Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (4)

 

 


Sinusoidy ciąg dalszy

 

okladka okladka

Nie mam pojęcia, co ja mam z panem zrobić, panie Stephenson. Przy pierwszym tomie cyklu barokowego, „Żywym Srebrze”, namęczyłam się, i to solidnie. Do tego nie umiałam się zdecydować, czy bardziej mnie od tej książki odrzuca, czy bardziej mnie ona zachwyca. Przez tę ambiwalencję uczuć czytelniczych odkładałam sięgnięcie po drugi tom cyklu, „Zamęt”, jak tylko mogłam. Wreszcie zabrałam się do lektury, i teraz się zastanawiam, czemu ja tak długo skradałam się do takiej świetnej książki? No?

Czytając „Zamęt”, chwilami aż miałam wątpliwości, czy to aby na pewno jest drugi tom cyklu barokowego, z którym już przecież miałam do czynienia. Różnica jest kolosalna. Zamiast męczącej, będącej ogromnym wyzwaniem dla intelektu i cierpliwości książki, dostajemy świetną awanturniczą przygodówkę z elementami polityki monetarnej. I niech nikogo te „elementy” nie odstraszają, są wręcz genialne wplecione w wartką i interesującą akcję. Dopiero pod koniec pierwszego tomu drugiego tomu (wiem, jak to brzmi – ale gwoli wyjaśnień dla Czytelników niezorientowanych: cykl barokowy składa się z trzech tomów: „Żywego Srebra” – na które składają się 3 tomy, „Zamętu” – 2 tomy i „Ustroju świata” – 1 tom, ukazał się w sierpniu) otrząsnęłam się wreszcie z szoku – nie mieściło mi się w głowie, jakim cudem ta książka mi się tak strasznie podoba, skoro jej poprzedniczka zmęczyła mnie niemożebnie. Ba, gdyby nie recenzencki obowiązek, to bardzo możliwe, że po „Żywym Srebrze” bym po „Zamęt” sama z siebie nie sięgnęła, względnie odkładała to jeszcze dłużej.

Tom drugi cyklu barokowego opisuje równolegle losy Jacka Półkuśki i jego ukochanej Elizy. Podczas gdy Jack wraz ze swoimi druhami tułacze się po całym świecie, Eliza wsiąka w świat dworskich intryg, wielkich pieniędzy i władzy. Kontrast pomiędzy środowiskami, w jakich obraca się tych dwoje, czyni lekturę wyjątkowo zajmującą, zwłaszcza że Stephenson zręcznie przenosi nas z francuskich zamków do indyjskich wiosek po to, by za chwilę ukazać nam dom holenderskich kupców czy wybrzeża Japonii. Losy Jacka i Elizy splatają się ze sobą w przedziwny i pokrętny sposób, bardziej oddalając ich jednak od siebie niż zbliżając. Daniel Waterhouse w „Zamęcie” chwilami schodzi na dalszy plan, zresztą nic dziwnego: biedny naturalista nie może konkurować z byłym żołnierzem, obecnie galernikiem i byłą odaliską, obecnie hrabiną. Nie oznacza to jednak, że nie odgrywa istotnej dla akcji roli – nadal jakby lekko z boku obserwuje świat, pozostając najbardziej obiektywnym wobec jego szaleństw.

Jak przystało na powieść przygodową, mamy tu zestaw bohaterów-awanturników, dzielnie dotrzymujących kroku Jackowi Shaftoe. Postaci drugoplanowe, zwłaszcza towarzyszy Jacka, uważam za jeden z najmocniejszych punktów tej powieści. Na tak barwną zbieraninę ludzi ze wszystkich zakątków świata, różnych wyznań, posiadaczy wszelakich cnót i wad, a nade wszystko pożądających przygód i złota, a do tego tak soczyście opisanych rzadko ma się okazję w literaturze trafić. Muszę też przyznać, że Eliza, która w poprzednim tomie budziła moją szczerą antypatię, kojarząc mi się raczej z automatem doskonałym we wszystkim, niż z człowiekiem, z „Zamęcie” nagle odzyskuje ludzką twarz. I bynajmniej nie, a przynajmniej nie wyłącznie, dzięki macierzyństwu.

Mamy więc wspaniałe krainy i zajmujących bohaterów – ale to nie wszystko. Nie przypadkiem określiłam wcześniej „Zamęt” przygodówką z elementami polityki monetarnej. Pomiędzy przygody i dworskie intrygi autor wplata opowieść o początkach handlu, rywalizacji ekonomicznej państw, szpiegostwie, wadze informacji i siatce powiązań gospodarczych oplatających cały świat. Jednak te „naukowe” opowieści nie nużą, wręcz przeciwnie – dzięki nim przygody bohaterów zyskują szerszy, ogólnoświatowy kontekst.

Poleciłabym szczerze tę książkę wszystkim, gdyby nie jedno małe „ale” – żeby w pełni zrozumieć „Zamęt”, trzeba wpierw przeczytać „Żywe srebro” – co, jak pisałam wcześniej, nie jest taką prostą i łatwą sprawą. Na pocieszenie mogę zapewnić potencjalnych czytelników, że kiedy już przebrną przez tom pierwszy, mogą bez obaw sięgać po kolejne, bo w ich wypadku lektura, choć nadal wymagająca, staje się już tylko samą przyjemnością, bez cienia zmęczenia.

 

Milena Wójtowicz

 

Neal Stephenson

Zamęt. Część 1 i 2

Tłum. Wojciech Szypuła

MAG, 2006

Stron: 472, 416

Cena: 29,99 za każdy tom

 


Powrót do koszar

 

okladka

Glena Cooka poważam za „Czarną kompanię” plus dwa następne tomy z tego cyklu, niewymuszone dzieło fantasy na długo pozostające w pamięci. Chcąc go nadal mieć w poważaniu, długo zastanawiałem się, czy zabrać się za „Tyranię nocy”, gdyż nie chciałem sobie zepsuć wizerunku tego pisarza. W końcu jednak się zdecydowałem. Co Glen Cook, to Glen Cook, pomyślałem. Za dużo nie naknoci. I nie naknocił. Za dużo.

Po pierwszych kilkunastu, kilkudziesięciu stronach „Tyranii...” spodziewałem się, że będzie to dzieło zgoła inne od „Czarnej kompanii”. Z każdym jednak rozdziałem autor coraz bardziej dążył do schematu znanego ze swego najpoczytniejszego dzieła, bym w końcu znowu miał do czynienia z grupą najemników wspieranych przez tajemniczych magów i walczących z bogami czy też półbogami. I wiedzą Państwo co? Dobrze mi z tym było! Znowu żołnierskie życie, koszary, pola bitew, markietanki, podstępy, weterani walczący przeciwko motłochowi, śmierć kumpli z woja... Cały Glen Cook! Może nie tak błyskotliwy jak w „Czarnej kompanii”, ale wciąż potrafiący nadać temu żołnierskiemu życiu iskierkę realności i przez to wciągnąć czytelnika w swój świat.

Cook, budując tło dla opowieści, wzorował się na przeróżnych historycznych krainach z naszego świata. Mamy więc i starożytny Egipt, islamski Bliski Wschód, Państwo Papieskie, wikingów z północy, Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego wraz z rozbiciem dzielnicowym. Wszystko to, oczywiście, ukryte pod innym nazewnictwem, ale wnikliwemu czytelnikowi nie sprawi trudności rozszyfrowanie, co z czego zostało zaczerpnięte. Co ważniejsze, świadomość tej kalki nie przeszkadza w dobrej zabawie. Wręcz przeciwnie, pobudza wyobraźnię.

Inną ciekawostką w książce jest aspekt religijny i tu wyraźnie widać, że autor inspirował się historią kościoła z okresu papieży i antypapieży. Co z tego wyszło? Dość realistyczne odzwierciedlenie ducha tamtej epoki. Momentami może przypominające „Elenium” Eddingsa, ale słabiej rozbudowane politycznie – widać, że autorowi bardziej podoba się „rozpierducha” niż finezyjna polityka.

„Tyrania nocy” nie jest dziełem na miarę „Czarnej kompanii”, nie jest też jakimś knotem. Ot, porządne czytadło z nutką sentymentu dla Konowała i Duszołapa. Świetne do pociągu na długą trasę – szybko się czyta i równie szybko zapomina. Z przyjemnością poczekam na kolejny tom.

 

Wojciech Świdziniewski

 

Glen Cook

Tyrania nocy

Tłum. Jan Karłowicz

REBIS, 2007

Stron: 644

Cena: 33,00

 


Dance macabre na wesoło

 

okladka

Są rzeczy, do których nikt zbytnio się nie pali. Ba, tych rzeczy jest w gruncie rzeczy więcej niż tych, które człowiek przywita z otwartymi ramionami. Ktoś musi nie spać, by spać mógł ktoś i tak dalej. Jasne. Spoko. Problem zaczyna się wtedy, gdy człowiek musi poświęcać coraz więcej, a w zamian dostaje tylko coraz więcej kłopotów i obowiązków. Weźmy choćby grabarzy – robota niewątpliwie mało chwalebna, ciężka, a jej niewykonanie pociąga (a w każdym razie kiedyś pociągało) za sobą nieprzyjemne skutki dla całego miasta. Cóż wtedy czynić? Rzucić to wszystko w cholerę i niech sami sobie radzą? Ech, nie wypada...

W takiej sytuacji znalazł się właśnie Charlie Asher. Grabarzem co prawda nie jest, ale gdy się przypatrzyć, ma do tego całkiem blisko. Do niedawna wiodło mu się całkiem nieźle – miał własny komis, garstkę oddanych przyjaciół i, co najistotniejsze, żonę. Pełnia szczęścia. Świat Charliego zaczyna się jednak trząść w posadach – a wręcz walić na głowę – gdy rodzi mu się córka. Tego samego dnia, w dość dziwnych okolicznościach, ginie jego żona, w jej sali Charlie spotyka faceta, którego nie ma, a w swoim sklepie zaczyna widzieć dziwne rzeczy. Jakby tego wszystkiego było mało, klienci, z którymi się spotyka, zaczynają, ot tak, umierać. Zbieg okoliczności? Ależ skąd! Okazuje się bowiem, że Charlie jest... śmiercią. A przynajmniej tak mu się wydaje.

Zaczyna się dość smutno, ale bez obaw, śmiechu nie zabraknie. Moore robi wszystko, żeby tylko było śmiesznie. I zazwyczaj mu się to udaje – humor wylewa się z tekstu całymi kaskadami. Z jednej absurdalnej sytuacji Charlie wpada w kolejną, jeszcze dziwniejszą, z której wyplątuje się w sposób co najmniej... dziwny. Jeśli szukasz tu logiki, odpuść sobie – po prostu wyłącz myślenie i śmiej się, ile wlezie.

Niestety, tak duże zagęszczenie humoru ma też swoje wady. Moore, w pogoni za kolejnymi gagami, czasami się zapomina, przez co niektóre wydarzenia zamiast śmieszyć, żenują. Momentami miałem także wrażenie, jakby fabuła była li tylko pretekstem do rozśmieszania. Co prawda do samego końca tego nie czuć, bo Moore opowiada tak, że nie sposób się nie wciągnąć, ale po przeczytaniu pozostaje uczucie niedosytu, spowodowane między innymi przez przewidywalne zakończenie.

Rzeczą godną pochwały jest natomiast wysoki poziom wydania: twarda oprawa z obwolutą, ładny rysunek, przystępna cena (35 zł), przyzwoite tłumaczenie i brak większych redakcyjnych potknięć – chciałoby się, aby wszystkie książki wychodziły w takiej formie.

Polecam.

 

Marcin Kamiński

 

Christopher Moore

Brudna robota

Tłum. Jacek Drewnowski

MAG, 2007

Stron: 528

Cena: 35,00

 


Reduta Custera

 

okladka

„Duch zagłady” to trzeci tom z cyklu indiańskich horrorów Grahama Mastertona. Jak powszechnie wiadomo, cykl ten został zapoczątkowany powieścią „Manitou”, która w połowie lat siedemdziesiątych przyniosła pisarzowi pieniądze, sławę i przychylność kobiet. O solidnej pozycji startowej w panteonie mistrzów światowej grozy literackiej nie wspominając.

Akcja rozgrywa się prawie dwadzieścia lat po wydarzeniach opisanych w tomie pierwszym. W życiu Harry’ego Erskine’a zmieniło się pozornie niewiele – facet wciąż żyje z wyłudzania pieniędzy od starszych pań pod pozorem świadczenia usług wróżbiarskich. Nadal jest posiadaczem charakterystycznego, przesyconego cynizmem poczucia humoru, niepodważalnego uroku osobistego (działającego głównie na wspomniane starsze panie) oraz dość wybiórczo funkcjonującej lotności umysłu. Trudno jednak nie zauważyć, że minione lata zrobiły swoje. Od czasu pierwszego starcia z Misquamacusem cechy osobowości Erskine’a wyjaskrawiły się i okrzepły. Odnoszę wrażenie, że Harry w wieku średnim parodiuje troszkę Harrego-młodzieniaszka. Mściwy indiański szaman też zresztą nieco się zmienił. Powszechna eskalacja nie oszczędziła go wcale (niestety, trywializacja, często idąca ramię w ramię z eskalacją, również).

Pozwolę sobie zdradzić, że ogólny schemat fabularny jest podobny, jednak wszystko znacznie bardziej pokomplikowało się i wzbogaciło zakrętasami. Streścić „Ducha zagłady” nie tak łatwo. Akcja nabiera tempa bez pośpiechu, związki między pozornie odrębnymi epizodami wyjaśniają się stopniowo i ogólne napięcie narasta w miarę czytania. Areną zmagań białego szarlatana i wielkiego czerwonego szamana z czasów świetności indiańskiej magii są nie tylko spore połacie Stanów Zjednoczonych, lecz również osławiona Kraina Wiecznych Łowów w całej swej ponurej krasie. Korzenie fabuły splatają się z historią podboju Ameryki Północnej. Między innymi interesująco pokazany zostaje przebieg słynnej klęski generała Custera nad Little Big Horn. Niewątpliwie „Duch zagłady” to książka pisana z rozmachem.

No właśnie. „Manitou” jest powieścią prostą, skondensowaną, zwartą. Na tym w dużej mierze polega jej urok. „Duch...” natomiast jest trochę rozlazły. Momentami przegadany. Co gorsza, pod koniec autor strzela sobie samobója za samobójem poprzez odsłanianie zbyt wielu tajemnic i brnięcie w nieuniknione absurdy. Nie ratują sprawy ani sceny erotyczne, ani nieznacznie zwiększony poziom brutalności. Mastertonowi naprawdę zdarza się potknąć. Na przykład w powieści, jakby nigdy nic, pojawia się Amelia Crusoe i jej były mąż MacArthur (prawda, że jedynie wzmiankowany). Oboje żywi, cali i zdrowi. Ojejku, jejku, jej. Ci ludzie zostali przecież spopieleni piorunem kulistym Misquamacusa w pierwszym tomie!

Wciąż nośna (bo w gruncie rzeczy uniwersalna) jest warstwa refleksyjna opowieści. Wiadomo, potęga cywilizacji białego człowieka opiera się w dużej mierze na bezkompromisowym okrucieństwie, historia jej rozwoju ocieka krwią. Być może to nieunikniona cena postępu, co nie zmienia faktu, że zagadnienie kontrowersje budzi. Masterton od czasu do czasu każe dyskutować na ten temat bohaterom, ale chyba nie wychodzi to tekstowi na dobre, bo bohaterowie mają inne zmartwienia niż zgłębianie tematu, więc – siłą rzeczy – traktują go powierzchownie. Dlatego też odnosi się wrażenie, jakby pisarz co chwilę pokazywał czytelnikowi palcem – „patrz, o to mi chodziło, ty cholerny tępaku”. Zwłaszcza że problem został poruszony w podobny sposób już w „Manitou”. Wtórność, panie, nad wtórnościami. Ale czego się spodziewać po kontynuacji kontynuacji?

Naturalnie Masterton jest pisarzem sprawnym, więc nawet kiedy dołuje, poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Niejeden stojący u szczytu formy artysta mógłby mu pozazdrościć rzemieślniczej biegłości. Dzięki temu, pomimo niezliczonych mankamentów, „Duch zagłady” jest całkiem niezłym czytadłem. Miłośnicy twórczości angielskiego rzemiechy nie będą zawiedzeni.

 

Piotr Kobus

 

Graham Masterton

Duch zagłady

Tłum. Anna Kruczkowska, Hanna Reiff

Albatros, 2007

Stron: 464

Cena: 28,00

 


„Jam głupiec twój, panie”

 

okladka

Od momentu zaistnienia w literaturze wampiry miały pewien ustalony wizerunek, doskonale zobrazowany w filmie „Nosferatu” z roku 1922. Trwało to do lat siedemdziesiątych, do momentu wydania „Wywiadu z wampirem”.

Była to książka przełomowa – nie tylko dla wampirów. Stała się niezwykle popularna, powodując prawdziwy wysyp kolejnych dzieł dotyczących tych poczciwych krwiopijców – oczywiście już z odpowiednio zrewidowanym image’em – zarówno w literaturze, jak i filmie. Można chyba bez wielkiego ryzyka przyjąć założenie, że gdyby nie „Wywiad...”, dzisiejsza popkultura wyglądałby inaczej – może nie zupełnie inaczej, ale na pewno o wiele mniej krwiopijczo.

Ogromny sukces komercyjny spowodował oczywiście powstanie licznych kontynuacji oraz adaptacji filmowej, a później także adaptacji filmowych kontynuacji... Z jakością kolejnych odsłon bywało różnie, ale najwyraźniej komercyjnie odnosiły sukces, skoro seria nie umarła.

Najnowsza dostępna w Polsce (w USA wydana już w roku 1998) część wampirzych kronik nosi tytuł „Wampir Armand”, który nie zostawia wiele wątpliwości odnośnie głównego bohatera. Ci, którzy sądzą, że poznają tu całą jego historię, mogą się jednak rozczarować, bo lwia część życia Armanda – około pięćset lat – streszczona została na jedynie 17 (słownie: siedemnastu) stronach. Jest to druga część książki – z trzech. Część trzecia (83 strony) to opis wydarzeń z poprzedniej książki („Memnoch”), ale z punktu widzenia Armanda, oraz lekkie posunięcie akcji do przodu (o mniej więcej jeden dzień). I przypuszczam, że dla fanów serii to właśnie będzie esencja książki. Trudno mi jednak powiedzieć, czy będą nią usatysfakcjonowani.

Objętościowo, lwią część lektury (ponad dwie trzecie) stanowi jednak część pierwsza i to ona najbardziej zapada w pamięć niedzielnemu czytelnikowi takiemu jak ja, który kontakt z annericowymi wampirami ma jedynie z doskoku. Ta właśnie część ma też największy wpływ na obiektywnie – na ile to możliwe – rozumianą jakość książki.

I, niestety, wcale nie jest dobrze. Przez ponad dwieście pięćdziesiąt stron czytamy o tym, co Armand – porwany z Rusi Kijowskiej i sprzedany w Wenecji jako niewolnik – robił, nim stał się wampirem. Główną zaś jego aktywnością było zachwycanie się swoim mentorem, kolejnym z etatowych w serii wampirów – Mariusem.

Armand wyraża swój zachwyt na wiele sposobów – czasem biernie, w duszy przeżywając wspaniałość mistrza i jego dzieł (Marius jest niezrównanym malarzem). Czasem bardziej czynnie, wygłaszając wielozdaniowe panegiryki na jego cześć. Czasem zaś niezwykle czynnie – co rozpoczyna się zdjęciem całej odzieży. Marius oczywiście nie pozostaje mu dłużny.

Jako że talentu oratorskiego obu panom nie brakuje, potrafią przez wiele stron przerzucać się wymyślnymi komplementami, po czym – nie mogąc dojść do porozumienia, który z nich jest cudowniejszy – dla pogodzenia się iść do łóżka. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że my musimy o tym czytać.

Co gorsza, napisane jest to wszystko bardzo niedobrze. Dialogi w książce są tak wydumane, że często trudno stwierdzić, o czym mówią bohaterowie w trakcie ich wypowiedzi, chyba że akurat mówią o sobie nawzajem („Kochaj mnie, kochaj, kochaj” – str. 131). Odrealnione są również inne sceny – nawet te niebędące wizjami Armanda – podobnie jak cała fabuła. Być może niektórzy ujrzą w tym celowe zagranie autorki. Jeżeli tak, to moim zdaniem wyjątkowo chybione (choć też nie do końca wiem, czego typowy fan wampirzych kronik oczekuje). Mnóstwo tu bzdur i niekonsekwencji, a dodatkowo wszystko przesiąknięte jest tanim quasi-chrześcijańskim moralizatorstwem, które w pewnym momencie zaczyna drażnić niemal równie mocno, co sam Armand – a irytujący jest on wielce. I co gorsza, nie chce umrzeć.

To zdecydowanie najgorsza książka, jaką miałem okazję czytać w tym roku (gdy piszę te słowa, mamy początek października). Na szczęście niewiele osób po nią sięgnie – pewnie jedynie najbardziej hardcorowi fani serii. Im może się spodoba, choć i tu nie ręczę...

 

Wojciech Misiurka

 

Anne Rice

Wampir Armand

Tłum. Paweł Korombel

REBIS, 2007

Stron: 366

Cena: 29,90

 


< 08 >