Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Wspominkowo

<|<strona 10>|>

Na pytanie skąd wziął się tytuł pisma

 

 

Niewielkie jest zaiste pole manewru, jeśli chce się napisać tekst okolicznościowy, urodzinowy, jubileuszowy. Dotyczy to miesięcznika sieciowego, tak samo jak fabryki samochodów czy jednostki specjalnej. Można wdać się we wspomnienia, styropian, Internet na korbkę, dyski po 10 mega, przesyłanie danych przy pomocy przewożenia dyskietek tramwajem. Można zacząć wspominać wspólników i współpracowników: ten zgłupiał, ta wyszła za mąż, ten wyjechał, ów pracuje w banku i nie może mieć GG.

A można wdać się w wyliczankę: mieliśmy sukcesy! Ministerstwo Przemysłu Rybnego pogratulowało nam tekstu, tego fantasy, co się dzieje na kutrze rybackim, który ucieka do Szwecji... I pochwalili nas w „Nowej Fantastyce” (to akurat byłoby kłamstwem, „Nowa Fantastyka”, równo jak i stara „Fantastyka”, z uporem godnym lepszego pisma i lepszego Naczelnego, nie zauważały istnienia sieciowców, którym to pomijaniem onych zarobiły co najwyżej na wzruszenie ramion, bo jakaż to konkurencja?!), i zajęliśmy ósme miejsce w plebiscycie na... na...

Na-na-nana, na-na-na-ana, hej-he-ej, good bye!

 

Pan Bóg pewnego dnia wysłał anioła, żeby luknął, co się dzieje na Ziemi. Ów wraca i nieco strwożony mówi:

– Panie Boże! Nie jest dobrze. Ludzie, te plugawe pomioty, niszczą wszystko, postponują samym swym istnieniem glob, który im dałeś, i...

– Wszyscy? – przerywa Pan Bóg.

– No, niemal. Jak obliczyłem, 96% to zgnilizna. Zostało 4% ludzi prawych, mądrych, uczciwych.

– Dobra.

Pan Bóg wysłał do tych zacnych e-maila...

 

Tak – siak – owak: wytworzyła się pewna podsubkulturowa grupa. Jeśli dobrze pamiętam, to z obecnego składu redakcji znały się Karola z Iką. Teraz zna się kilkadziesiąt już osób, nawet jeśli już z redakcją się zdążyły – baby i chłopy – pokłócić. Tych kilkadziesiąt osób uczestniczyło w narodzinach nowego zjawiska kulturowego, a może i kulturalnego!

J-ja ciepierdź!

To nie są żarty. To się wydarzyło, skrzydło motyla drgnęło, zmiana się dokonała, już się nie da cofnąć.

 

Dwaj Czukcze upolowali morsa i ciągną go do wsi. Spotykają białego, który patrzy, jak trup drze lodowiec kłami, i mówi do Czukczów:

– Pociągnijcie go za kły, będzie łatwiej.

I idzie sobie dalej. Czukcze po chwili zastanowienia łapią za kły i ciągną. Po godzinie jeden mówi:

– Mądry człowiek, biały człowiek. Tak jest znacznie łatwiej!

– Tak, tylko znowu jesteśmy na brzeg oceanu!..

 

Tak więc, co ilustruje powyższy dowcip – zawrócić się nie da. Albo i da, ale to bez sensu. Jak lokata. Lepiej za kły i do przodu!

 

Już widzę, że nic sensownego z tego tekstu nie będzie. Nie umiem i już. Lepiej opowiem, jak to było z narodzinami Frankensteina.

Zebraliśmy się z Ziemskim w takim lokalu jego firmy, niemal w piwnicy. Firma już wtedy tak lekko jakby nie działała. On tam trzymał nieczynne kompy, odkurzacze do naprawy, stary zlewozmywak, jakieś słoiki, materac dymany... I butlę wina.

Zabraliśmy się najpierw za butlę. I za rozhowory, jak to będzie, jak powołamy do życia (wymyślony przez niego) pierwszy w Polsce sieciowy miesięcznik, jak go potem przekształcimy, wzbogacimy się i niczym Bill Gates z tym drugim... Z Googlem, o! I będziemy się rozbijać merolami i porszakami.

Jak już ściągnęliśmy drugą dwulitrówkę wężykiem, zaczęły się problemy merytoryczne: jak go nazwiemy. Teraz łatwo powiedzieć, że to, co wymyśliliśmy, czyli Frankenstein, jest najlepsze, tak, ale to już jest, a gdy dywagowaliśmy, to nie było. No to obmyślaliśmy zawartość, to było proste, a każdy, cwanie łypiąc okiem na drugiego, myślał tylko o jednym: tytuł?! Jak tytuł chwyci, to i w środku może być byle co, a jak jest tytuł byle jaki, to i środek może się skichać, a nic z tego nie będzie. Na naszym polskim rynku występuje jeszcze jeden wariant – ani tytułu, ani środka, ale to nie nasze zmartwienie, amatorzy nas nie obchodzą, i tak tam nie płacą. W każdym razie – myślimy i myślimy. Już wiemy, jakie felietony będą pisane, kto je będzie pisał, jak podejdziemy Sapka, żeby coś dał, choćby stare skarpetki na aukcję czy coś. A tytułu nie ma.

I wtedy sama przyroda się wtrąciła. Zapadał już powoli zmrok, w oczach też ciemniało, ledwo butelkę było widać, świece przygasły, godzina duchów... Hu-hu!

Nagle – świst, nagle – gwizd! Okno się otwiera z hukiem. Burza na dworze! Ulewa jak sto wujów! Oknom zamkli, usiedli, nalali.

– Co z tym tytułem? – pytam.

I się modlę, żeby Andrzej nie wymyślił.

Nie wymyślił. Natężył się, nadął, wstrzymał oddech...

Ja też. Tętno mam szybkie, puls w skroniach łupie, łupież się sypie, a w głowie nic!

Zaczęły walić pioruny. Ale takie – seriami, jak z Boskiego Kałacha Jakiegoś!

Ta-da-dam-ło-uups!

Waliło i huczało, aż się nie dało rozmawiać, najsampierw to jeszcze krzykiem się dało, ale potem tylko migowo: Polej! Wypij!

I kiedy burza osiągnęła swoje apogeum, kiedy piorunochrony rozjarzyły się jak świetlówki w gierczanym bunkrze, usłyszałem coś. Wydawało mi się, że to Andrzej coś powiedział, ale – uprzedzając wypadki powiem, że powiedział, że nie powiedział. Ale ja usłyszałem coś takiego:

– Drzyj!

– Co? – krzyknąłem. – Przyj?

– W ryj? – On na to.

– Stryj? – Ja. – A po kij?

– Wszyj!

– Żryj?!

Nie będę was katował całym tym dialogiem, ale było tam jeszcze kilkanaście rzeczowników i czasowników rymujących się.

Nagle burza ustała, sypnęło deszczem i... nastała cisza.

A w tej ciszy Andrzej:

– Wlij!

Wlałem. Wypilim. Nie wiem dlaczego, zacząłem analizować cały nasz dialog. I nagle coś pstryknęło mi w głowie. Ta burza, te okoliczności przyrody, i to słowo „przyj”! Przyj! Kiedy tak się krzyczy? No? Przy porodzie. A co mogło się urodzić w taką burzę?

Frankenstein.

I tak, kochani moi Czytelnicy, narodził się tytuł naszego wspaniałego, obchodzącego jubileusz sieciowca. Niech żyje „Frankenstein”!

 

EuGeniusz Dębski

 

P.S. A co do tych emili od Pana Boga na Ziemię... Nie znacie treści? Nie? Czemu, przecież 4% ludzi prawych dostało?...

 


< 10 >