strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Zbigniew Jankowski Literatura
<<<strona 33>>>

 

Katharsis (3)

 

 

***

 

TAR MIT’SA

 

"I Mas’taraj będzie uchodził ku Kor’sa Kir’fa [Górom Śmierci i Życia]. I pozna, czym życie, czym śmierć oddycha."

"Proroctwa" Vol’masa – przekład na mowę Got’he popełnił Vol’kaar

 

Nigdzie ich nie ma – powiedział zdyszany Maris.

– Muszą tam być, trzeba sprawdzić wszystkie Var’tasary! – Moi’ra miała oczy przepełnione łzami.

– Sprawdziłem wszystkie pobliskie – odpowiedział. – Mit’sa są za nami, przed nami. Są wszędzie. Ale trzeba mieć nadzieję, Moi’ra.

Spojrzeli sobie prosto w oczy. Potomek zbliżył się do niej i objął ją spokojnym ruchem ręki.

– Nie martw się – ciągnął – to uczniowie Val’kaara. Znają te tereny.

– Co robimy? – przerwała mu, podnosząc wtuloną w ramie głowę.

– Nie mamy nic do jedzenia, chłopak nie wytrzyma – spojrzał na śpiącego opodal malca. – Jak mówiłem, za nami, przed nami... Wiesz jak dojść do Karra’Gul, o którym wspominał Val’kaar?

– Nie. Drogę zna tylko on. Można ją też odczytać z sekretnych map, ale my takiej nie mamy.

– Wiem, o jakich mapach mówisz, kiedyś pokazywał mi je mistrz. – "Sam nie mogę uwierzyć, że tak o nim mówię..." – Niestety, nie potrafię odtworzyć w pamięci całej drogi. Ale, i tak, Mit’sa... Podróżowalibyśmy chyba z... – dokończył własnym językiem – miesiąc.

– Mezzionc? – zapytała, niepewnie powtarzając pierwszy raz posłyszany wyraz.

– To w moim – zawahał się – ojczystym języku. – "Tyle czasu spędziłem na rozmowach z Kaarem, a nigdy nie zapytałem, jak właściwie określany jest tu czas." – W jaki sposób określacie czas?

– Czas? – zdziwiła się. – Czas to chwila, która właśnie minęła, bo chwile mijają bezpowrotnie. Mamy takie powiedzenie: jeżeli nie zabiję cię Mit’sa, zabije cię czas. Wiem jednak, co masz na myśli. Szukasz wymiaru czasu. Powiem ci więc, że takim wymiarem jest Roh’kadi.

– Roh’kadi... – "Pamiętam, jak kiedyś Vol’kaar wspomniał, że pokaże mi rzekę, gdy skończy się Roh’kadi."

– Roh’kadi to cykl, na który składają się dwa okresy – Moi’ra wstała, wzięła pochodnię do ręki. – Zaczyna się, kiedy los lituje się nad nami i Rot’hu pojawia się na horyzoncie, potem Rot’hu znika i cienie pokrywają ziemię na długo – dziewczyna zgasiła pochodnię. – Wreszcie Roh’kadi kończy się, gdy na niebie ponownie rozbłyskują promienie naszego słońca. Tak zaczyna się kolejne Roh’kadi.

– Co robisz? – zapytał dotykając jej dłoni po omacku.

– Nie mamy chwili do stracenia. Mam pomysł – zaczęła budzić chłopca. – Ruszamy ku przełęczy Tar’maha.

Szli, omijając kolejne drzewa, z czujnością godną największego wojownika. Słyszeli za sobą huki walonych drzew, zgniatanych koron. Mit’sa było więcej, niż Moi’ra kiedykolwiek widziała i słyszała. "Oby tylko mój brat żył!" – myślała. Byli coraz bardziej zmęczeni i głodni.

– Już nie mogę – odezwał się chłopiec i padł na ziemię, wypuszczając z uścisku dłoń Moi’ry, która go prowadziła.

– Taraj’pei – krzyknęła do wiodącego potomka Eldów. – Taraj’pei, musimy odpocząć. Tak’san nie ma sił.

– Przepraszam, nie mogę – szepnął malec. Ogromne zmęczenie wyraźnie malowało się na jego twarzy, kiedy Moi’ra zdjęła mu maskę. – Mój ojciec – ciągnął chłopak – nie mówcie mu o tym.

– Nie martw się – skinął Maris – i tak jesteś dzielny. Z pewnością zostaniesz kiedyś wielkim takar’dajem. Teraz wejdź mi na plecy. Musimy iść dalej, bo Mit’sa są zbyt blisko.

Tak’san wskoczył Wyzbytemu Skazy na plecy, nogami opasał biodra, rękoma łapiąc za ramiona. W ten sposób pomaszerowali dalej.

– Mam nadzieję, że wiesz dokąd idziemy? – zapytał Taraj’pei.

– Tak. Na stokach gór Vol’tena byłam już kilka razy. Idąc tędy, na północny-zachód, dotrzemy do miejsca, z którego widać będzie przełęcz. Jak wiesz, kilku z naszych takar’dajów ruszyło w tamte strony przed napaścią Mit’sa. Oni nam pomogą.

– Tylko czy dotrzemy do przełęczy?

Zrobili sobie niedługi postój. Chłopcu trochę się polepszyło, więc ruszyli dalej. Gdy mijali kolejne drzewa, Maris spostrzegł na jednym z nich coś, co przykuło jego uwagę.

– Co się stało? – Moi’ra przystanęła koło Marisa. – Czemu się zatrzymałeś?

Na pniu ujrzała podłużną kreskę zdjętej kory. Taraj’pei stał nieruchomo. Rozejrzał się.

– Taraj’pei – rzekła pytająco.

Nagle człowiek o pozbawionej blizny twarzy zerwał się z miejsca. Moi’ra wzięła Tak’sana za rękę i podążyła jego tropem. Minąwszy kilka drzew, spostrzegła Marisa pochylonego nad wyrwą w ziemi. Podeszła bliżej. Potomek miał zdjętą maskę.

– Co się stało? – na twarzy Vor’gura ujrzała strumyki łez.

Spojrzał na nią, poczym ponownie zwrócił się w kierunku wyrwy.

– Aaa... – szept Moi’ry niósł ze sobą przerażenie. W dziurze ujrzała rozkładające się zwłoki. Czaszka była dobrze widoczna. Lekki wiatr poruszał kryształkami piasku, które gdzieniegdzie jeszcze spoczywały na ciele. – Kto to?

Taraj’pei odwrócił głowę. Nieopodal zobaczył kulę. "Kapsuła!"

– Chodźcie! – krzyknął.

Wszedł do środka.

– Komputer – odezwał się w ojczystym języku – tu Maris.

Do kapsuły weszła Moi’ra z chłopcem.

– Komputer! – powtórzył – szlag by cię trafił, odezwij się.

Peiczycy byli zaskoczeni mową, którą teraz posługiwał się Taraj’pei.

– Cholera... – skwitował.

Zerknął na blat. Zobaczył kapsułki. Szybko wyjął z szafki zapasową strzykawkę. Gdy naładował, podszedł do kobiety i powiedział:

– Zrobię wam... – brakowało mu słowa w peiczyckim języku – ukłuję was. Nie będzie bolało, a dzięki temu nie będziecie głodni.

Maris już chciał wziąć rękę Moi’ry, ale ta nagle kopnęła w strzykawkę i złożywszy obie pięści, uderzyła potomka z całej siły w twarz.

– Jesteś Tar Mit’sa! – złapała chłopaka i błyskawicznie wybiegła.

– Czekajcie, to nie tak, nie jestem przyjacielem Mit’sa! – odprowadzał ich wzrokiem. – Czekajcie!

Natychmiast odwrócił się. Złapał strzykawkę, kilka kapsułek wsunął do kieszeni kombinezonu, porwał odłożony na bok gon’rati Tir’da i prędko wybiegł z kapsuły, dając susa w kierunku, w którym ostatni raz widział uciekających. W biegu wstrzyknął sobie kapsułkę. Po chwili nabrał wigoru i sił, i bieg jeszcze szybciej. Powoli uzmysławiał sobie, że od momentu, kiedy pierwszy raz wyszedł na ciemności, widział po trzykroć lepiej. Teraz ciemność prawie w ogóle mu nie przeszkadzała; gdzieś tam świtały dwie postaci. Widział je doskonale. Był już kilka metrów od nich.

– Zostaw nas! – krzyczała Moi’ra – zostaw!

– Moi’ra, proszę, wszystko ci wytłumaczę – wrzeszczał w biegu. – Zatrzymajcie się.

Wtem mały padł na ziemię. Widocznie bieg wyczerpał go do tego stopnia, że zemdlał z bezsilności. Moi’ra natychmiast złapała leżącego, podciągnęła do siebie i skuliła wraz z nim przy pniu drzewa.

– Nie zbliżaj się! Nie zabijaj nas!

– Moi’ra – tłumaczył – nie jestem żadnym Tar Mit’sa. Proszę... – podał jej gon’rati. – Zaufaj mi. Jestem przyjacielem. Vol’kaar zaufał.

– Kim jesteś? Co to za pojazd? Co to za zwłoki? Mów!

– Jak widzisz, nie mam blizny. Stąd nazywacie mnie Taraj’pei. Nie jestem z tej planety. Ta kula mnie tu przywiozła. Spadłem z nieba, a wraz ze mną spadła z nieba osoba, którą widziałaś.– zamyślił się. – Była to kobieta. Tak piękna jak ty – spojrzał na nią czule – nie była dla mnie, jak wy to nazywacie, soze’tepai, ale była bardzo bliska memu sercu – wyjął z kieszeni kapsułki i podał jej strzykawkę. – Możesz to zniszczyć – kontynuował – są tutaj kapsułki, które dają ciału dużo energii, tak jakbyś zjadła kilka najbardziej dorodnych sar’taków.

Strzykawka, chociaż nie widać było igły, wyglądała dla niej bardzo podejrzanie. "Może to pułapka... Nie. Mówi prawdę. Widzę to w jego oczach. Ma takie piękne oczy..."

– Chyba nie widziałeś dorodnych sar’taków – powiedziała i na ustach obu pojawił się delikatny uśmiech. – Dobrze, możesz nas nakarmić swoim urządzeniem. Ufam ci.

 

***

 

PRZEŁĘCZ TAR’MAHA

 

Podróż ciągnęła się. Z trzech pozostałych kapsułek żywili się trzy razy, bo Maris postanowił ustawić strzykawkę, żeby podawała jednorazowo jedną trzecią kapsułki. Tak wytrzymali dość długo, ale potem znowu zaczął im się dawać we znaki głód i brak choćby odrobiny wody. Byli już zrezygnowani, gdy las począł robić się mniej gęsty, a w końcu ukazały im się ogromne góry, w wyższych partiach pokryte śniegiem, o czubkach zatopionych w smugach chmur.

– Kor’sa Kir’fa! – powiedziała Moi’ra. – Ten widok zawsze onieśmiela. Głowy do góry, jesteśmy uratowani. Stąd widać już przełęcz – wskazała palcem na niewielki przesmyk między dwoma stokami.

– No, Tak’san, słyszysz? – skinął Taraj’pei – głowa do góry, dosłownie – i wszyscy roześmiali się głośno.

Dojście nie zabrało im wiele czasu. Pobudzeni nadzieją na przetrwanie szli żwawo. Przełęcz pokryta była mgłą. Po obu stronach, ściany były prostopadłe do powierzchni. Pod stopami nie było śniegu, chociaż Maris bardzo chciał go dotknąć.

– Co teraz? – zapytał.

– Teraz musimy iść dalej, trzymając się prawej skały. Niedaleko stąd będzie wejście. To jaskinia, w której przez wiele lat mieszkał Tar’mah, a teraz żyją w niej ci takar’dajowie, którzy zapuszczają się w te strony.

– Chodźmy więc.

Szli, trzymając się blisko ściany. Druga powoli przeistaczała się w stok. Gdzieniegdzie odchodziły z niej ścieżki Było tutaj nieco widniej niż w lesie. Wreszcie dotarli do wnęki.

Ktoś wyskoczył ze środka. Zwinnym ruchem odebrał Taraj’pei gon’rati i odskoczył na bok. Podniósł broń do góry, puścił, złapał w połowie. Odczytał znak przynależności.

– Tir’da? – przemówił.

Maris zdjął maskę. Za chwilę uczyniła to Moi’ra i chłopiec.

– Taraj’pei... Moi’ra... – skonstatował. – Co wy tu robicie?!

– Szukamy pomocy, Valh’pur – odpowiedziała cichym głosem.

 

***

 

– Spokojnie, Moi’ra, jeszcze raz, ale spokojnie – powiedział Valh’pur.

Jaskinia była duża, oświetlona kilkoma pochodniami. Skalne schody prowadziły na górę; Maris zaobserwował również dwa odosobnione otwory, które również musiały dokądś prowadzić, a także drewniane drzwi z wyrytymi znakami. Oprócz Valh’pura, przy ognisku siedziało jeszcze dwóch mężczyzn z gon’rati umieszczonymi w specjalnych pochwach na plecach – gotowali coś na parze.

– Daj jej już spokój – przerwał nieoczekiwanie Maris. – Widzisz, że jest wyczerpana. Co ma więcej powiedzieć?

– Taraj’pei... – Valh’pur spojrzał na trzymany gon’rati Tir’da. – Wiesz chyba, że większość rady plemienia była przeciwna twemu życiu?

– Vol’kaar pozwolił mi pozostać w jego siczy.

– Vol’kaar to fanatyk – stwierdził poruszony takar’daje. – Gotowy poświęcić wszystko dla tego, co znajduje się w starych pismach. – "Tak jak poświęcił kiedyś mego brata..."

– Wiem o twoim bracie – Taraj’pei wstał.

– Aha, więc nasz wspaniały mistrz opowiedział ci o wszystkim – Valh’pur spojrzał na jednego z siedzących przy ognisku. – Vir’tampo, przyprowadź chłopca.

Takar’daje wstał od ogniska i ruszył schodami na górę. Moi’ra przybliżyła się do Marisa.

– Valh’pur, bądź rozsądny – powiedziała. – Przecież Vol’Kaar cię wychował.

– I zabił we mnie to, co wychował. Kiedyś oddałbym za niego życie...– popatrzył w stronę Vir’tampo, który schodził już z chłopcem. – Proszę bardzo. Chłopcze, powiedz to, co mi mówiłeś.

– Ja... – wystraszony Tak’san spojrzał na posępną twarz Valh’pura i na twarz Taraj’pei, która tryskała sympatią i współczuciem – ja niewiele pamiętam.

– Mów, co pamiętasz! – krzyknął takar’daje.

– Uciekaliśmy przed Mit’sa – rozpoczął niepewnie – i natknęliśmy się na kulę, w której były jakieś tang’tanga sai. Moi’ra wystraszyła się, bo myślała, że Taraj’pei chce nam coś zrobić, ale potem...

– Starczy, starczy już – przerwał Valh’pur. – Doskonale. Koledzy – powlókł wzrokiem po reszcie takar’dajów – wielki Mas’taraj ukochanego Vol’kaara jest niczym innym jak Tar Mit’sa. To oczywiste!

– Mylisz się – przerwała mu Moi’ra. – Dzięki Taraj’pei żyjemy, dzięki niemu dotarliśmy do przełęczy.

– A jak wytłumaczysz to? – Valh’pur uniósł gon’rati Tir’da.

– Tir’da został pochłonięty i pozostawił gon’rati, aby jego duch wspomógł innego takar’daję – odpowiedziała.

– Chcesz mi powiedzieć, że jeden z najlepszych wojowników poległ przed Mit’sa? Tir’da uratował w swym życiu setki istnień, był mistrzem techniki posługiwania się gon’rati. Ja myślę... – zawahał się – ja myślę, że cały ten Taraj’pei to jedno wielkie oszustwo.

– Sam nie wierzysz w to, co mówisz, Valh’pur! – Moi’ra wstała, zbliżyła się do takar’daja. – Popatrzcie na niego, przyjaciele – zwróciła się do pozostałych wojowników – czyż nie jest szalony? Tak nie zachowuje się takar’daje, tylko obrażony na duchy Vol’sai renegat!

– Milcz, surkinsa! – Valh’pur podniósł lewą rękę i uderzył Moi’rę, tak że kobieta upadła na ziemię.

– Valh’pur! – krzyknął któryś ze ślęczących przy ognisku takar’dajów.

W tym momencie jednak, błyskawicznie reagujący Maris, z impetem uderzył stojącego Valh’pura. Obydwaj legli na ziemię. Gdzieś brzdęknął gon’rati Tir’dy. Takar’daje, wprawiony w technikach walki wręcz, odchylił się lekko i z siłą kopnął przeciwnika. Taraj’pei poturlał się. Valh’pur wstał. Majestatycznym ruchem wyciągnął z pochwy swój gon’rati.

– Nie jesteś żadnym Mas’tarajem! Jesteś zwykłym ścierwem!

Skoczył ku Marisowi, jednocześnie wyprowadzając cios gon’rati. "Tak jak mnie uczono" – pomyślał potomek. "Jestem człowiekiem doskonałym!" Krzyk myśli przeobraził się w rzeczywisty ruch, dzięki któremu umknął przed ciosem i znalazł się po przeciwnej stronie Valh’pura.

– Taraj’pei! – krzyknęła Moi’ra – łap!

Złapał gon’rati. Po raz kolejny przeszyło go uczucie obecności jakiejś niezrozumiałej siły. "Teraz pojmuję. Tir’da..." Ale Valh’pur nie zrezygnował: ze złością wymalowaną na twarzy stał naprzeciwko potomka. Maris, jakby zahipnotyzowany, przyglądał się połyskującej broni, uczył się jej każdym spojrzeniem. Takar’daje już zbliżał się wolnym krokiem. Wtem Taraj’pei podrzucił gon’rati, złapał, obrócił kilka razy i skoczył ku Valh’purowi. Ten nie spodziewał się ataku. Zdążył nadstawić swoją broń, by pochłonąć energię uderzenia i ochronić ciało. Dalej walka potoczyła się błyskawicznie. Maris schylił się, złapał Valh’pura za rękę, siłą obrócił, podstawiając nogę. Ten potknął się, padł, wypuścił z rąk gon’rati. Narzędzie Tir’dy w ręku Wyzbytego Skazy już lśniło przed jego oczyma.

W tym samym momencie jeden z takar’dajów chciał wydobyć gon’rati i ruszyć na odsiecz poległemu kompanowi, ale drugi ze stojących ruchem dłoni powstrzymał go.

– Valh’pur! – powiedział – wiesz, co mówi kodeks.

– On nie jest takar’daje! – tłumaczył się pokonany.

– Został takar’daje z momentem, kiedy poprzez znaleziony gon’rati duch walki Tir’dy przedostał się do jego krwi – rzekła Moi’ra.

– Zaiste, widać to było w ruchach Taraj’pei.

 

***

 

– Vir’tes, przecież on zginie – ze smutkiem powiedziała Moi’ra, patrząc jak Valh’pur oddala się w górę przełęczy Tar’maha.

– Sam dokonał wyboru – odpowiedział takar’daje. Był to starszy mężczyzna o przyjemnych rysach twarzy i przenikliwym spojrzeniu.

– Co teraz? – zapytała Moi’ra.

– Musimy przeczekać. Wkrótce – spojrzał na niebo – kończy się Roh’kadi, wielkie Rot’hu oświetli drogę Mit’sa i nie będzie szans dojść do któregoś z miast.

"Wreszcie ujrzę słońce..." – pomyślał Maris.

– Przez ten czas, ja i mój brat, Vir’tampo, zabierzemy młodego Tak’sana w głąb jaskiń, by tam poddać go szkoleniu takar’daje i oddać w jego ręce gon’rati Valh’pura – na młodej twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. "Zawsze o tym marzyłem..." – pomyślał chłopiec. – Wy natomiast – kontynuował Vir’tes – pozostaniecie tutaj. Zapasów jedzenia jest sporo, trzeba będzie iść po wodę do ujęcia Mir’kart i po drewno na opał w dolinę. Dam wam odpowiednie ryciny z drogami. Jeżeli będziecie mieli ochotę zrobić sobie wycieczkę w góry, odradzam, ale na wszelki wypadek pozostawię wam ryciny znanych szlaków. Nie próbujcie nowych ścieżek. Są zdradliwe, bywają śmiertelne.

Przez chwilę stali w ciszy. Vir’tes wciąż wpatrywał się w niebo. Nagle powiedział:

– Zaczęło się. Rot’hu wyłoni się, by przypomnieć o przeszłości. Chodźcie!

Pobiegli kawałek w kierunku stoku góry, tak aby mieć jak najlepszy widok. Przed nimi rozpościerała się teraz dolina z zielonymi lasami. Stali twarzami ku wschodowi. "Gdzieś tam płynie Isa’mai, Wielka Woda..." – skonstatował Maris. Pojawiły się pierwsze, bojaźliwie wyglądające zza horyzontu, leciutkie promienie. Nastała pół-jasność. Rot’hu przestało się wynurzać.

– Wspaniały to widok, doprawdy niezwykły! – powiedział Vir’tampo.

"Po tak długiej nocy, widok rzeczywiście jest nadzwyczajny..."

SOZE&RSQUO;TEPAI

 

Czas płynął. Sławna jaskinia, w której ongiś Tar’mah piekł sar’taki, teraz stała się domem dla dwójki, którą więzy losu splotły nierozerwalnie, kierując ku nieznanej przyszłości.

Dzięki pracom Moi’ry, miejsce stało się bardziej przyjazne. Porozwieszała na ścianach ukryte w skrzyniach płachty, posprzątała niepotrzebne sprzęty i rupiecie, ustawiła w odpowiednim miejscu drewniane baliki, stoliki, łoża. Maris w tym czasie głębiej poznawał pismo, zaczytywał się w znalezionych rycinach, księgach, kodeksie takar’dajów.

Większość wolnego czasu spędzali jednak razem. Potomek opowiadał o swej ojczystej planecie, o historii Ziemi, życiu. Moi’ra wyjaśniała wątpliwości Wyzbytego Skazy dotyczące kodeksu, mówiła o miastach, które znajdują się pod ziemią, o hierarchii i rządach Peiczyków.

Wspólnie wybrali się po wodę do ujęcia w Mit’kart. Droga minęła im szybko; kilka słów, przelotne spojrzenia, przyjazne muśnięcia. Woda była pachnąca, smaczna, krzepiąca.

Nie omieszkali skorzystać ze wspólnej wycieczki po drzewo. Maris chciał ucinać żywe rośliny, ale Moi’ra kategorycznie zabroniła:

– Chcesz być Mit’sa dla drzew? – zapytała. – One też mają prawo do życia.

Zebrali więc tylko leżące na ziemi gałęzie. Wszystko ciągnęli do jaskini na płachcie specjalnie przygotowanej przez któregoś ze sprytniejszych takar’dajów.

Słońce wciąż wyglądało zza horyzontu.

 

***

 

– Myślę, że tym razem nie przesadzisz z kista’ko! – ze śmiechem Taraj’pei skomentował poczynania Moi’ry, która przygotowywała posiłek.

– Ja myślę, że jutro ty będzie wygrzewał sar’taki – odrzekła równie wesoło i urwała kawałek ryby na spróbowanie. – Jeśli masz ochotę sam dodaj przyprawę.

– Nie, tepai, wierzę w twoje umiejętności, poza tym...

– Dlaczego – przerwała mu – nazwałeś mnie tepai? – "Chciałabym, żeby powiedział prawdę..."

– Przepraszam – powiedział. – Po prostu brakuje w waszym języku słowa... – "Kochana..." – słowa, które mogłoby opisać, kim stałaś się dla mnie.

– My uznajemy szczerość za najważniejszą cechę drugiego człowieka – odrzekła. – Szczerość ma swój odblask w zaufaniu, tak jak Rot’hu odbija się w lustrze Isa’mai.

– Będę więc szczery, Moi’ra – przyklęknął przy niej. – Odkąd ujrzałem cię w komnacie, gdzie opatrywałaś mi ranę, twoja osoba zawładnęła mym umysłem. Nigdy nie pytałem cię, czy jest w twoim życiu jakiś soze’tepai, ale...

– Nie ma...

Spojrzeli sobie w oczy. "Jest taka cudowna..." "Jest niezwykłym mężczyzną, coś jednak ukrywa..."

– Powiedz mi, Taraj’pei... – odwróciła głowę w stronę ognia, by nie patrzeć mu w oczy. – Powiedz, kim jesteś?

– Przecież już mówiłem ci skąd pochodzę.

– Nie, ja chcę wiedzieć, kim naprawdę jesteś – raz jeszcze spojrzała na niego.

"Nie potrafiłbym jej skłamać, ukrywać przed nią, chociaż i na to znam doskonałe sposoby" – pomyślał.

– Chcesz znać prawdę, więc powiem ci, kim jestem – teraz on uciekł od jej wzroku. – Jestem nikim. A właściwie: urodziłem się nikim. Moi rodzice byli sztucznie stworzonymi istotami – ludźmi doskonałymi. Jako ich potomek od narodzin byłem edukowany, szkolony, trenowany do misji.

– Misji?

– Moja misja polega na znalezieniu planety i niesienia wśród jej mieszkańców słowa naszego ducha. Tak jak wy niesiecie słowa waszych Vol’sai.

– Teraz znalazłeś planetę, na której masz szerzyć to słowo?

– Nasi przełożeni nie mają pojęcia, że negujemy to słowo, uważając za błędne jego interpretacje – Maris dotknął delikatnie ręki kobiety. – Dotykam twą dłoń i wiem, że ona tu jest.

– A w tego ducha wierzysz? – zapytała zaciekawiona.

– Tak jak wierzę, że czuję do ciebie, tepai – musnął delikatnie jej dłoń ustami. – Czy ty...

– Tak – po raz trzeci i ostatni tej chwili przerwała mu – Moi’ra soze’tepai Taraj’pei...

Uniósł ją na rękach i skierował się na górę. Nie protestowała. "Sam nie wiem, co robię..." "Przy nim czuję się bezpieczna..." "Kocham ją..." "Soze’tepai Taraj’pei..."

Legli na łożu. Chwilę patrzyli sobie w oczy. Wreszcie Taraj’pei dotknął ustami jej szyi, a następnie powędrował w kierunku pięknych, wilgotnych ust. Pocałunek był namiętny i długi. Ocknęli się z miłosnego letargu.

– Co chcemy zrobić? – spytał drżącym głosem.

– Chcę być z tobą... – odpowiedziała szeptem.

"Nie mogę tego zrobić! Ostrzegali nas o konsekwencjach połączenia różnych DNA!"

Moi’ra zdjęła mu koszulę i poczęła całować jego ciało.

"A być może to kolejne kłamstwo Gildii, kolejny ślepy zaułek..."

Zrzuciła z siebie szatę, ukazując przed potomkiem swe wdzięki w całej okazałości.

"Jest taka piękna... Jest kobietą, z którą chcę spędzić resztę życia..."

Położył ją na plecach.

"Zakazany owoc smakuje najlepiej..."

 

***

 

TIS’TAVA

 

"Moje widzenia to prawda doskonała, ale prawda niepełna. Przerażająca jest otchłań i ciemność, które teraz zawładnęły mym umysłem. Wiem, że jestem na krawędzi życia i śmierci, i za moment zapadnę w czasie. Mimo wszystko nie znam przyszłości, choć dane mi było ją ujrzeć. Śmierć jest przerażająca."

Fragment zakazanego przez Bractwo Vol’sai "Epilogu Vol’masa"
– przekład na mowę Got’he popełnił Vol’kaar

 

Drzwi prowadzące do jaskiń, w których szkolono młodych chłopców na wojowników, otwarły się niespodziewanie. Moi’ra i Taraj’pei spożywali właśnie sar’taki. Najpierw ukazał się Vir’tes, potem Vir’tampo. Zamknęli za sobą drzwi. Twarze ich były brudne, zarośnięte i zmęczone. Ubrania podarte, ciała wychudzone.

– Moi’ra – odezwał się Vir’tes – możesz przygotować nam posiłek?

– Co z chłopcem? – spytała.

Wojownicy popatrzyli na siebie. Maris zrozumiał. Wstał i objął kobietę.

– Co z Tak’sanem?! – krzyknęła. "Nie! Był taki młody i dzielny!" – Co mu zrobiliście?!

– Nie przeszedł próby – odparł ze wzruszeniem Vir’tampo.

– On... nie żyje? – spytała.

– Tak – potwierdził Vir’tes. – Wkrótce wyruszamy. Zbierzcie najpotrzebniejsze rzeczy.

– Dokąd idziemy? – zapytał Taraj’pei.

– Do Karra’gul.

Szli zboczem gór. Nie było specjalnie ciemno, a może to Maris widział coraz lepiej w ciemności? Szedł blisko Moi’ry, czasami łapał ją za rękę. Nie chcieli na razie zdradzać łączącej ich miłości. Postanowili, że najpierw porozmawiają o tym z Vol’kaarem.

– Coś cię dręczy, miła – powiedział do niej.

– Nie, nic... – skłamała.

– Widzę przecież – nie rezygnował. – Co ci jest?

– Mój brat... – zatrzymała się. – Muszę wiedzieć... – łza spłynęła po jej ślicznym policzku. – Muszę wrócić do siczy Vol’kaara!

– To niemożliwe – Vir’tes był już przy nich. – Musimy iść do Karra’gul. Jeżeli Mit’sa pojawiły się w siczy Vol’kaara, to granice się przesunęły. Jesteśmy bezpieczni tylko w mieście, a dotrzemy tam żywi jedynie tym zboczem.

– Nieważne. Ja idę – zdecydowała.

– Nie – Taraj’pei powiedział z przekonaniem. – Ja pójdę.

– Taraj’pei, nie znasz drogi, nie pora...

– Chłopak zginął poddany jakiejś próbie, bo chciał zostać takar’dajem. A ja? – popatrzył na nich pytająco. – A ja mam być takar’dajem, bo uratowałem komuś życie?

– Taki jest nasz kodeks – stwierdził Vir’tes.

– Zatem ten kodeks jest niesprawiedliwy – odrzekł potomek. – Pójdę tam i niech to będzie moja próba – wyjął z torby maskę i nawilżacz do twarzy.

– Idę z tobą – rzuciła Moi’ra.

– Ja z nim pójdę – powiedział Vir’tampo, a wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem. – Nie patrzcie tak na mnie. Gdy Taraj’pei pokonał Valh’pura, chciałem złamać kodeks i zabić go. Chcę zmazać z siebie tę brudną myśl.

– Niech i tak będzie – rzucił z zadowoleniem Vir’tes. "Zrozumiał błąd. Jestem z niego dumny" – pomyślał i powiedział: – Ja i Moi’ra ruszamy do Karra’gul. Taraj’pei i Vir’tampo idą do siczy Vol’kaara. Podzielmy się pożywieniem i wodą. Tutaj macie mapę, dzięki niej bez problemu traficie z siczy do miasta. Ja stąd znam drogę na pamięć. A teraz ruszajcie.

Zarzucili torby na plecy i skierowali się w stronę gęstego lasu.

– Pożegnaj się z nim – zwrócił się Vir’tes do Moi’ry. – Możesz już go nigdy nie zobaczyć.

Spojrzała na niego zdziwiona oczami pełnymi łez.

– Miłość jest może niewidzialna, ale opętanych miłością poznaje się z daleka. No, dalej, bo ci ucieknie – uśmiechnął się serdecznie.

– Taraj’pei! – krzyknęła.

Maris odwrócił się i ujrzał biegnącą w jego kierunku Moi’rę. Zrzucił torby. Podbiegli do siebie i mocno objęli.

– Kocham cię, Taraj’pei.

– Ja też cię kocham, Moi’ra.

– Muszę ci coś powie...

Delikatnie musnął palcem jej ust. Potem je pocałował.

– Pamiętaj o mnie, jeżeli nie wrócę.

– Musisz wrócić, musisz koniecznie żyć. Tu nie chodzi tylko o mnie – mówiła subtelnym szeptem.

– Moi’ra, ja nie jestem waszym mas’tarajem.

– Nie o to chodzi – odpowiedziała. – Musisz żyć, bo... – wahała się – musisz żyć, bo dziecko musi mieć ojca...

– Dziecko..? – serce zaczęło mu bić szybciej i głębiej.

– Tak. Jestem tis’tava – odparła.

Tysiąc myśli topiło się w morzu radości, która niespodziewanie owładnęła umysł doskonałego człowieka. "Jest w ciąży.. To.. Będę... DNA... Mutant... Gildia... Kłamstwa... Dziecko... Dziecko... Gildia... Kłamstwa... Mutant... Jest w ciąży... Ojcem... Co ja zrobiłem?!"

– Dlatego musisz żyć – dokończyła. – A teraz już idź. Stań się prawdziwym takar’dajem.

– Moi’ra – nie mógł powstrzymać łzy, która spłynęła mu po policzku – muszę ci coś ważnego powiedzieć... Muszę...

– Nie – zaprotestowała. – Już nic nie mówmy, kochany. Idź.

"Niczego nie mogę być pewien. Może lepiej jej nic nie mówić. Skrzywdziłem ją, nigdy sobie tego nie daruję."



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 33 >