Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 33>|>

Pasterz Upiorów (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Historyczna (i nie tylko) fantasy w najlepszym wydaniu.

Rafał Dębski jest z pewnością tym pisarzem, który gatunek mitologicznej fantastyki rozwija najciekawiej. Opowiadania z „Pasterza Upiorów” – czasami poruszające się na granicy horroru – rozgrywają się w przełomowych epokach historycznych. Autor świetnie odnajduje się w Rosji czasów Rasputina, Palestynie Heroda, futurystycznej kosmicznej podróży czy Czechach doby jagiellońskiej, a przede wszystkim – w mitach słowiańskich. Nieobce mu lovecraftowskie klimaty, nie boi się sięgać po – zdawałoby się do cna wyprane – motywy chrześcijańskie. A wszystko to podane z rozmachem, a jednocześnie dbałością o fakty historyczne. Zatem – przed Państwem Rafał Dębski, w różnych kostiumach, ale wciąż tak samo znakomity.

 

(Fantasmagoricon)

 

Kiedy zapłonął dach, przerażona kobieta, tuląc do piersi kilkuletniego chłopca, rozkazała otworzyć drzwi. Nie chciała, by z jej przyczyny ginęli niewinni ludzie. Nie chciała, żeby sczezły w ogniu jej dzieci. Machinalnie głaskała po głowie dziewczynkę uczepioną kurczowo matczynej spódnicy.

Do środka, chrzęszcząc kolczugą i ostrogami, wtargnął potężny woj, zaraz za nim kilku innych. Wywlekli wszystkich na zewnątrz. Obietnica zaniechania gwałtu okazała się łgarstwem. Rozpoczęli bezlitosną kaźń.

Jeden za drugim czeladź kładła głowy na pień, bez wyboru – i mężczyźni, i okrutnie pohańbione niewiasty. Na koniec wyrwano dzieci zrozpaczonej matce. Chłopiec ogromnymi z przerażenia oczami wpatrywał się w twarz oprawcy. Ten roześmiał się i powiedział coś, co wywołało śmiech pozostałych.

– Ciebie, suko – zwrócił się do kobiety, łamiąc twardo słowiańską mowę – zawiedziemy do nowego pana. On cię wydoli pocieszyć, jak mniemam, choć różnie o nim powiadają w tym względzie.

Jego słowom towarzyszył rechot żołdaków.

– A może my ją wpierw pocieszymy, Udo?

– Zamknąć się! – warknął dowódca. – Zadość wam było dziewek!

Umilkli natychmiast. Udo popchnął brutalnie chłopca.

– Zadzierzgnąć go gdzie przy bramie. Krwi bękartów przelać Pan zabronił, ale wszak w ten sposób nie utoczymy ni kropli.

Kobieta rzuciła się do przodu, ale zatrzymało ją mocne ramię, dzierżące skrwawiony miecz. Szarpała się przez chwilę z wojakiem, po czym bezsilnie zwisła, patrząc z przerażeniem i rozpaczą na to, co miało się zaraz stać. Chłopiec posłusznie poszedł za żołnierzem, w martwym bezruchu patrzył, jak tamten przerzuca linę przez belkę. Z dziecięcych oczu popłynęły łzy, podobnie jak bywa, gdy na rzeź idzie owca czy jagnię. Pętla wokół wątłej szyi wyglądała niczym okazały sobolowy kołnierz. Nim zbrojny dobrze podciągnął drobne ciałko na powrozie, kobieta chwyciła oburącz ostrze zagradzającego jej drogę miecza, skierowała sztych w swoją pierś i zanim zaskoczony mężczyzna zdążył cokolwiek zrobić, postąpiła energicznie naprzód. Dziewczynka za jej plecami zaniosła się płaczem.

Przed Udem stanął mąż słusznej postury. Do tej pory trzymał się z boku, nie brał czynnego udziału w wydarzeniach.

– Nie podziękuje wam Ostępa za takie wywiązanie się z zadania – odezwał się niskim, zdartym od wydawania komend głosem, wskazując na zwłoki kobiety.

Przywódca zbójów wzruszył ramionami.

– Ano nie podziękuje – warknął i splunął ze złością na trupa. – Ścierwo głupie. Sam widziałeś, Żegota, żeśmy babie krzywdy nijakiej nie uczynili. A wszak ją jeno Topór kazał przyprowadzić. O szczeniętach nic nie mówił. Ba, nawet wskazywał, żeby jakoś się ich pozbyć. Sam słyszałeś, tak i siak gadał, że dokładnie nie szło odgadnąć, o co mu chodzi.

Żegota bez słowa bardzo długo patrzył mu w oczy. Potem odwrócił się gwałtownie.

– Tę małą też na sznur – wskazał łkającą dziewczynkę. – I pogrzebać ich w jednym dole, opodal, na wzgórku. Krzyża jeno nie ważcie się stawiać. Pan Ostępa zakazał!

 

Życie od śmierci pozostaje oddzielone jedynie zwiewną, mglistą zasłoną, muślinem nicości, w którym żadna istota nie ma prawa przebywać.

Życie tętni różowością, namiętną harmonią istnienia, zmienia oblicze swoje i oblicze świata. Śmierć – ściśle zawinięta w kokon o łagodnych, ciemnych barwach, otulona spokojem, napięciem bezruchu – przygląda się drwiąco beztroskiemu ruchowi życia, wiedząc, że trwa on tylko chwilę, że życie jest jedynie bezustannym, wytrwałym umieraniem sekunda po sekundzie, nieustającą podróżą ku dziedzinie ciemności.

Gdy przesycona miłością para kochanków zasypia znużona, a nasienie podąża ku spełnieniu, kiedy matka tuli niemowlę pewna, że może je przed czymkolwiek uchronić ciepłem ramion, śmierć spogląda czerwonymi z bezsenności oczami i szczerzy w uśmiechu pożółkłe zęby. Przez mglistą zasłonę spogląda na życie – to jej przywilej i nagroda za grobowe bytowanie po koniec czasu. A życie nie potrafi jej dostrzec – to jego kara za mgnienie przyjemności.

Tylko czasem we śnie, gdy zawiły koszmar spęta ciało i zetnie krew bezwładnym przerażeniem, życie może przebić wzrokiem muślinowe zwoje i dostrzec niewyraźny kształt, od którego natychmiast odwraca oczy, budząc się w przepoconej strachem pościeli.

Wówczas po przebudzeniu strzeż się i miej oczy szeroko otwarte. Patrz czujnie na bliźnich, uważnie śledź ich poczynania i staraj się odgadnąć, czyje złe życzenia zesłały na ciebie okropną wizję. Może odgadniesz, kto ma w duszy tyle złej woli i mocy, aby zepchnąć się w mdłe oploty mglistej zasłony. Bądź czujny i módl się, ale bacz, aby modlitwa nie stała się przekleństwem. Czyń pokutę, lecz uważaj, by nie wyniszczyła twojego ducha i nie zabiła w tobie człowieka.

Bo wtedy pewnej nocy ockniesz się przerażony, ale obraz nie zniknie. Będziesz niby motyl zaplątany w pajęczą sieć, zbyt słaby, by ją zerwać. Świat stanie się rozmazany, niewyraźny. Odczujesz strach przed ludźmi, a jednocześnie zapragniesz spróbować ich bezbronnego ciepła. Miłość i nienawiść. Chcesz zbliżyć się do dawnych bliźnich, a jednocześnie są odpychający tak, że nabierasz ochoty, aby mordować...

Wykopujesz trupy, tarzasz się w zgniliźnie, napawasz obrzydliwym smrodem, bierzesz truchła w taneczne obroty z nadzieją, że przez zwyrodniały gest wskrzeszenia dotrzesz bliżej życia.

Ze stanu pół snu, pół śmierci budzi cię księżyc, bo tylko w jego skradzionym świetle można cokolwiek dostrzec. Ale i on jest wrogi – niepokoi i podsuwa okrutne myśli, pcha w pobliże ludzkich siedzib.

Gdy ogarnie cię żałość większa od tępego szaleństwa, wołasz o pomoc. Ale twoja skarga jest dla ludzi jedynie potwornym, przerażającym wyciem w środku nocy.

Na Boga, szatana, Swaroga, czy w co tam wierzysz... Dlaczego posłałeś ku mnie złe myśli? Dlaczego uczyniłeś strzygą?!

 

Lambertus, biskup krakowski, patrzył na przechadzającego się po komnacie Jędrzeja Topora. W niepewnym blasku łuczywa kasztelan wyglądał na kilka lat starszego niż w rzeczywistości. Milczenie przedłużało się, stawało krępujące. Pytanie, rzucone przez kasztelana przed chwilą, zawisło w powietrzu na kształt burzowej chmury.

– Złe zawitało w nasze strony, ot i wszystko, co sądzę o sprawie – odezwał się w końcu biskup. – Co innego mam rzec? Bywa tak, gdy ostrza mieczy czerwienią się jeszcze krwią przelaną w bratobójczej wojnie. Przecie i wiek się kończy. Są tacy, co gadają, że niebawem nastąpi powtórne przyjście Pana i Sąd Ostateczny...

– Nie powiadalibyście byle czego, biskupie – żachnął się Jędrzej, przystając o krok przed dostojnikiem. – Mój naddziad wspominał, jak to w roku, kiedy przybył do Chrobrego niemiecki cesarz, także wieszczono o końcu świata. Głupi pozbywali się dóbr, a sprytni je przejmowali i gromadzili. Dziś widać, że ci ostatni mieli słuszność, bo, jak łatwo zauważyć, świat nadal istnieje i dalej rządzi nim pieniądz, a nie sprawiedliwość boska. A mnie mnisi zadręczają prośbami o pomoc! I żądają jej dzisiaj już, a nie na koniec świata dopiero!

Przysiadł ciężko na ławie przy okiennym wykuszu, wsparł głowę na dłoni.

– Bo też im strzygi żyć nie dają! – Biskup wzniósł oczy ku powale. – Każdej pełni księżyca dobijają się do bramy! Coraz są też śmielsze i bardziej bezczelne. Patrzeć tylko, jak do środka wtargną!

– Niech sobie braciszkowie bramę srebrem obiją – mruknął Jędrzej. – Stać ich!

– Obili, a jakże, obili. Srebrzone okucia gęsto niby ludzkie żebra na wrotach zostały ułożone. Ale potworów to nie odstrasza! Z bólu wyją, o metal łapy smażą, ale ze szturmów nie rezygnują! Zupełnie jakby w środku znajdowało się coś, co je przyciąga tak silnie, że nie zważają na żadne niebezpieczeństwo ni ból.

– O czym myślicie?

Biskup wzruszył ramionami, na pozór obojętnie, jednak ukradkiem łypnął badawczo na kasztelana. Ten pochwycił spojrzenie, zerwał się jak oparzony.

– Ach, zatem i wy! – krzyknął. – I wy uważacie, że strzygi dobijają się o truchło mego świętej pamięci brata?

– Wątpię w to – Lambertus chrząknął niepewnie. – Jednak nietrudno dostrzec, że nękanie klasztoru zaczęło się od czasu, gdy przeniesiono tam zwłoki dobrodzieja naszych benedyktynów... Dla maluczkich to wystarczający powód do gadania...

– I dla maluczkich, i dla wielkich, jak widzę – Jędrzej uspokoił się równie nagle, jak wybuchnął. – Każdy powód dobry, by rzucić na kogoś osławę... Ale i mnie samemu zaczęło to przychodzić na myśl...

– Co też powiadacie, kasztelanie! – Biskup zmarszczył brwi. – Czego mogłyby chcieć piekielne poczwary od tak zacnego człowieka jak Ostępa, od dobroczyńcy Kościoła?

Chciał jeszcze coś dodać, ale przerwał mu zgrzytliwy śmiech Topora.

– Zacny człek, mówicie, biskupie? Dobroczyńca Kościoła? – spoważniał. -Spowiadaliście go na łożu śmierci. Wiecie równie dobrze jak ja, a pewnie i lepiej, jakie sprawki na sumieniu miał mój braciszek, ilu ludzi ukrzywdził. Wiecie zapewne i to, że parał się rzeczami wcale nieprzystojnymi bogobojnemu chrześcijaninowi, a co najgorsze, wysługiwał się nieczystym dla swoich celów! Tak po prawdzie, to cień na imieniu Toporczyków położył. Nie on jeden przecie – dodał ciszej. – Pewnie nie był gorszy niźli Sieciech.

– Nie gadajcie byle czego – szepnął biskup, blednąc. – Ściany mogą mieć uszy nawet w waszym własnym dworcu. Palatyn wszędzie ma swoich ludzi, a ręce długie, że i w obcym kraju potrafi dosięgnąć wroga. Zważać też nie zwykł przy porachunkach na więzy krwi... Obaj wiemy, co myśleć, nie trzeba po próżnicy strzępić języka. Macie rację, że wasz brat, świeć Panie nad jego duszą, był grzesznym człowiekiem. Skoro już zaczęliście o tym mówić, nie wypada mi przeczyć. Zdarzało mu się pobłądzić, osobliwie w sprawie Przedsława Ostrzewa, ale i miał swoje powody.

Kasztelan znów usiadł, ukrył twarz w dłoniach.

– Przypodobać się chciał Ostępa księciu Włodzisławowi – odezwał się głuchym głosem. – I przy sposobności nienawiść nasycić, którą żywił do Ostrzewa, odkąd ów ubiegł go w zalotach do białogłowy. Wiem, wiem – machnął niecierpliwie ręką. – Była mu od dziecięctwa obiecana i gdyby nie poparcie Szczodrego, musiałby Przedsław obejść się smakiem. Krzywda Ostępie była, jeno nie taka, co tłumaczyć może sycenie się pomstą na bezbronnej niewieście czy małych dzieciach... Nie ta jedna zresztą zbrodnia na jego sumieniu. Wiem, że i w otruciu młodego Mieszka Bolesławowica maczał palce. Przeklęła go za to stara królowa. Wiem, bo byłem przy jej śmierci... Do dziś śni mi się wychudła, zniszczona twarz... Krzyczała, że upiory pomordowanych upomną się o przelaną krew... Sama w owej chwili wyglądała jak upiór.

Biskup poczuł przechodzący po plecach dreszcz.

– Surowo oceniacie własnego brata...

– Prawdę wszak gadam, a mogę, bo to moja krew! Innym tego nie powiem i mówić źle o nim nikomu nie pozwolę, ale wam ufam i nie mam się z czym kryć, boście moim spowiednikiem – otrząsnął się nagle, jakby wyszedł z lodowatej kąpieli. – Wróćmy jednak do rzeczy. Radźcie, co wypada czynić w tynieckiej sprawie. Bo że mnichom strzygi, mnisi wam, a wy mnie z kolei spokoju nie dacie, to pewne.

Lambertus zamyślił się, twarz mu zmierzchła.

W tym samym momencie rozległy się szybkie kroki i do komnaty wpadł zadyszany pacholik. Blady był jak kreda, a po twarzy ściekały mu strużki potu.

– Jego Wielmożność opat Jan doprasza się waszego przybycia do klasztoru. Coś tam się wydarzyło straszliwego, że mnich, któren wieść przyniósł, słowa więcej wykrztusić nie umiał.

 

Strażnica nad bramą klasztorną była zbryzgana krwią niczym miejska jatka w zapusty. Opodal trupa rosłego mężczyzny z rozerwaną grdyką, przybranego w pancerz, spoczywało nagie ciało dziecka, kilkuletniej może dziewczynki. Jak wszystko wokół, i ono było pomazane posoką. Pod ścianą mnich w pokrytym rdzawymi plamami habicie oddawał ostatnie tchnienie.

– Nawet go nie tknęła – wyszeptał opat, wskazując zakonnika. – Z samego przestrachu serce musiało mu pęknąć.

Lambertus przyłożył do twarzy rąbek szaty. Słodkawy zapach surowizny przyprawiał o mdłości.

– Jeżeli dobrze widzę – odezwał się Jędrzej, oglądając trupa w kolczudze – to niejaki Udo, człowiek świętej pamięci Ostępy. Myślałem, że wyjechał. Ale widać nie miał nawet na tyle przyzwoitości...

– Po śmierci waszego brata ofiarował nam swoje usługi – opat nadal mówił szeptem. – Odkąd strzygi poczęły podchodzić pod klasztor, każdą noc spędzał na wieży bramnej. Wierny był jak pies.

– Aleście mi słowem o nim nie rzekli! – Topór zaciął wargi.

– Bo byliście na niego zanadto zajadli.

– Nie lubię takich najemnych zabójców. Nie wadzi wam, że to zwykły zbój?

– Opowiedzcie, jak to się stało – biskup przerwał słowną utarczkę opata z kasztelanem. Podszedł do okna. Powiew powietrza łagodził nieco odór panujący w pomieszczeniu.

– Nigdy jeszcze – opat pokręcił głową, zamilkł i dopiero po chwili podjął na nowo. – Nigdy jeszcze nie widziałem takiej furii u tych potworów – splunął i przeżegnał się. – Szturmowały bramę, choć swąd palonego ciała dochodził aż do mojej celi. Parzyły się o okucia, ale nie przestawały. Zaraz pognałem tutaj, słysząc straszny krzyk. Porzuciłem modlitwy, chwyciłem krucyfiks i przybiegłem... – urwał, podszedł do okna, odsuwając na bok biskupa. Zaczerpnął świeżego powietrza. – Zobaczyłem straszliwego upiora, który klęcząc na piersi tego woja, chłeptał posokę wprost z rozdartej gardzieli... Brat Leon leżał pod ścianą, myślałem, że i jego ubiła poczwara... Nimem zdołał się zastanowić, przyskoczyłem do strzygi i wyciąłem ją w łeb krucyfiksem... Tak jakoś utrafiłem, że ramię krzyża przebiło skroń... Bryznęło dokoła, jakby pękł wielki pęcherz z krwią... A potem... potem... – wskazał na dziecko. – Ni stąd, ni zowąd ujrzałem w miejscu utrupionej strzygi tę dziewuszkę, jak tu leży...

– Tak – mruknął Jędrzej. – Znaczy, że poświęcone miejsce nie jest dla strzyg całkiem niedostępne.

– Właśnie – podchwycił Lambertus. – Zatem innego wyjścia nie widzę, jak obsadzić zbrojnymi klasztor i bronić bestiom dostępu za wszelką cenę, a jeśli by się dało, to i ubić. Dobrać do tego trzeba ludzi spośród najdzielniejszych co tęższych pachołków z waszego rodowego hufca. Zaś przez cały czas szukać komyszy strzygoni, bo przecież gdzieś się podziewać muszą, gdy nie ma pełni lub kiedy dzień je ze świata zegna...

– Tyle tylko z tego będę miał pożytku – uśmiechnął się niewesoło kasztelan – że choć przez jakiś czas ludzie będą objadać mnichów, zamiast pustoszyć chłopskie i moje spiżarnie.

– We wszystkim trzeba odnajdywać dobre strony – odpowiedział uśmiechem biskup.

Opat patrzył na nich oczyma, w których widać było jeszcze ogromny strach. Wyglądało na to, że wszystko, co dzieje się dookoła, dociera do jego umysłu z pewnym opóźnieniem. – A co z tym? – Wskazał na dziewczynkę.

– Sami wiecie najlepiej – wzruszył ramionami Topór. – Głowę odjąć i członki, potem zakopać w różnych miejscach, w cztery strony świata.

Opat przeżegnał się.

– Toż to pogańskie obyczaje... To wbrew naukom...

Jędrzej pochylił się nad zakonnikiem. Górował nad nim więcej niż o głowę.

– Jak chcecie – wycedził, zbliżając swoją twarz do twarzy opata – możecie sobie pogrzebać tę małą w klasztornej kaplicy. A ona następnej pełni odpłaci wam za dobroć. Pogański czy nie, obyczaj nie wziął się znikąd. Albo zrobicie jak mówię, albo możecie nie liczyć na moich zbrojnych i na moją kiesę!

– Nie czas, opacie Janie, na roztrząsanie, czy coś jest zgodne z naukami Ojców Kościoła, czy nie – poparł kasztelana biskup. – Oni nie miewali do czynienia z upiorami. Przynajmniej nie z takimi...

 

Można było przypuszczać, że duch nawiedził pogorzelisko w księżycową noc, gdy zbrojny mąż stał bez ruchu z przymkniętymi oczyma, wdychając cierpką woń spalenizny.

– Co powiesz, Panie? – wzniósł twarz ku niebu. – Pozwoliłeś i na to? Wszak jesteś miłosierny, wszechmocny... – głos mu się załamał. – Czy ty w ogóle istniejesz? A może jesteś tylko tym, co sam stworzyłeś? Możeś tak samo podły, jak cały ten świat?!

Chłop, stojący przy wozie opodal, patrzył na woja z przerażeniem. Pewnikiem pan Ostrzew oszalał, kiedy z niebem taką zaczął rozmowę. Na resztę, niebezpiecznie przebywać w pobliżu takiego, bo to każdemu wiadomo, iże się złe szaleńca zwykło trzymać. Zaczął się chyłkiem wycofywać, porzucając pod drzewem przyniesione narzędzia. Tańsze one niż życie i zbawienie. Niech się możny pan sam nimi parają po nocy.

Przedsław nie odwrócił się, słysząc skrzyp kół. Towarzysz nie był mu już do niczego potrzebny. Nawet lepiej, że odszedł. To, co miał do zrobienia, nie było sprawą nikogo innego, tylko jego własną.

Ponoć już rok przeszło minął od tragedii, a zgliszcza wciąż oddawały niebu ostry zapach skargi. Właśnie tak cuchnęły wsie dookoła Akki, gdy przybyli tam dzień po wojskach przedniej straży. Wtedy właśnie postanowił powrócić do domu, porzucić Gotfryda i jego sprawę. Obmierzło mu mordowanie pod znakiem krzyża. Zbyt wiele razy widział, jak wielcy panowie łamią święte przysięgi, by samemu nie zacząć wątpić w przyrzeczenia jakichkolwiek książąt, z Hermanem włącznie. I miał rację... A miało chronić jego rodzinę książęce prawo, kiedy wyruszał na wyprawę! Tyle ono warte, co i rzekomy majestat bratobójcy... Złe nasienie. Jakże to się stało, że Kazimierzowi synowie byli tak różni?

Niespiesznie podszedł do drzewa, pod którym zostały złożone narzędzia, wziął łopatę i skierował się w stronę wybrzuszenia ziemi wyrastającego na pagórku opodal pogorzeliska. Kiedy odjeżdżał do Ziemi Świętej, dodatkowego wzgóreczka tutaj nie było.

– Witajcie najmilsi – mruknął. – Witajcie, skarby moje. Czas was pogrześć w poświęconej ziemi. I nikt nie waży się wam tego odmówić...

 

Kasztelan rzucał się gwałtownie na łożu. Śniąc straszliwy koszmar, wiedział, że śpi, ale nie potrafił się przebudzić. Wyciągały się ku niemu szponiaste potworne dłonie, a świszczący szept rozbrzmiewał wprost w głowie, grożąc straszliwymi mękami. Miał okrutne poczucie obcowania z czystym złem. Czoło Jędrzeja pokrył lodowaty, lepki pot, a ciało drżało w strachu, nigdy niezaznanym na jawie. Kiedy w końcu wyrwał się z sennego oparu, leżał przez chwilę, ciężko dysząc, zanim klasnął w ręce i nakazał przynieść do komnaty światło.

 


< 33 >