką czy jakimś innym różdżkarstwem, już nie pamiętam. W każdym razie miała coś wspólnego z naprawianiem stanu ludzkiego rozumu. Cóż, miałem swoje zdanie na temat tego, co mi wówczas proponowała.

Nieszczęście, jak mi się dziś zdaje, wynikło głównie z tego, że nastąpił konflikt tak zwanej akademickiej nauki z doświadczeniem prostym. Nauka akademicka zaś, gdyby ktoś nie wiedział, jest zbiorem masek i tańców, które przywdziewamy, aby zrobić wrażenie na uczestnikach seminarium. Głównie o to chodzi. Na sali bowiem zwykle znajdują się jeśli nie sami członkowie Rady Instytutu czy, jak zauważył jeden z moich znajomych, jakiejś jeszcze starszej Rady Kompletnie Zniedołężniałych Staruszków, to przynajmniej ich znajomi.

Dobra... Zbyt jestem stary, żeby bezkarnie się nabijać. No... niestety, ostatnimi laty wyszło mi, że sam dobiłem do tego wieku. Docenci są młodsi ode mnie i część z nich grzecznie i na wszelki wypadek kłania mi się pierwsza. W lustrze bezlitośnie widać zniszczenia poczynione przez, hmmm... doświadczenie.

Ano... dramat istnienia. Jak stwierdził jakieś cztery tysiące lat temu Hipokrates, wszystko od onanizmu... No więc w pewnym wieku to nie powinno tak szybko postępować, gdy już doszliśmy do tej powagi, że śnią się nam lwy, jak rybakowi Santiago, bohaterowi powstałej w 1952 roku nowelki napisanej przez pewnego zabijakę.

Ano, drogi czytelniku, dramat istnienia to nie tylko walka z onanizmem, ale też z tym, że tu nic do niczego nie pasuje. Kiedy człowiek chce i może, nie umie. A kiedy już umie... Doświadczenie pokazuje coś takiego, że w okolicy, wieku, gdy występują już dość wyraźnie objawy ogólnie pojętego zramolenia, mamy optimum prowadzenia procesów realizacji.

Czytałem kiedyś książkę poświęconą teorii procesów realizacji, jednak w szczególności, przemysłowych. Najwyraźniej rad, jak ogólnie dawać sobie radę, nikt się nie odważył dawać. Tak czy owak, warto zauważyć, że istnieje coś takiego jak umiejętność prowadzenia „procesu realizacji”. To, czy dojedziesz na miejsce, czy kupisz, co chciałeś, czy coś po drodze ci się nie zawali.

No i niestety, owa umiejętność idzie w parze z czymś, co ludzie nazywają upierdliwością, także z cechami, które znane są na przykład jako zramolenie. I na przykład wynikający z niego bezinteresowny opór przeciwko wszystkiemu. Niekoniecznie nowe, ale inne.

Mam wrażenie, że w pewnym wieku, zwłaszcza w takim, w którym ludzie dość często zasiadają w różnych Staruszkowych Radach, występuje u nich nagminnie objaw schorzenia pedagogicznego, zwanego przez moją Niekoniecznie Piękną Nieznajomą patologicznie odmiennym zdaniem. To jest tak, że masz pomysł, a facet ci od razu mówi, że nie wyjdzie. Najczęściej dlatego, że sam próbował albo jego kolega. W związku tym, choć pomysł doskonały, nie należy się za niego brać, chyba że chce się popatrzeć na Piękną Katastrofę.

Szlag człowieka trafia, bo chciałby coś zmienić na tym marnym świecie, ruszyć choć troszeczkę z posad jego bryłę, a tu siada taki czarny gawron i kracze: „Uuu, panie kolego, to już było...” I wypowiada Patologicznie Odmienne Zdanie, czyli POZ: „panie, to nic z tego” czy coś równie wkurzającego. W każdym razie POZ.

Tymże sposobem udało mi się przypisać syndrom POZ wielce szacownym Radom Kompletnie Zniedołężniałych Staruszków, co jest pewną osobliwością. Albowiem gdy został on przypisany mi (zdiagnozowany u mnie) osobiście, podpadałem z pewnością pod młode pokolenie.

POZ , podobnie jak alkoholizm, chyba nie jest wyleczalny, najwyżej można zlikwidować negatywne skutki jego objawów. Na przykład prostą regułą „morda w kubeł”.

Przeczytałem sobie w Internecie, dlaczego mianowicie należy używać Linuksa. Zasadniczo powinienem być zadowolony. Albowiem wiele lat pyskowałem za Linuksem, używam systemu od wielu lat, rozwój Wolnego Oprogramowania z wielu powodów może być wodą na mój mały młynek (powiedzmy szczerze, zupełnie malutki). Ale POZ się objawił. Mam swoje zdanie.

Dlaczego używam Linuksa? Bo mi działa. Zaś działa dlatego, że na przykład w ogóle nie występuje problem wirusów, nie zaś, jak napisał autor, że można sobie z nimi poradzić. Nie, nie ma. Nie ma także włamań. Owszem, jak miałem działającą Sambę, to mnie skroili, ale to chyba jedyna popularna usługa, która jest naprawdę niebezpieczna.

Patologicznie Odmienne Zdanie objawia się też, gdy prawie tak, lecz ciut obok. Autor nie napisał kilku rzeczy, które moim zdaniem jeśli są nie najważniejsze, to bardzo ważne. Choćby to, że zaledwie za część oprogramowania, które w pingwinie jest za friko, dla windozy trzeba płacić wiadra pieniędzy. Choćby programy do edycji grafiki rastrowej. Zaś pomysł używania GIMP-a pod windą jest mniej więcej tak dobry, jak wydobywanie kluczy z lewej kieszeni prawą ręką.

Jako ofiara POZ-a muszę opowiedzieć coś niezrozumiałego. Na przykład: Linux, dlatego że na pulpicie mogę umieścić ikonkę uruchamiającą owego GIMP-a z priorytetem 19. Umiem to zrobić. Tymczasem niczego takiego w windozach nie widziałem. Po kij? Bo GIMP to w moim przypadku piekielnie zasobożerny program. Czasami mieli coś przez kilka godzin. No i chodzi o to, żeby wówczas zająć się czymś innym i by nie widać było obciążenia procesora. Prosta sztuczka z przydziałem priorytetu zadania powoduje, że gdy podczas wykonywania piekielnie pracochłonnego zadania chcemy wykonać coś innego, komputer porzuca zadanie, na którego wynik zdecydowaliśmy się długo czekać, i rusza do bieżących. Ponieważ procesor i tak praktycznie podczas normalnej pracy leży „luźnym bykiem”, nie widać nie tylko spowolnienia np. czasu otwierania przeglądarki internetowej, ale także wykonywanie tego głównego zadania wydłuża się praktycznie niedostrzegalnie.

Może to nie za wiele, ale jednak wychodzi na to, że dzięki administrowaniu zadaniami uzyskujemy pozorne zwiększenie mocy komputera, powiedzmy, na oko... dziesięć razy. Jak to wyliczyłem? Ano, chodzi o to, że w przypadku gdy – jak mi się zdaje, bo nie wiem jak to jest – winda dzieli moc komputera mniej więcej po równo (chyba jest gorzej, zdaje mi się, że w przypadku większego obciążenia procesor dostaje jakiejś czkawki), aby nie zauważyć zwolnienia pierwszoplanowych aplikacji, trzeba by tyle razy mocniejszej maszyny. Zakładam, że czas wykonania „wielkiego zadania” nie jest krytyczny. Bo owszem, zostanie skrócony proporcjonalnie do mocy maszyny, tyle że właśnie z tego akurat userowi najmniej przybędzie radości.

POZ, czyli zrozumiesz to wszystko, jeśli wiesz, co to priorytet programu i jak działa.

POZ, czyli podsumowanie, wybiórczy i pobieżny rejestr powodów „dlaczego Linux” w moim przypadku wygląda tak: nie byłoby mnie stać na oprogramowanie wartości najmniej kilku tysięcy złotych, w porywach do trzydziestu kawałków, nie mam żadnych problemów z bezpieczeństwem komputera. Czasami rejestruję pozorny wzrost mocy maszyny do wartości, jakie uzyskałbym, montując klaster obliczeniowy.

Drobiazg: sieciowość pingwina. To, że z urodzenia systemu mogę zalogować się z jednej maszyny na drugą i pracować na niej jak na swojej. Coś, co pozwala z przechodzonego kompa ze starą płytą główną i małą ilością RAM-u zrobić funkcjonalne składowisko plików, lokować tam kopie bezpieczeństwa, wykorzystywać stary złom jako „głupie liczydło”.

Dlaczego autor artykułu o tym wszystkim nie napisał? Podejrzewam, że o możliwości administrowania zadaniami nie wiedział. Podejrzewam, że tłumaczenia, że oprogramowanie kosztuje wiadra pieniędzy, wywołałoby u czytelników pusty rechot. Za darmo mają przecież od kumpli. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo systemu... czy chodzi o to, żeby było zawsze sucho, zawsze bezpiecznie? No... chyba nie. Chyba że komputer służy do czegoś więcej niż do bycia domowym ołtarzykiem, do którego modli się młode pokolenie. Chyba że, nie daj Boże, jest narzędziem pracy. Nie, ten rodzaj ludzi, którzy coś robią za pomocą kompa, nie był zdecydowanie targetem artykułu. Dlatego wywodzenie o tym, że można sobie robić kopie bezpieczeństwa, że można uruchamiać programy obliczeniowe, jest po prostu kompletną pomyłką, nieporozumieniem.

No nie chodzi mi o to, żeby kogokolwiek namawiać na Linuksa. Czasy niepewności co do losów Open Source minęły. Raczej nie ma większych wątpliwości, że to jest właśnie model tworzenia oprogramowania, który będzie w przyszłości dominował. Owszem, zostanie kilka nisz oprogramowania własnościowego, tam, gdzie łatwo wyciągnąć dużą kasę od korporacyjnego klienta.

Lecz tak na marginesie, ku mojemu zaskoczeniu, bastion tego typu aplikacji, jak na moje potrzeby, został zdobyty. To głównie programy do projektowania. Zapewne oprogramowanie do budowy domów, mostów i innych wielkich konstrukcji nadal jest w zasięgu wyłącznie wielkich biur projektowych. Jednak to, co spotkałem w wersjach „free” dla elektroników, wystarcza mi z okładem. Zaś do wykonywania rysunków technicznych z powodzeniem podpieram się wiekowym „Xfigiem”.

Cóż, pewnie brak wymagań to kolejny objaw postępującego zramolenia.

Zramolenie, czyli POZ, to zgryźliwość.

Artykuł o tym, że warto przesiąść się na Linuksa, kończył się efektownym i przewrotnym argumentem: Linux jest poprawny politycznie.

A... juści! Czyli POZ.

Stary zramolały wie, że o pewnych sprawach się nie mówi. Na przykład o onanizmie. Na przykład o systemach operacyjnych. Nie wolno stresować właściciela komputera. Mówienie mu, że powinien sobie wymienić system operacyjny w sytuacji gdy ledwo, ledwo przemógł strach przed Straszną Maszyną, jest bardzo nieeleganckim nietaktem.

Poprawność polityczna Linuksa może się objawiać co najwyżej tolerowaniem rozmów o komputerach w wąskich kręgach miłośników wszelkiej techniki, wszelako z zastrzeżeniem, że takie rozmowy nie trwają dłużej niż dwie, trzy minuty.

Wystaw sobie bowiem, userze uniksów, że w kilka minut takiego gadulstwa padnie kilkadziesiąt terminów w obcych językach albo w naszych, które jednak będą znaczyć coś całkiem innego niż można było się spodziewać po dźwiękach, jakimi zostały wyrażone. Już to jedno będzie dla obecnych dość denerwujące, nawet jeśli należą do pokolenia, które strachu przed maszynami nie odczuwa.

Mam zdecydowanie odmienne zdanie w kwestii politycznej poprawności Linuksa: jest niepoprawny. To wyraz dziwactwa, chęci zdominowania środowiska, zaimponowania za wszelką cenę. Nie, Linux zdecydowanie nie nadaje się do chwalenie się nim. Owszem, gdy ktoś przyjdzie coś zrobić do ciebie do domu i będziesz musiał dopuścić go do kompa, wtedy warto poinformować, że Linux. Można (też) liczyć na to, że się nie zorientuje, ale w razie czego najlepiej poinformować krótko, że Linux. Może nas zaatakuje, może nie, mówimy „Linux” i obserwujemy.

Nie, poprawności politycznej za grosz. Choćby pojawi się jakiś nowy wirus. Wszyscy panikują, piszą, ostrzegają się, dyskutują o najlepszych metodach zwalczania: czy spalenie komputera zapobiega dalszym infekcjom, czy może zmutować i rzucić się na ludzi... A Ty, jak ten fajans, nic. Wiem, wisi Ci to luźnym bykiem, ale, kochany, zdajesz sobie sprawę z rozmiarów wykluczenia, jakiego doświadczasz? Czy wiesz, ile fascynujących rozmów Cię ominęło? No i o czym pogadasz w dobrym towarzystwie? Oni „wirus”. A Ty im co? Że nic? Nic, kurna, całkiem, dokumentnie, do dna NIC? Kochany, nie boisz się, NIE ISTNIEJESZ. Nie istniejesz, jeśli Twoim komputerem nie może zawładnąć mafia, trojan nie może wysyłać z niego maili, a przeróżni crackerzy, w odróżnieniu od hakerów, nie mogą zrobić z niego składowiska skrackowanych (tak fonetycznie: skrackowanych) filmów. Nie istniejesz, jeśli nie masz dylematów moralnych związanych z używaniem nielegalnego oprogramowania. Amen.

Więc masz Linuksa, nie przyznawaj się, ukrywaj.

Starcza zgryźliwość generuje to, że delikwent, cokolwiek usłyszy, kwestionuje. Wszyscy się fascynują fotografią cyfrową, tymczasem... Zdanie odrębne w kwestii fotografii cyfrowej. Że uzyskałbym z cyfry mniejszą rozdzielczość, a ze średniego formatu większą. Skąd wiem? Bo... uzyskałem. Także ze slajdu małoobrazkowego. Po prostu uzyskałem. Niestety, fotografia analogowa NIE JEST poprawna politycznie. Nie, bo proces chemicznego wywoływania może wywołać raka z powodu zanieczyszczenia środowiska chemikaliami. Co prawda odbitki z „cyfry” uzyskujemy dokładnie tak samo, ale... Ale aparatem analogowym nie idzie się chwalić, bo nie ma wizjera ani wyświetlacza, na którym pojawiałoby się menu, o którym można by opowiadać. Mój POZ w kwestii fotografii cyfrowej: chodzę z analogiem.

Mam POZ-a w kwestiach politycznych, ekonomicznych. Ani nie ruszają mnie kwestie narodowej odrębności, nie rusza mnie, czy ktoś coś podpisywał, czy nie ćwierć wieku temu. Ani też nie wierzę w Niewidzialną Rękę Rynku, że działa zawsze. Czasami działa, czasami nie działa. Tak samo jak nie wierzę w istnienie panaceum czy w kamień filozoficzny.

Czym się objawia POZ? Bardzo często wchodzeniem w szczegóły, rozwlekaniem zagadnienia na czynniki pierwsze, zanudzaniem interlokutora technicznymi bebechami. Że na ten przykład potrójna ochrona przestrzeni pamięciowej procesu w systemach uniksowych. Że owa rozdzielczość w aparatach cyfrowych. A w przypadku systemu gospodarki towarowo-pieniężnej przesunięcie fazowe w procesach decyzyjnych, wywołane czasem zebrania informacji o aktualnym stanie rynku.

Z tego powodu POZ jest przypadłością bardzo nieprzyjemną. Ofiara może zanudzić, ba, zanudza na śmierć całe otoczenie. Jest gorzej: człowiek z POZ-em wkurza. Doprowadza do szewskiej pasji, bo kwestionuje różne szczytne przedsięwzięcia. Na przykład walkę z narkotykami. Tak... Toczyłem na łamach forum „F” dyskusję długą, zawziętą. Mam w tej sprawie wkurzające całkowicie POZ. Że mianowicie nic z tego dobrego nie wynikło, że wręcz przeciwnie, są nieszczęścia, i to liczne, wywołane ową szlachetną krucjatą.

Krucjaty mają w ogóle to do siebie, że zwykle kończyły się bardzo źle, zazwyczaj rzeziami albo bezsensownym nieszczęściem, jak słynna krucjata dziecięca. Nie pamiętam żadnej krucjaty, która skończyłaby się czymś dobrym.

Amerykańska inwazja w Iraku przyniosła jak do tej pory jakieś sto tysięcy ofiar najmniej, a Lancet, takie czasopismo medyczne, oszacował, że pięćset tysięcy. Inne przedsięwzięcia, jak Wietnam, który skończył się przysłowiowym Sajgonem, są symbolami klęski. Także prohibicja to przysłowiowa wpadka.

Dlaczego zakaz używania narkotyków jest jak na razie akceptowany? Nie, nie uważam, żeby jakiejś dyskusji podlegało to, czy należy go znieść. Po prostu wystarczy spojrzeć do historycznych relacji i sprawdzić, co się działo, gdy nikt się nie przejmował narkotykami, gdy można je było nabyć w aptekach. Albo sprawdzić, jak wygląda problem narkotyków w społeczeństwach, gdzie, jak w Holandii, są one traktowane znacznie łagodniej. Nie było problemu. Nie istniały narkotykowe gangi, nie było dilerów i policja nie miała zajęcia. Policja, niestety, musiała zajmować się bezpieczeństwem mieszkańców, było bezpieczniej, bo nie groził atak zdesperowanego narkomana na głodzie. Współcześnie dorobiliśmy się dzięki wspólnemu wysiłkowi tego, że mamy nie tylko mafie narkotykowe, ale wręcz organizacje polityczne, terrorystyczne partyzantki, które czerpią dochód z narkobiznesu. Problem społecznej patologii udało się, dzięki wysiłkowi kontynuowanemu przez dziesięciolecia, przerobić na wręcz militarny.

Mam POZ, jeśli chodzi o sens zwalczania narkotyków: to se ne da. Wskazują na to moje doświadczenia z handlu... książkami. Zakazanymi książkami. Choć książka objętościowo jest znacznie większa od działki, ciężko znaleźć. Po pewnym czasie „patologiczne środowisko” zna na wylot metody działania służb. Zyskuje informatorów. Ja wiem, że w okresie zdychającej komuny milicja już nie bardzo wiedziała, jak zachować się wobec kolportera, że był problem faktycznej kompromitacji w oczach społeczeństwa. Że każda udana akcja zamieniała się w propagandową klęskę, bo jakże tu walczyć z dziełami Miłosza, z Popperem itd. Pomimo tego wszystkiego, biorąc pod uwagę doświadczenia z pierwszego okresu stanu wojennego, można powiedzieć, że w tego typu procederze zawsze obowiązuje zasada, że po pierwsze, najgłupiej zorganizowany kanał przerzutowy działa do wsypy najmniej kilkanaście razy, po drugie, proceder sam się finansuje i sam odradza. O ile warunek samofinansowania się kanału jest spełniony, to zdechł pies. Po prostu nic się nie da zrobić. Można się bucnąć bodnięciem prostym, w miejsce jednego zlikwidowanego łańcuszka przerzutu powstaną za chwilę dwa inne. Inna obserwacja: nakład pracy służb jest zupełnie nieproporcjonalny do tego, co robią przemytnicy i nielegalni dystrybutorzy. Aby śledzić jedną osobę, trzeba kilkunastu funkcjonariuszy. Rzadko udaje się coś zdziałać mniejszym zespołom. Obserwacja kolejna: służby działają w poczuciu bezradności. Ratują się „kreatywną księgowością”, imają się przedziwnych sztuczek, żeby zameldować o sukcesie.

Tu może argumentację przerwę. Nie, nie chodzi mi ani o Linuksa, ani o zwalczanie narkotyków, ani o wyższość fotografii jednej nad całkiem inną. Nie. O POZ. POZ powoduje, że zbieram po głowie. Jestem traktowany dziwnie.

POZ w kwestii literatury. Powinno się być w „głównymnurcie”. Z definicji przebywanie gdzieś poza, gdzieś z boku powoduje, że jest się z boku. Nie można się chwalić swoją wiedzą, nie można dostawać pieniążków. Pływanie po krzakach, oczeretach, kręcenie się w „cofkach”, wirach jest niebezpieczne, a w najlepszym razie męczące. Otóż... SF poza głównym nurtem jest. Z definicji. Tu się nie da dostać jakiejś znaczącej nagrody, publika, jeśli bije brawo, to niedaleko to słychać. SF na pewno jest złym pomysłem. To nie jest zabawne, gdy człowiek próbuje się w towarzystwie odezwać, a tu lu, po uszach. Ty, miłośniku literatury rozrywkowej, siedź cicho.

Skąd mi się wziął POZ? Wielokrotnie pisałem o ciężkich doświadczeniach człeka mieszkającego na wsi. Bo na przykład chce wiedzieć na pewno, czy tym razem kabel żółto-zielony to masa. Żeby nie puścić fazy na masę, bo się spod presy dymi. Presy, w odróżnieniu od prasy do czytania, gdyby się kto pytał. Dymi, silnik buczy i może się spalić. Więc ten ze wsi bierze do ręki próbówkę i sprawdza ten żółto-zielony, czy aby na pewno masa.

I tak z przyzwyczajenia. Jak mu powiedzą, że idzie efekt cieplarniany, to jak, kurde, cieplarniany, jak zimno jak w psiarni?!

Pewnie z tego powodu zeszło na inną literaturę. Żeby nie pisali o pierdołach. Na przykład o psychoanalizie. Owszem, pięknie się porozpływać, pogdybać... ale, Drogi Czytelniku: co decyduje o Twoim bycie? Co decyduje o tym, jak przebiega życie w jakimś kraju? Dlaczego tam jest tak, ówdzie inaczej? Ano... poziom technologii. Choćby chodziło o technologię zarządzania, choćby tylko o nasycenie technologią, ale generalnie to ten skubany postęp, jak mu tam, naukowo-techniczny decyduje. Wynaleziono penicylinę, żyjesz, urodziłeś się przed, no to masz pecha. Są nawozy sztuczne, jesteś obżarty, możesz się nurzać w problemach egzystencjalnych. Nie ma nawozów, w brzuchu Ci burczy, zamiast dumać nad tym, czy być, czy nie być, kombinujesz, gdzie by tu co ukatrupić, żeby się napchać.

Nie wiem, kiedy przyszło mi to do głowy, ale od bardzo dawna tak mam, że w literaturze SF szukam tego właśnie: opisania możliwego czy istniejącego wpływu technologii na życie człowieka.

POZ, bo przecież wiadomo, że nie technologia, ale psychologia, nie? Już tyle wystarcza, żeby przeciętny humanista machnął ręką i przerwał rozmowę. Lecz cóż ja poradzę, że jakoś mam tak, że na przykład nie widzę słynnych scen z telefonem (no dobra, na „języku filmowym się nie znam”, ale wiem, że telefonem trzeba było umieć zagrać, a potem się wypowiedzieć na temat tego zagrania), by nie było, gdyby wcześniej telefonu nie skonstruowano. Jakoś mi się tak widzi, że jednak prócz psychologii – technologia.

Coś takiego znalazłem na przykład w „Powrocie z gwiazd” S. Lema. Coś, co się właściwie stało i co powoduje, że część ludzi czuje się obco w „nowym” świecie. Technologia, poczucie bezpieczeństwa coś w nas zabiły.

Lecz powiem szczerze, w tekstach Lema szybko odkryłem nagminnie powtarzający się POZ. Na przykład, czym jest opis seksualnych obyczajów Encjan w „Wizji lokalnej”? Ktoś, kto czytał coś więcej niż skrócony opis polowania na kurdle, wie, że chodzi o fragment do złudzenia przypominający nudne jak flaki z olejem rozprawy naukowe. Czym to jest, co robi w książce, w której autor potrafił wystrzelić humorem zwalającym z nóg? Pamiętacie „Ratujmy kosmos”? Po co On to wszystko napisał?

Ano... śmiem twierdzić, parodiował, czasami boleśnie drwił ze zdania Politycznie Poprawnego. Z popularnych poglądów ze sposobów rozumowań. Czy Lem miał POZ-a? To za daleko powiedziane. Ale Jemu zawdzięczam swego POZ-a. Tak, Lem, nicując poglądy, parodiując wywody, jak choćby w pysznym (ale i cholernie nudnym) fragmencie, w którym opisuje poglądy Encjan na wpływ grawitacji na Ziemian, z walką ze zwisem piersi u kobiet włącznie, pokazuje głupoty w myśleniu, w rozumowaniu. Pokazuje dziury i zapadnie, w jakie wpadamy. Czytając to wszystko, człowiek zaczyna się przyglądać rzeczywistemu światu i nicować pewniki, jakie go otaczają. Niechcący postępuje jak na wsi, sprawdzając żółto-zielony kabel, czy nie na fazie. No i czasem przekonuje się, że owszem, neonówka świeci, ktoś się walnął i puścił fazę na masę.

Na pewno POZ utrudnia życie. Dlatego czytanie SF to nie zawsze najlepszy pomysł. Ale każdy, kto złapał za kabel od siły, wie, że może zabić. POZ, owszem, bardzo utrudnia życie, ale zdaje mi się, czasami może uratować.

 


< 18 >