Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Wywiad

<|<strona 14>|>

Przyjdzie taki, co nie wie i zrobi

 

 

Mariusz Klimek: Od kiedy opublikowałeś w 2006 roku „Horror Show” w zasadzie wydajesz tylko powieści („Tracę ciepło”, przygotowujesz „Święty Wrocław” i powieściowego „Psa i klechę”). Czy można mówić tu o jakimś przełomie? Zamiast zbiorów opowiadań – powieści?

Łukasz Orbitowski: To nie tak, to raczej opowiadania umykają. Trzy lata temu najłatwiej było mi wydać zbiorek, bo przecież jakoś człowiek wyżywał się w krótszej formie. Zwróć uwagę, że opowiadania zaznaczają się dalej w prasie branżowej, ciągle powstają, coś się dzieje. To raczej zmiana w poczuciu sensu życia czy może tylko trwania – dwa lata temu wróciłem ze Stanów, gdzie byłem robotnikiem, i przyszło mi do głowy, żeby zmierzyć się na poważnie z pracą literacką. To był wybór trudny o tyle, że obciążał nie tylko mnie, ale i moich bliskich. I pomyślałem sobie, że ze zderzenia z dłuższą formą mogłoby wyniknąć coś fajnego nie tylko dla mnie, to raz, a dwa, że w miarę obmyślania historii okazuje się, że opowieść potrzebuje przestrzeni złożonej w słowach, aby zaistnieć. Przecież ona jest gotowa już wcześniej, ty tylko na nią natrafiasz, próbujesz ocalić to, do czego dogrzebałeś się we własnym, głupim łbie, a funkcja artysty sprawia, że to ocalenie dokonuje się nie tylko dla ciebie, ale i dla czytelnika. Mówiąc prosto z mostu, nie koncypowałem, tak wyszło. Gdyby, powiedzmy, „Tracę ciepło” mogło być shortem, napisałbym shorta i cześć, miałbym z głowy. Jak ktoś tęskni, to pocieszę, bo po „Świętym Wrocławiu”, czyli po prostu „Wrocku”, chcę puścić zbiorek opowiadań, w większości nowych. Drapieżność krótkiej formy ma też swoje jasne strony.

MK: Nie odnosisz wrażenia, że powieść pozwala się jakoś dookreślić? Łatwiej wbije się w pamięć, a przy większej liczbie opowiadań ich treść zaczyna się rozmywać.

ŁO: Ale dookreślić co? Temat, wrażenie, próbę wrażliwości? Hej, przecież zbiorek opowiadań w swoim zamyśle też musi kryć jakiś rytm wewnętrzny między kolejnymi tekstami, powinna ujawnić się jakaś myśl przewodnia i naprawdę nie jest moją winą, że dzisiaj wrzuca się między okładki opowiadania zebrane z czasopism bez przemyślenia, czy to tematycznego, czy choćby względem nastroju. Bez znaczenia, czy to wynik wysiłku autora, czy redaktora. Jeśli weźmiesz sobie „Rogi byka” Hemingwaya albo „Księgę jesiennych demonów” Grzędowicza, to zamysł kompozycyjny aż zęby może wybić, tak to wszystko gra. Zbiór opowiadań to nie teksty poskładane w kupę jak bądź, ale próba stworzenia sensownej literackiej propozycji dla kogoś, kto uszanuje cię, wydając forsę na twoją książkę. Czyli rozmycie treści nie jest winą formuły literackiej składanki, ale wynikiem ułomności pisarza czy tam redaktora.

MK: W książkowym wydaniu „Horror show” wprowadziłeś zmiany, trochę pod wpływem czytelników. Czy czytelnicy mają w ten sposób duży wpływ na Twoje pisanie? Czy też jest jakaś ustalona granica?

ŁO: To akurat prosta sprawa. Czasem ktoś po prostu zwraca uwagę, że coś zrobiłeś źle – koszula nie zgrywa się z pantalonami, kogoś skrzywdziłeś albo spieprzyłeś na przykład coś w swojej książce. No i tu było miękko, propozycja wydania tej opowieści zbiegła się z reakcjami ludzi na publikację prasową i jak refren w opiniach przewijała się myśl, że zakończenie jest do dupy. No to przeczytałem i stwierdziłem, no szlag, rzeczywiście nie gra, na siłę dopisane, wsadzone w nie to miejsce, rozczarowujące. Ludzie mieli rację, to zmieniłem. Nie ma w tym żadnego czarowania, jedynie zdolność przyznania się do błędu. A czy zawsze? Taki test nie zdarza się często, pozostaje przedstawianie tekstu komuś, przed drukiem. A to jednostkowa opinia, zwłaszcza, że „beta-czytacz” przywyka do konwencji i patrzy już przez cudze okulary. Jeszcze raz – opowieść ma swój rytm i swoją prawdę, w pierwszej wersji odpuściłem albo nie byłem dość dostrojony do słuchania.

MK: Wspomniałeś kiedyś, że Kraków traktujesz pretekstowo. Jak wybierasz dokładniejsze miejsce akcji? Robisz to na bazie selekcji znanych dzielnic czy metodą „Szedł... kurde, kurde, a pieprzyć to damy... Planty”?

ŁO: Przecież to akcja wybiera! Inna rzecz, że uciekam od tej „krakowskości”. To było dobre jakiś czas temu, bo z racji tego, gdzie żyję, wygrywałem gotową scenerię, a przecież nie umiem pisać o czymś innym niż o Polsce. Odnośnie pytania, przecież najpierw jest nastrój, który chcesz wywołać, potem ludzie, których trzeba przyzwać z literackiego zaświatu, dalej sprzęgnięcie ich w jakiś ciąg zdarzeń, a potem na końcu tło. Popatrz na teksty z mojego zbiorku – toż można by je wsadzić w Warszawę albo Poznań i też by grało. To po prostu proza miejska. Próbuję wyjść z tego w „Świętym Wrocławiu”, gdzie tak naprawdę głównym bohaterem jest miasto, a nie ludzie, którzy w nim żyją, tu chyba po raz pierwszy miejsce jest naprawdę istotne. Piszę o Wrocławiu jak o niespełnionej miłości, chciałem tam żyć, aczkolwiek nie wyszło. Tak naprawdę to wynik niemożności, nie umiem tworzyć światów, nie chcę nawet ich tworzyć – współczesność jest po prostu zbyt ciekawa.

MK: Niby mogłyby się dziać wszędzie, ale dzieją się jednak w Polsce, podczas gdy wciąż są pisarze, którzy piszą o USA, a nic nie stałoby przecież na przeszkodzie, aby umieścić akcję w Polsce. I dlaczego właściwie uciekasz od „krakowskości”?

ŁO: Ze względu na ciężar gatunkowy miejsca, które jest mieszaniną czkawki po chwale minionej i bieżących kompleksów, czymś pomiędzy muzeum Młodej Polski a nogami rozłożonymi w procę dla byle obcokrajowca. Ja chcę pisać o Polsce. Może Kraków w tej postaci, którą dzisiaj przybrał, to kapitalny temat, ale zarazem szalenie łatwy, bo co to za wysiłek pisać rozczarowaniem i ksenofobią? Tak serio, to unikanie krakowskości jest pochodną unikania łaty. Ludzie już orzekli, że piszę horrory, następnego stempla mi nie trzeba. Nie chcę być twórcą krakowskim, warszawskim, wrocławskim ani jakimkolwiek innym, jakkolwiek – jakiekolwiek miejsce nie byłoby mi bliskie. To nie wstręt, po prostu jestem młodym facetem, a jak raz cię podepną pod jakiś nurt (choćby nurt krakowski), to możesz sobie emigrować do Nowego Jorku i tam napisać „Ulissesa” – nie pomoże...

MK: Raz Ci się oberwało za to, że jednej kładki na krakowskim osiedlu nie było od kilku lat. Piszesz tekst i w zasadzie musisz się trzymać rzeczywistości niezwykle ściśle. Tekst nie może dziać się rok wcześniej bez wspomnienia daty. Jak się ustosunkowujesz do takiego podejścia? Czy taka presja czytelników jakoś Ci przeszkadza?

ŁO: Częściowo na to odpowiedziałem – nie przeszkadza, a czasem wręcz bywa pomocna. Jak pisałem pierwszą część „Tracę ciepło”, byłem w Stanach i miałem do dyspozycji tylko własną pamięć, przez co wyszły babole przy redakcji. Ale nie można dać się zwariować, to fikcja literacka, przecież ludzie, których opisuję, też nigdy nie żyli. Poza tym wciąż upieram się, że ta kładka była i do dzisiaj stoi. Presja czytelników jest przyjemna, bo zostawia przekonanie, że nie tylko mi na czymś zależy.

MK: Skoro już trzymamy się rzeczywistości: pisarz powinien się angażować swoją twórczością?

ŁO: Angażować w jakim sensie?

MK: Brać udział w tym, co się dzieje, widzieć pewne rzeczy w strukturze świata i reagować na nie albo zwracać po prostu na nie uwagę. Niekoniecznie takie polityczne zaangażowanie czy komentarze ulicy Wiejskiej. Wydaje mi się, że już się o to otarłeś. W „Horror show” przecież opisujesz postać starszego pana, w zasadzie zapomnianego przez własną rodzinę, a przecież coś takiego występuje w społeczeństwie.

ŁO: To trudna kwestia. Jest ten nurt w literaturze współczesnej, kojarzony z „krytyką polityczną” i domagający się od pisarza zaangażowania w sprawy społeczne, co łączy się z wiarą w zdolność sprawczą literatury – że może ona przeobrażać świat. Ja w to nie wierzę, bo książka nie potrafi dokonać takiego przeobrażenia. Prędzej teledysk, film, piosenka, w takich czasach żyjemy. Sztuka w ogóle jest słaba. Ale można po prostu opisać jakieś zdarzenie, czasami nawet trzeba – to przymus tematu. Ja nie mogę, nie potrafię organicznie uciekać od rzeczy, które zobaczyłem, szlag by mnie trafił, gdybym nie spróbował ich opisać. Wkręcam to sobie jako pisarską powinność. Dla mnie kluczowa jest funkcja oceny, tego unikam. Nie chcę, nie mogę wartościować ludzi, których losy wklepuję w kompa, nie interesują mnie nieszczęścia społeczne, bo też nic z nimi nie zrobię, a żerować na nich się nie godzi. Człowiek, jego dramat, może zagubienie, rozpacz albo miłość, zawsze w wymiarze jednostkowym – to jest fajne w pisaniu. Trzymając się Twojego przykładu – Wuja rodzina porzuciła nie dlatego, że system jest zły, ale dlatego, że ludzie po prostu tacy są i tyle.

MK: Zjawisko samotności opisałeś w „Horror show” niesamowicie. W zasadzie tak dobrze, że chciałoby się zapytać o życie. Ciężko się doszukiwać analogii, bo masz teraz rodzinę, koty, przyjaciół i fanów. Ale i tak zapytam: czy pomimo faktu, że posiadasz towarzystwo, występuje u Ciebie jednak jakaś samotność?

ŁO: Tak, ale myślę, że nie wyróżniam się w tym względzie od innych ludzi, a jeśli już, to tylko zdolnością zwerbalizowania pewnych stanów. Słuchaj, przecież to takie proste, każdy ma dramaty, z którymi staje nagi i samotny jak palec w nosie, to dotyczy Ciebie, mnie, pana Zenka z siłowni, baby ze sklepu na dole i tak dalej... Przecież życie to nie siatka na zakupy, którą zemniesz i schowasz na raz następny w kieszeń, coś uwiera, napierdala czasem i po prostu brakuje słów, jakiejś szczególnej werbalizacji intymności, żeby się tym z kimś podzielić. Do tego dochodzi czynnik wstydu. Przecież my, ludzie, brudni jesteśmy. Z drugiej strony, może jadę rynsztokiem, ale wkurwia mnie straszliwie takie cackanie się z własną duszą, że jestem sam, nikt mnie nie zrozumie, mam kłopoty, bo ciąża niechciana, bo dziewczyna odeszła, bo kogoś kocham a ona mnie nie... Otóż gówno, wszyscy ludzie przeżywają to samo – kochają, zdradzają, starzeją się, mają kłopoty w robocie, czują, że Bóg ich opuścił... Można tak wyliczać, to nic niezwykłego, jesteśmy sami z natury i nie ma co z tego robić wielkich rzeczy. Tak, czasem czuję się sam i jest mi smutno, sześć miliardów ludzi ma podobnie i co z tego? Przecież nic.

MK: A nie napisałbyś kiedyś o takiej samotności człowieka niesamotnego?

ŁO: A myślisz, że byłoby to dla kogoś ciekawe?

MK: Sądzę, że z Twoją umiejętnością tworzenia bohaterów mogłoby wyjść coś ciekawego. Potrafisz im nadać duszę. Ludzie się wręcz zastanawiają, czy np. Kuba z „Tracę ciepło” to postać autobiograficzna. A przy okazji... jest?

ŁO: E tam, równie dobrze można by pisać o tym, że zupa była za słona albo stolec nie przyszedł – przecież to normalne, że dusza boli. Moi bohaterowie są zwyczajowo złamani, im coś nie gra w bebechach, boli, szarpie, rozdarci są i tak dalej. Niedawno pojechałem tekstem, gdzie „chora dusza” byłaby tematem głównym, wyrażonym wprost, ale pisało się ciężko, nie bez wątpliwości. Pójdzie w antologii Runy o strachu. Z Kubą to śmieszna sprawa, odbieram to jako komplement, że dobrze wykonałem robotę – ludzie uwierzyli, że to prawdziwe wspomnienia i konkretne doświadczenie życiowe. A tu nie, przecież literatura polega na tworzeniu fikcji tak zaczarowanych, że ludzie w nie wierzą. I znów to nie moja wina, że wszyscy wkoło poszaleli na punkcie opisywania własnych, ważnych dla siebie doświadczeń – Masłowska, Witkowski, Kuczok, Shuty, to wszystko jest fajne, ale chyba za szeroko oddziałało. Wbrew sobie znowu, heca w tym, że ja się w „Tracę ciepło” jakoś zakląłem, to znaczy jestem w tej książce do dziś. Ale uczynienie z siebie narratora wydawało mi się cokolwiek głupkowate.

MK: Czy zgodzisz się, że Twoje utwory są bliższe opowieściom niesamowitym niż horrorom? Rzadko zdarza Ci się naprawdę straszyć.

ŁO: Trudno powiedzieć, wiesz? Nie zastanawiam się, czy piszę opowieści niesamowite, czy horrory, czy na przykład prozę współczesną. Ludzie mówią, że piszę horrory, kiedyś było mi miło z tego powodu. Z tego, że ludzie mówią, dalej jest.

MK: Nie sądzisz, że horror, jako taki, powinien straszyć? Czy horror to tylko określona konwencja i gumowe stroje?

ŁO: Chyba powinien, od tego jest? Kłopot w tym, że ja średnio wierzę w możliwości straszące literatury grozy. Powiedzmy sobie szczerze, jeśli pójdziesz do kina na taki „Krąg”, a potem przeczytasz „Lśnienie”, to czego przestraszysz się bardziej? Pewnie, że filmu. To swoista nowość, jeszcze niedawno tak nie było. Literacki horror może wywołać wstręt. Może cię odrzucić, zniesmaczyć, wpędzić w rozpacz, ale nie podskoczysz ze strachu. Literatura zostaje w tyle wobec rozwoju dzisiejszych technik wizualizacji, a zarazem znajduje sobie nowe zadania. Ludzie nie boją się książek, ale książki mogą wstrząsać.

MK: Niektóre historie opisane w felietonach tworzonych z Urbaniakiem, jak np. „Życie wieczne po polsku”, są po prostu fascynujące. Nie kusi Cię, by przerobić je na powieści?

ŁO: Myślałem o tym, ale nie, i to z przyczyn technicznych. Te historie powstały w określonej formie, dość skrótowej, lecz im właściwej (chyba). Tu nie ma żadnej tajemnicy, zwyczajnie życie jest zbyt krótkie, żeby zrealizować wszystkie pomysły, jakie wpadną do głowy. Po co miałbym wracać do starych opowieści, skoro mam w głowie nowe i zabukowany czas pracy na dwa lata naprzód? Inna sprawa, że chciałbym wydać te teksy z SFFH i z „Lampy” w jednym tomie, jako zbiór fikcji, złączonych z czymś jeszcze, grafikami, skeczami, różnym drobiazgiem. To miałoby sens, byłoby nawet czymś nowym na polskim rynku fantastycznym. Z tym że raczej funkcjonowałoby jako zabieg czysto hobbystyczny, bez wielkich szans na komercyjny sukces.

MK: Innym zagadnieniem często pojawiającym się przy prezentacji Twojej osoby jest Bakemono. Kiedy w ogóle planujecie go wydać?

ŁO: Jak będziemy mieli chwilkę. Gra jest napisana, brakuje części scenariuszy i ilustracji. Nieustannie tłumaczę się z opóźnień, ale pewne projekty po prostu wymagają czasu. Myśmy przejechali się na aspekcie orientalnym, cholernie trudno wżyć się w myślenie ludzi z Dalekiego Wschodu – gra dzieje się w Japonii – trochę trzeba do tego poczytać, popracować. Nauczony doświadczeniem nie podaję już żadnych terminów. Brakuje nam dosłownie dwóch, trzech tygodni ostrej pracy, żeby to domknąć, kłopot w tym, że nie jeden man, ale trzech musi się zejść, odpuszczając trochę pracę, rodzinę, używki czy co tam dla kogo ważne i rzucić się na ciężką pracę. Mnie zależy na tej grze, trzeba to dopiąć, zwłaszcza że niewiele zostało. Inna sprawa, przecież każdy ma swoje sprawy, we trzech robimy coś wyjątkowego, więc i wyjątkowy czas musi być po temu.

MK: Właśnie odnośnie myślenia ludzi z Dalekiego Wschodu... Czy nie boisz się, że ludzie nie będą w stanie odebrać waszych intencji dotyczących systemu? Chcecie stworzyć system, którym można wyrządzić sobie krzywdę, ale z drugiej strony osadzacie go w Japonii. Kultura tak odmienna, że może nie dać się potraktować na tyle dosłownie.

ŁO: Jakbym chciał, żeby ludzie robili sobie krzywdę, to bym żyletki sprzedawał... Tak serio, to przecież nie jesteśmy w stanie napisać gry dziejącej się w Japonii, ale możemy zrobić grę „jak Europejczycy widzą Japończyków” i przyprawić odrealnieniem. I tak gracze narzucą swojskość w rozgrywce. Nie wiem, czy to będzie aż tak chore i straszne, jak wydawało mi się na początku, na pewno energetyczne, mocne, bardzo rozrywkowe, wciągające. Wpuszczamy trochę światła w ten świat Bake, zupełnie szczerze, robiliśmy pewne próby z sesją rytualną i to był ten moment, kiedy wyszło, że idziemy trochę za daleko, że rzeczywiście ktoś mógłby zrobić sobie coś przykrego. Po prostu będzie mocno, tylko mocno. Nie straszliwie.

MK: Jakbyś potraktował fakt, gdyby ktoś kupił Bakemono dla nazwiska Orbitowski, a nie po to, by zagrać?

ŁO: Cieszyłbym się przez całą drogę do banku. Sądzę, że sytuacja jest mało prawdopodobna, światy graczy i czytaczy nie są aż tak zbieżne. Może nastąpić pewne rozczarowanie, przecież Orbitowski wrzucony w Orient to zupełnie inny człowiek niż ten, który klepie kawałki o duchach we Wrocku czy Krakowie. Poza tym po co kupować grę, w którą nie ma się ochoty grać? Bo ktoś ją napisał, ktoś, kogo cenisz za coś innego? Toż wkład tej osoby ujawni się w rozgrywce, we wspólnej zabawie graczy i w tym może mignie ta pisarska gęba, przecież parę słów w podręczniku każdy może sklecić. Ja, robiąc Bake, chcę, żeby ktoś zagrał, nie chcesz grać, nie kupuj, przepij lepiej, kup dziewczynie kwiaty czy co tam teraz młodzież lubi.

MK: Jak się odnosisz do kwestii interpretacji własnych utworów? Czy zostawiasz wolną rękę i akceptujesz każdą interpretację, czy jednak jesteś w stanie tłumaczyć pewne zawiłości swojej prozy?

ŁO: Nijak się nie odnoszę. Tak samo jak idę sobie ulicą po bułki albo piwo do sklepu, to przecież nie umiem, nie zdołam przy najlepszych chęciach stwierdzić, co kto o mnie pomyśli. Bo jestem ubrany tak a tak. Jest proste rozgraniczenie, póki tekst jest u mnie w głowie, w kompie, należy do mnie, ale kiedy puszczam go drukiem, to koniec. Wysłanie książki, gazety z tekstem to jak przecięcie pępowiny, odtąd tekst należy do ludzi. Przecież dla nich powstał, z nadzieją, że dla kogoś, przez moment nawet, będzie ważny. Więc ja chwytam i przyjmuję każdy trop, którym pójdzie czytelnik, cieszy mnie jego wolność, to, że zużywa ją na siedzenie nad efektem mojej pracy. Wiadomo, każdy jest człowiekiem, czasem pojawi się złość i niedowierzanie, nieważne, ważne, że dzieciak literacki poszedł w świat i pieprzyć to, z kim pod rękę wraca. Poza tym, rany Boskie, jakie interpretowanie? Ja piszę proste rzeczy, przecież w miarę bystry dwunastolatek zrozumie, o co mi chodziło.

MK: Pytam, bo kilkoro znajomych ma problem z rozszyfrowaniem tytułu „Horror Show”.

ŁO: Co to za kłopot?

MK: Pewnie nie wiedzą, o co chodzi z tym show, bo żadnego nie dojrzeli.

ŁO: Myślę, że w książce było jakieś widowisko, walka z trupem, te sprawy. Nie umiem, nie chcę wyjaśniać sensu tego tytułu, nie dlatego, że zlewam tę rozmowę – książka powstała dawno temu i nie pamiętam. Mógłbym ci odpowiedzieć, jak to widzę teraz, jak ten tytuł się broni – chcesz?

MK: Chcę.

ŁO: Myślę, że w tej książce użyłem pierwszy i jedyny raz konwencji dla wyjścia poza nią. Nie chciałem historii o duchach, ale o gościu, który szuka siebie. Taka już jazdka wtedy była. Więc tytuł, w tym konkretnym przypadku, miał wypchnąć czytelnika poza tę makabrę, powiedzieć: hej, to tylko sztafaż, tu chodzi o coś innego. Poza show, robakami, duchami jest ten koleś, Giełdziarz, możesz wejść w przedstawienie, możesz spróbować stanąć z boku, popatrzeć, o co temu manowi chodzi. I zaraz, to nie jest też opowieść o dylematach i granicznych wyborach, ale prosta historia prostego człowieka, bez ogromnych aspiracji. Chciałem, cholera jasna, chcę dalej, żeby ktoś go zobaczył.

MK: I udało Ci się to? Czy ktoś się przyznał do wrażeń, które jakoś pokrywają się z Twoimi intencjami?

ŁO: Nie mam zielonego pojęcia. Nie rozmawiam w zasadzie o moich książkach. Jak mówiłem, nie są dla mnie, są dla ludzi.

MK: Podobno planowałeś zwiedzanie starych PGR-ów na Podlasiu i Pomorzu. To wciąż aktualne?

ŁO: Rany boskie, skąd to wytrzasnąłeś?

MK: Od jednego redaktora z „Fahrenheita”.

ŁO: To przykre pytanie, bo nie ma właściwie dalszego ciągu ani nie sposób znaleźć na nie zabawnej odpowiedzi. Chodził mi kiedyś po głowie tekst dziejący się w takiej scenerii, inspirowany filmową konwencją slasher movies, oczywiście plany wyszły jak zwykle i nie pojadę.

MK: Wspomniałeś kiedyś, że w wieku osiemnastu lat pisze się brednie pseudopolszczyzną. Dotyczyło to „Złych wybrzeży”. Dzisiaj Twój język jest po prostu wyśmienity. Boli Cię prostota języka polskich fantastów. W jaki sposób sam pracowałeś nad językiem? Na co starałeś się zwracać uwagę?

ŁO: Pisze się z reguły. Co by nie mówić o Masłowskiej, warsztatowo jest świetna. Jakub Żulczyk miał chyba dwadzieścia lat, gdy machnął swój debiut i dawał radę, z fantastów dobry jest Piotrek Rogoża, który przecież niedawno zdał na studia, a błysnął już w ogólniaku. Mnie chodziło o statystycznie marną zdolność bawienia się w słowo w rejonach matury, czasem ktoś to złamie, ale najczęściej jest marnie. Odnośnie języka polskiej fantastyki, to moja złość czy też rozczarowanie pojawiło się późno. Prosta sprawa, masz swoją wymyśloną, a zarazem przeżytą do krwi opowieść, to czemu opowiadasz ją tak jak wszyscy? Przecież ona także na poziomie słowa potrzebuje własnej drogi. Jak pracowałem? Ja się złapałem na tym, że piszę inaczej, kiedy zacząłem czytać polską fantastykę i pomyślałem zaraz, czy można by na samej płaszczyźnie zdania zrobić coś ciekawego, czyli popchnąć dalej to, co czuję. Wiesz, ja uwielbiam fantastykę, ale wszedłem w gatunek z oczytaniem „głównonurtowca”, z całym doświadczeniem eksperymentu, który teraz dopiero zaczyna coś znaczyć w konwencji fantastycznej. Na pierwszym etapie nie bez znaczenia była mowa ulicy, z którą się zżyłem, którą wrzuciłem do swoich opowiadań. Dalej proste „siąście” i pomyślenie, jakich słów potrzebuje dana historia, potem próba zastrzelenia samego siebie, skoczenia dalej. Sam widzisz, miotam się, ledwo odpowiadam. Równie dobrze mógłbym ci mówić, jak uczyłem się palić papierosy albo jeździć na rowerze.

MK: Pracujesz też jako redaktor dla Wydawnictwa Dolnośląskiego – co właściwie Tobą kierowało przy wybieraniu takiej pracy? Czy coś poza źródłem utrzymania?

ŁO: Zdziwienie, że mogę. To zabawna historia. Wróciłem ze Stanów i moja obecna żona jęła cisnąć na mnie, żebym coś ze sobą zrobił, za coś się chwycił, a nie tylko leżał spolegliwie. No to wysłałem w ciemno jakieś maile i akurat odzew padł z Wrocławia. Pojawiła się szansa na robienie sensownych rzeczy, na kreowanie zjawisk literackich, więc chwyciłem się tego z entuzjazmem i radością. Na pierwszym etapie, dwa lata temu, kierowało mną pragnienie nowości, szansa na wcinanie czegoś poza robotniczym chlebem, teraz jest inaczej. Robię fajne rzeczy z jeszcze fajniejszymi ludźmi.

MK: Czy kontakt z językiem innych autorów miał na Ciebie jakiś wpływ?

ŁO: Nie chcę Ci spieprzyć pytania, ale to naprawdę trudno określić. Byli autorzy dla mnie ważni – Hemingway, King, Redliński, Nye, Capote, Jerofiejew i przede wszystkim Mark Twain. Pytasz, co im ukradłem? Pewno masę, choć nieudolnie. Na grandę poszła ta nierozpoznana część mnie, która generuje pomysły, sceny, zmusza do pisania. Poszła, wzięła, nie wiem co, ale na pewno za mało.

MK: A z autorów, którym redagujesz książki dla Dolnośląskiego? Czy pisarz, któremu redagujesz książkę, potrafi czymś językowo Ciebie zaskoczyć? Albo wręcz wpłynąć?

ŁO: Oczarował mnie Jacek Sobota na przykład. Nie tylko świadomością językową, ale też odwagą do rozwiązywania tematów trudnych w sposób niebanalny. Zaskoczył mnie Michał Protasiuk kryształową kompozycją swojego debiutu. Zaskoczył mnie Rogoża poczuciem humoru, zaskoczył mnie Gene Wolfe, który w „Rycerzu”, jako stary man, genialnie uchwycił umysłowość nastolatka. Zaskoczyli, zaskoczyli.... To dobra seria, wiesz?

MK: Tak, niektóre książki czytałem i przyznam, że są intrygujące. Obecnie rozkoszuję się Sobotą...

ŁO: Facet tak samo wielki, jak i niedoceniony.

MK: Teksty do serii dobierasz sam czy dobierają za Ciebie, a Ty tylko redagujesz?

ŁO: Formalnie nie mam żadnej mocy sprawczej. Mogę doradzić konkretnego autora, wskazać książkę z zagranicy, przeczytać, zaopiniować to, co mi przyślą. Przecież nie negocjuję stawek, warunków, nie mogę licytować się o prawa. Moja funkcja jest czysto doradcza, pomocowa, a przy tym przyjemna, pozwala trochę poszaleć własnym fascynacjom.

MK: Gdyby wszystko zależało od Ciebie, pełen wybór tekstów, na co zwracałbyś uwagę? Co musiałaby mieć książka, żeby Łukasz Orbitowski przyjął ją do serii?

ŁO: Ej, to przecież pytanie o definicję dobrej książki, potrafiłbyś na to odpowiedzieć? Ja nie wiem. Wolter powiedział kiedyś, że książce wolno wszystko, poza jednym – nie może być nudna. To pierwszy warunek, a skoro wolno wszystko, to chcę, żeby autor z tej wolności korzystał, poszalał z pomysłem, z fabułą, wreszcie z językiem, unikając schematu i sztampy. Lubię książki, które wypływają z głębi człowieka, jego lęków, miłości czy fascynacji. To czuć czasem już w pierwszych zdaniach. Lubię rzeczy, które są inne, są wyprawą w nieznane, a nie zwiedzaniem tego samego.

MK: Wspomniałeś, że wszedłeś do fantastyki z oczytaniem „głównonurtowca”. Jak wyglądało to wejście? Co Ciebie przyciągnęło do samego gatunku? I co sprawiło, że w nim w pewnym sensie zostałeś?

ŁO: Ogromna sympatia dla gatunku. Fantastyka przecież jest fajna, prawda? W podstawówce dużo jej czytałem, potem trochę odpłynąłem, ale wybór jej był dla mnie oczywisty. Tu jest przestrzeń na fabułę, na epickość i nie ma gadania, że „powieść umarła”. Poza tym było dla mnie cholernie oczywiste, że właśnie ten gatunek doskonale nadaje się do tego, co najbardziej chcę robić, czyli mówienia o Polsce, o ludziach tutaj i uwierz mi, byłem przekonany, że wszyscy tak robią. Tymczasem, pięć lat temu, gdy zaczynałem, odkryłem z przerażeniem, że każdy, kto może, siedzi w jakichś neverlandach. To dobre, przyjemne, lecz nie dla mnie. Żyjemy w tak ciekawych czasach, że uchwycenie ich jest właściwie koniecznością. Narzuca się samo. Tworząc te swoje baśnie, zaludniając nasz świat potworami, chciałem opisywać lęki współczesności, fantastyka dała mi tutaj kapitalne narzędzia. I wcale bym nie powiedział, że zostałem tylko „w pewnym sensie”. Po prostu zostałem i się nie ruszam.

MK: Kiedyś na swojej stronie dałeś link do fanfika pod dźwięcznym tytułem „Dramat Krakowskiej Inteligencji (w jednym akcie)”, którego zdajesz się być głównym bohaterem. Czy ta historia jest w jakiś sposób oparta na faktach?

ŁO: To bardzo miłe dostawać takie rzeczy. Właściwie trudno powiedzieć, czy człowiek, który to napisał, w ogóle mnie zna i co wie o moim życiu. Tu prawda jest prosta, lubię sporty siłowe, biegam na pakę, walę w worek, przerzucam ciężary, co niektórym chyba wydaje się dziwnym zajęciem dla kogoś, kto powinien być chudy i siedzieć w bibliotece. Jeśli jest tu jakaś zgrywa, to tylko taka, że przecież nie jestem inteligentem.

MK: Więc takich scen raczej nie było?

ŁO: Trochę może i były, ale przecież jestem normalnym facetem, z kumplami na siłce dogaduję się szorstko, choć świetnie.

MK: Jesteś raczej kojarzony z grozą, nie chciałbyś zaistnieć na trochę szerszym rynku i, na przykład, napisać kryminał, dajmy na to, z pogranicza grozy? W związku z panującą modą pomogłoby Ci to wypłynąć. Nie miałbyś ochoty na taką odmianę?

ŁO: Na pewno nie napiszę kryminału właśnie z tego powodu, że piszą je wszyscy. Nie myśl sobie, że jestem taki cholernie niezależny – chętnie bym to zrobił, bo kryminały to moja stara fascynacja. Ale trzeba też robić rzeczy nowe. Wystartowałem z horrorem i tak się złożyło, że byłem jednym z pierwszych twórców, którzy się nim na serio zajęli. Tu byłbym w drugim, trzecim szeregu autorów korzystających z sukcesu Krajewskiego. Nie ma co kłamać, nawet jak piszesz własnymi fascynacjami, zawsze trochę kalkulujesz, próbujesz robić coś, czego nie robią inni. Napisałbym kryminał, gdyby nikt inny ich nie pisał.

MK: Czy dostrzegasz w literaturze polskiej modę na horror?

ŁO: Jeszcze nie. Spodziewałem się jej kilka lat temu, kiedy debiutowali Miłoszewski, Grzędowicz, ale wyszło jak zwykle. Forma złagodziła się na rzecz urban fantasy lub sympatycznego crossover z silnym rytmem przygodowym. To ostatnie wskazuje, że, być może, myślenie gatunkami możemy już sobie wsadzić. Skoro jednak go sobie jeszcze nie wsadziliśmy, to widełki są pomiędzy science fiction, zakręconą fantastyką w stylu „Blizny” albo „Wieków światła”, horrorem wreszcie. Nie mam pojęcia, kto miałby to pisać, zwłaszcza horror. Trzeba strzału, uderzenia, kogoś, kto pokaże drogę. I ludzie się znajdą.

MK: Myślisz, że takie inicjatywy, jak wychodzące właśnie „Czachopismo”, mogą w takim razie zaistnieć i takich ludzi wypromować?

ŁO: A skąd... „Czachopismo” jest nastawione na krótkie formy literackie, recenzje, a przede wszystkim na kino. Mnóstwo zjawisk wypromowało się samo, przecież Andrzej Ziemiański pół reklamy nie miał, po prostu ogłosił dobre teksty. Jeśli jakieś medium ma znaczenie, to przede wszystkim telewizja, dalej tygodniki opinii. Jakby taki Dunin obwołał kogoś królem horroru, to powtórzyliby, powiedzmy, w „Polityce” i gdzieś jeszcze, może coś by ruszyło. Ale pewno nie ruszy, w literaturze polskiej, jak i w Polsce, mamy ogólną niemożność i tyle.

MK: U nas jest ten problem, że jak ktoś podejdzie do horroru w filmie, to nie wychodzi zbyt fajnie. Czy to jest ogólnie wina twórców czy odbiorców, którzy zdają się z założenia podchodzić sceptycznie do takich przedsięwzięć?

ŁO: Wiele się na to złożyło. Przede wszystkim, nie zawsze jest źle. Mamy „Rękopis znaleziony w Saragossie”, wielki film przecież, który z horrorem ma trochę wspólnego. Jest świetne „Medium” z lat osiemdziesiątych. Zastanawiałem się, czy to nie wynik naszych losów dziejowych i tego, że żelazna kurtyna przycięła nam kontakt z popkulturą – nie mieliśmy tego, co młody Stephen King, czyli gównianych kin samochodowych z gównianą fantastyką w latach pięćdziesiątych. Rosjanie też nie mieli, a zrobili swoje. Węgrzy to samo. Prosto z mostu, to wina ogólnego klimatu na kino w Polsce, gdzie trzeba robić filmy społeczne o skrobankach i nieszczęśliwych onanistach, a kasą trzęsie banda pierdzieli z wielkim dorobkiem, większymi jeszcze pretensjami do wielkości i ogólnym skretynieniem. Tyle.

MK: Więc gdzie tkwi nadzieja dla horroru w Polsce?

ŁO: W tym, w czym nadzieja na cokolwiek. W młodych i dzielnych. Widzisz, z tym nic się nie da zrobić. Przyjdzie taki, co tego nie wie i zrobi.

 


< 14 >