strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Wawrzyniec Podrzucki
Początek Poprzednia strona 48 Następna Ostatnia

Uśpione archiwum

 

 

fragment (2)

 

 

O AUTORZE
Wawrzyniec Podrzucki - Urodzony w 1962 r. w Gliwicach, żonaty. Z wykształcenia biolog, z natury artysta i romantyk. Zodiakalny Baran, co pomimo jego nader sceptycznego stosunku do astrologii i podobnych jej dziedzin, zadziwiająco często się potwierdza. Po studiach na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi UMCS w Lublinie rozpoczął pracę naukową, zajmując się początkowo zagadnieniami biologicznej ochrony roślin w ISK w Skierniewicach, później badaniami nad molekularnym podłożem nowotworów w Centrum Onkologii w Gliwicach, a następnie przez sześć lat mechanizmami regulującymi funkcjonowanie genetycznej maszynerii komórkowej w Instytucie Wistara w Filadelfii, publikując wyniki swoich badań głównie w "Journal of Virology". W 1999 r. obronił pracę doktorską na temat ekspresji genów wirusa HSV-1. Obecnie mieszka w Warszawie i pracuje w Instytucie Transplantologii AM. Zainteresowania nie ograniczają się do profesjonalnych (biologia molekularna i genetyka), obejmując m.in. fotografię, grafikę komputerową, akwarystykę, nowe i alternatywne nurty w nauce, oraz, co nie powinno dziwić, literaturę SF w klasycznej postaci. Jego literaccy mistrzowie to przede wszystkim Lem, Strugaccy, i Cortazar. Lubi włóczyć się po chaszczach z aparatem fotograficznym, grę "Starcraft" (w umiarkowanych ilościach) i święty spokój. Nie przepada natomiast za telewizją, polityką i jazdą w zatłoczonym autobusie.

Zanurzyli się jeden po drugim. Vlad od razu ustawił się pod prąd, równolegle do nurtu, i za pomocą włączonych pędników utrzymywał się nieruchomo względem płynącej wartko wody, czekając, aż wszyscy pozostali znajdą się za nim na ustalonych wcześniej pozycjach. Thomas zanurkował tuż po Kevinie... i natychmiast przeżył chwilę paniki. Zamiast bowiem klarownej toni, jakiej się spodziewał, otoczyła go niemal kompletnie nieprzejrzysta zawiesina, w której jego towarzysze, unoszący się przecież tuż obok, byli ledwie widoczni.

- Deus... - wyszeptał, momentami tracąc orientację. - Deus!

- Co się dzieje, synu? - Vlad podpłynął do niego zaalarmowany. - Zaplątałeś się w linę asekuracyjną?

- Nie zaplątałem się w żadną linę! To ta przeklęta woda!

- Co znaczy woda? Masz nieszczelny skafander? - zaniepokoił się Karawaniarz. - Tak? Masz dziurę? Mów, do ciężkiej zarazy, póki jeszcze można coś z tym zrobić!

- Jaką dziurę, Vlad? Ja po prostu nic nie widzę, zupełnie nic! Jakby mi ktoś łeb do worka wsadził!

- Nie widzisz? - Karawaniarz był szczerze zdziwiony. - Jak to? Masz kłopoty z maską?

Thomas domyślił się już, że całe to przedodpływowe zamieszanie - rozwierające się przepustnice, kurczenie przetoki oraz tabuny pierzchających na wszystkie strony podwodnych stworzeń - musiało wzruszyć i podnieść z dna ogromne ilości szlamu i najprzeróżniejszych szczątków. Przez co woda zrobiła się tak mętna, że nie potrafił nawet powiedzieć, gdzie jest góra, a gdzie dół.

- Nie z maską, człowieku, tylko z tą przeklętą zupą! - zdenerwował się. - Krew żywa! Nawet nie wiem, gdzie jestem ani w którą stronę mam płynąć!

- A dźwiękoźrał włączyłeś?

- Co?

- Dźwiękoźrał, do cholery! Po to go właśnie masz, a nie do ozdoby.

- Ale jak? - wyjęczał zdesperowany Thomas.

- Och, Matko nasza, z wami nowymi zawsze to samo. Nie słyszałeś, co mówiłem o panowaniu nad skafandrem?

- Oczywiście, że słyszałem, nie wkurzaj mnie.

- Ale z zapamiętaniem tego to już trochę gorzej, hm? - zauważył Karawaniarz uszczypliwie. - Myśleć, rozumiesz? Masz po prostu pomyśleć o użyciu dźwiękoźrału, wszystko.

- Kiedy ja nawet nie wiem, co to jest...

- I wcale nie musisz.

Niepewny rezultatu Thomas postąpił zgodnie z sugestią Vlada. I nagle, jak za odsłonięciem kurtyny, wszystko przejaśniało. Ujrzał czysty obraz pomarszczonego dna, jakichś struktur wyrastających z niego kilkaset metrów przed nimi, widział nawet ryby i unoszące się w toni śmieci. Wszystko co prawda było czarno-białe i lekko zniekształcone, ale z tego zdał sobie sprawę dopiero po chwili, zdziwiony, że wcale nie odbiera tego jako coś nienaturalnego czy kłopotliwego.

- Vlad? W porządku, już wszystko w porządku! Niesamowite... - wykrzyknął, zadowolony z siebie, jakby mu ktoś do kieszeni żab nawpychał.

- To możemy wreszcie płynąć? - spytał Karawaniarz, entuzjazm Thomasa przyjmując z całkowitą obojętnością.

Ruszyli za Vladem w kierunku struktur, które jak odwrócone dziurawe dzwony stały rzędem w poprzek dna Rzeki. Jakieś sto metrów przed nimi stary odbił w kierunku lewego brzegu, opadającego stromo aż do punktu, gdzie wyoblał się w płaską rynnę. Tuż przy pomarszczonej ścianie ponownie skręcili i popłynęli równolegle do niej, szybko zbliżając się do pierwszej przepustnicy. Przypominała ona kolosalny pączek kwiatu z bardzo krótką szypułą, wywiniętym na zewnątrz mięsistym kielichem i ażurowym kołpakiem zamiast płatków, nakrywającym jej wlot. Woda wpadała do czarnego otworu z budzącą respekt siłą, i raz po raz to gałąź, to kłąb wodnej trawy, to znów kawałek jakiejś zbutwiałej deski uderzały niczym pociski w sieć osłaniającą przepustnicę, nierzadko pękając na mniejsze fragmenty. W krótkim czasie przepustnica zapewne znikłaby pod zwałem śmiecia, gdyby nie osłona, która w regularnym jak oddech rytmie klęsła, żeby w następnej chwili wyprężyć się gwałtownie i strząsnąć z siebie nagromadzone szczątki.

W końcu, kiedy potężny ciąg przepustnic zaczął powoli przeważać nad mocą ich pędników, Vlad przylgnął do skarpy. Reszta natychmiast poszła za jego przykładem. Thomas, który przyssał się do ściany większością przylg, zauważył, że Vlad i Kevin wykorzystali tylko te na rękach i kolanach. Może i wystarczało, on jednak wolał nie ryzykować, czując na plecach potęgę chciwej paszczy w dnie, próbującej oderwać go od podłoża i posłać na swój pulsujący ruszt.

- Ej, Farquahart! Dupą też się przyczepisz? - zakpił Karawaniarz.

- A jeśli nawet, to co?

- A to, że nie mamy tu całego dnia, synu. Przywarłeś w pozycji obronnej, dobrej najwyżej do przeczekania. Być może przyjdzie nam z niej jeszcze skorzystać, ale na razie muszą ci wystarczyć ręce i nogi, bo nie zdążymy.

- Przecież mnie oderwie!

- Nic cię nie oderwie, zaufaj mi.

Thomas przemógł jakoś samozachowawcze odruchy i zaczął posuwać się na czworakach po śliskiej jak ryba powierzchni. Każdy ruch, każde podniesienie ręki bądź nogi okupione było walką o to, by pchana różnicą ciśnień woda nie powyszarpywała mu kończyn ze stawów. Był to wyczerpujący wysiłek i już po kilkunastu metrach miał dosyć tych zmagań.

- Vlad, daleko jeszcze?

- Bo co, zdychasz już? - odparł Karawaniarz i zaśmiał się złośliwie. - A jak wyście mnie przeganiali niczym bydło po całym mieście, to było wszystko w porządku, tak?

Thomas poczuł kłujące poczucie winy, bo to była szczera prawda, popędzili wtedy starego jak psa za karuzelą. A jednocześnie rozzłościła go ta prostacka pamiętliwość Vlada.

Wtedy to było co innego, do diabła!

Niby w jakim sensie, synku?

A w takim, że na karku mieliśmy Ramireza z jego gorylami, raczej mniej przewidywalnymi niż Rzeka, nie sądzisz? I ani Gerhard, ani ja nie popisywaliśmy się niczym przed tobą i nie próbowaliśmy się odgryźć tak jak ty teraz. Małoduszny z ciebie człowiek, Vlad, tyle ci powiem.

Thomas musiał chyba trafić w jakąś czułą strunę, bo zamiast spodziewanej kąśliwej riposty usłyszał tylko:

- Jeszcze około dwudziestu metrów. A co do techniki, to staraj się bardziej ślizgać, niż chodzić.

Vlad miał rację. Taki sposób poruszania się był o wiele mniej męczący i ostatni odcinek ściany Thomas przebył bez problemu.

Chwilę jeszcze płynęli tuż przy brzegu, po czym zawrócili na głębsze wody i opadli na dno, tuż na granicy zagonu wielkich, nieustannie falujących rzęsek.

- To jakieś robaki? - spytał Thomas.

- Matko Heleno, jakie znowu robaki? - oburzył się Vlad gwałtownie. - Przecież to są ręce naszego Drzewa!

- Ręce Drzewa! - parsknął Farquahart. - A gdybyś tak spróbował jeszcze raz, tylko już bez tych pseudoreligijnych eufemizmów?

- Kiedyś wreszcie dorośniesz, niedowiarku, i może wtedy otworzą ci się te twoje cyniczne ślepia! - rzekł Vlad, nie dostarczając jednak żadnej rzeczowej odpowiedzi na zadane mu przez Thomasa pytanie.

- Daruj sobie te kazania, dewocie - zbył go Farquahart. - Jak nie chcesz mówić, to po prostu powiedz, że nie, i wystarczy.

- To są motywatory - odezwał się niespodziewanie Regulamin. - Stanowią integralną część systemu obiegu wody w każdym konarze Drzewa.

- No i widzisz, staruszku? - Thomas odwrócił się do Karawaniarza, który siedział milczący, tak jak wszyscy przyssany do dna za pomocą szerokich przylg na pośladkach. - Jak się chce, to można i jasno, i do rzeczy, a nie jakieś tam mistyczne banialuki. No dobra, na co teraz czekamy?

Vlad chyba się autentycznie obraził, bo dalej nic nie mówił. Zaczynało to trochę kretyńsko wyglądać. Siedzą tu, dziesięć metrów pod powierzchnią wody, między nogi wślizgują się im kraby i węgorze, dookoła fruwają niebezpieczne odpadki, a ten nadąsał się jak smarkula z miejskiej ochronki, która nie dostała zabawki. Szlag niech trafi takiego przewodnika!

- Trzeba poczekać na rewers. To chyba już za kilka minut. Tak, tato? - Kevin szturchnął ojca, próbując przerwać niezręczną ciszę.

- Chłopak dobrze mówi - odrzekł Vlad, wciąż nieco nastroszony. - Poczekamy jeszcze moment i popłyniemy do wlotu przetoki. Tylko trzymać się dokładnie za mną, bo nie mam ochoty zbierać nikogo z popychaczy!

W końcu oderwali się od dna i unieśli ku środkowym warstwom wody. Pomijając ruch spowodowany coraz słabszym ssaniem przepustnic, Rzeka prawie zamarła.

- Szybciej, towarzystwo! - ponaglił ich Vlad i puścił się prosto jak strzała przed siebie.

Thomas płynął, usiłując podzielić uwagę pomiędzy śledzenie ruchów Karawaniarza a rzucanie zaciekawionych spojrzeń w dół i na boki. Dno Rzeki zaczęło wyraźnie opadać, ciągnący się nieprzerwanie przez jego środek wąski zagon motywatorów rozrósł się wszerz, a one zrobiły się grubsze, dłuższe i płetwowato rozpłaszczone na czubkach. Tuż przed przegrodą koryto Rzeki przeszło w kilkunastometrowej średnicy lej, nad którego środkiem Vlad zatrzymał się, czekając, aż wszyscy do niego dołączą.

- Teraz uwaga. Kiedy dam znak, płyniemy w dół. Do tej pory mieliśmy przyjemną, podwodną wycieczkę. Ale przetoka to już zupełnie inna sprawa. Musimy przepłynąć przez sam jej środek, między popychaczami, po łuku. Jeśli brzmi to prosto, to od razu uprzedzam, że nie jest. Wolne od popychaczy światło normalnie ma prawie pięć metrów średnicy, ale kiedy przetoka się kurczy, szybko maleje do półtora. Prędkość przepływu w kolanie osiąga wówczas prawie siedem metrów na sekundę, a zawirowania będą was chciały wyżąć jak starą szmatę. Musicie przyjąć jak najbardziej opływową pozycję i trzymać się osi przetoki. Skrócimy teraz asekurację, tak żebyśmy mogli trzymać się jeden drugiego, ręka - noga, o, w ten sposób.

Wszyscy posłusznie podciągnęli linki przy pasach i na próbę zrobili węża, obejmując rękami nogi partnera przed sobą. Vlad dokończył instruktaż.

- Popychacze pracują bardzo regularnie, i na całej długości przetoki, oprócz krótkiego odcinka w samym kolanie, mają mniej więcej takie same rozmiary. Są całkowicie przewidywalne, ale też piekielnie silne i wejście w zasięg ich płetw oznacza w najlepszym razie nieprzyjemny wstrząs, a w najgorszym - śmierć. Gdyby w jakiś sposób do tego doszło - gdyby was wciągnęły - musicie natychmiast odłączyć się od asekuracji albo wszystkich nas przemieli. Zwińcie się wtedy najciaśniej, jak tylko zdołacie. Popychacze przepchną was przez przetokę i chociaż na pewno nie będzie to przyjemne, przeżyjecie.

Cała czwórka, oraz strzygący patrzałkami Regulamin, wisiała teraz dokładnie nad wlotem do wielkiego leja. Nie był to widok, który mógł dodawać otuchy - czarna, głęboka studnia, na całym obwodzie porośnięta dwumetrowymi, płetwiastymi czułkami, które jakoś wciąż kojarzyły się Thomasowi z robactwem. Przetoka wyglądała jak monstrualny przełyk, a oni jak zakąski.

- Łapcie się już - zakomenderował Karawaniarz.

Przywarli do siebie najciaśniej, jak potrafili. Thomasa ogarnęło przemieszane z lękiem podniecenie, jak wtedy, kiedy jako pięcioletni brzdąc po raz pierwszy miał wsiąść na diabelski młyn wodny.

Popychacze falowały coraz wolniej i wreszcie się zatrzymały. Ich bezruch trwał jednak zaledwie kilka sekund, po czym wielkie płetwy ruszyły ponownie, tyle że w przeciwnym kierunku. Z początku niemrawe, szybko nabrały tempa i woda coraz gwałtowniej poczęła wpływać do wielkiej, orzęsionej gardzieli, ciągnąc całą ich czwórkę ze sobą.

- No, towarzystwo! Jedziemy! - krzyknął Vlad i runął głową w dół.

Zaczęła się niesamowita jazda. Thomas, trzymający się nóg Karawaniarza jak pijawka, widział teraz raczej niewiele. Czuł jednak potężne turbulencje, które jednocześnie próbowały rozerwać go i ukręcić w pasie jak nać marchewki. Gerhard, trzymając go za kostki, tak jak on trzymał Vlada, i poddawany takim samym siłom, kilka razy omal nie wyłamał mu stawów. Organizm ludzki jest jednak nadspodziewanie wytrzymały, o czym Thomas już się przekonał, uchodząc cało podstępnemu atakowi Hossana Kraushaara.

W najgorszej sytuacji był Kevin, płynący w ogonie. Szalejące wiry najbardziej musiały dawać się we znaki właśnie jemu, co potwierdzały kwieciste przekleństwa:

- Dupignacka twoja w małpi ryj melona płetwo jedna, młotkiem prasowana! Żebyś tak... Auu! Flak ci do mułu, jak nie skonasz, łapo wredna!

- Kevin, co się dzieje? - zaniepokoił się Thomas. - Jesteś cały?

- Cały, cały, nie ma spychu. Trochę mi tylko pychol przyszurało.

- No to w porz... - zaczął Farquahart, kiedy ciężka stopa Vlada zamknęła mu usta w pół słowa, brutalnie i niespodziewanie.

To było trochę tak, jak w tej zabawce z drewnianych kulek zawieszonych na niciach jedna za drugą, w równym rzędzie. Pociągałeś i puszczałeś pierwszą z nich, a kiedy zderzała się z następną z kolei, odbijała się nie ona, lecz ta, która zawieszona była na drugim końcu szeregu. Kevin okazał się teraz taką właśnie kulką uderzającą najpierw, a ojciec tą, która odbija się w odpowiedzi. Zaskoczonym Karawaniarzem zarzuciło w bok o wiele gwałtowniej, niż wynikałoby to z samego działania zawirowań w zwężającej się przetoce, a Thomas, na ten jeden fatalny moment zdekoncentrowany przez okrzyki Kevina, rozluźnił swój uchwyt na łydkach starego.

Pięta Vlada, jak celnie opadająca pięść, wyrżnęła Thomasa prosto w podbródek i odepchnęła wystarczająco daleko od osi przetoki, by prąd wody przekręcił go jak patyk i ustawił w poprzek pędzącego przez tunel strumienia. Przyhamowało go niczym na ścianie, obróciło wokół wszystkich trzech osi i w końcu ustawiło niczym barykadę na drodze Gerharda i Kevina.

W ułamku sekundy cały ich misternie spleciony łańcuszek diabli wzięli. Obarczony dodatkowym ładunkiem i zaplątany w spadającego nań z góry Kevina, von Klosky momentalnie stracił kontrolę nad swoim położeniem i wpadł na popychacze. Bezceremonialnie pchnięty przez wiosłujące płetwy poleciał w dół, wyprzedzając Vlada i przy okazji waląc Thomasa kolanami w brzuch. Za nim runął Kevin, ostatecznie spychając Farquaharta na przeciwległą ścianę przetoki wprost pod następny z ogromnych motywatorów.

- Asekuracja, puśćcie tę zasraną asekurację!! - wrzeszczał Karawaniarz.

Thomasowi zostało na tyle przytomności, by wykonać jego polecenie. Pozostali musieli chyba uczynić to samo, bo nagłe niekontrolowane szarpnięcia ustały. Niemniej uderzenie mięsistej płetwy i tak zdążyło go nieźle ogłuszyć. Słabiej, niż się obawiał, jakby oberwał w głowę mokrą szmatą, wystarczająco jednak mocno, żeby kompletnie stracił orientację. Chciał przyjąć pozycję płodu, tak jak radził Vlad, ale jego wysiłkom skutecznie przeszkadzały nieustannie pracujące popychacze. To było jak publiczna chłosta na rynku w Keshe, z tą tylko różnicą, że tutaj jego oprawcy bili na oślep, waląc gdzie popadnie. Zaraz, o czym to stary mówił? Że można wykorzystać popychacze do transportu wzdłuż przetoki, chwytając się jednego i pozwalając przerzucić się do następnego. Co jednak łatwo powiedzieć, o wiele trudniej zrealizować, zwłaszcza kiedy doświadcza się czegoś po raz pierwszy. Przeklęte machadła, śliskie i falujące bez ustanku, ni diabła nie chciały dać się złapać. W końcu zdesperowany i obolały od wymierzanych raz za razem cięgów, Thomas wyciągnął przed siebie ręce w nadziei, że może jego przylgi same czepią się którejś z płetw.

Pierwsza tylko ześlizgnęła się bokiem po jego dłoniach, następna podobnie. Thomasowi przemknęło przez myśl, że być może robi głupstwo. Przecież uderzająca w wyprostowane ręce płetwa bez trudu mogła mu je połamać. I właśnie wtedy kolejny z popychaczy trafił w przyssawki pod właściwym kątem, momentalnie porywając go ze sobą. Thomas zaczął fruwać tam i z powrotem niczym kleszcz na psim ogonie i choć to także nie było szczególnie przyjemne, przynajmniej nic go już nie grzmociło w potylicę. Przywarłszy do popychacza pozostałymi frontowymi przylgami, poturbowany, ale chwilowo bezpieczny, rozejrzał się za swoimi towarzyszami. Kilka metrów poniżej zobaczył Vlada, który tak jak on latał w górę i w dół przetoki, uczepiony machającej płetwy. Niestety, Gerharda ani Kevina nigdzie nie mógł dostrzec. Pozostawała tylko nadzieję, że mimo wszystko nic im się nie stało i że szczęśliwie dotarli do wylotu przetoki po przeciwnej stronie septum.

- Jak tam, synu? - usłyszał zatroskany głos Karawaniarza. - Mocno dostałeś?

Szczerze powiedziawszy, popychacze spuściły Thomasowi takie manto, jak jeszcze nikt i nigdy. Nie miał jednak zamiaru dawać staremu kolejnej okazji do złośliwości, toteż siląc się na nonszalancki ton, odrzekł:

- Przeżyję. Nie tak obity wychodziłem po meczach. Powiedz mi lepiej, co z nimi?

- Chyba wyłgają się z tego mniejszym kosztem niż my - odparł Vlad z cichym westchnieniem ulgi. - Ten Klosky ma więcej szczęścia niż rozumu, bo prawie od razu wpadł z powrotem w środek prądu, a do tego jeszcze taki królik z rękawa!

- Jaki znowu królik?

- No, ta wasza poczwara! Nadęła się nagle jak ropucha i pociągnęła Klosky'ego ze sobą! Całe szczęście, że Kevin odziedziczył po mnie trochę mózgu, bo jakby w porę nie chwycił się jego asekuracji...

- To może już nawet są po tamtej stronie? - zasugerował Thomas nieśmiało.

- Niewykluczone, chłopcze, niewykluczone. Bo czegoś takiego nie widziałem, jak długo chodzę tą drogą.

Thomasowi te dobre wiadomości zdecydowanie poprawiły humor. Zaraz jednak przypomniał sobie o diakonie i z miejsca sposępniał.

- Deus, a jeśli ten ścierwoliz Ramirez rzeczywiście gdzieś się tam zaczaił?

- E, tam! Nie wiem, jaki ten sukinsyn miał sprzęt, ale szczerze wątpię, żeby to było coś więcej niż prosty osmosłon - odparł Vlad z przekonaniem. - Takim aroganckim bydlakom zawsze się zdaje, że są niezniszczalni. Po mojemu, nawet jeśli przeszedł żywy przez taki magiel, to o włos, i pewnie jeszcze w tej chwili pływa nieprzytomny koło falochronu.

- A jeżeli się mylisz?

- Hm, duchem Heleny nie jestem - mruknął Karawaniarz. - Jednak mój stary nos rzadko kiedy mnie zawodzi, szczególnie gdy rzecz tyczy się Rzeki. A tak w ogóle ten łajnem nadziewany Ramirez to głupek, jeśli myśli, że przechytrzy Klosky'ego. Za krótki on nawet na swój własny cień, padalec zarozumiały.

- Nie lekceważ szaleńców, Vlad - odrzekł Thomas, któremu zaczynało być niedobrze od nieprzerwanej huśtawki na popychaczu. - Oni zdolni są do takich rzeczy, że... Słuchaj, ruszmy się stąd, bo jeszcze trochę, a znowu się porzygam. Tylko powiedz, co mam teraz robić?

- A wytrzymasz następną rundę prania po tyłku?

- Jeśli nie mam innego wyjścia...

- Cóż, możesz jeszcze spróbować wskoczyć z powrotem w środek strumienia. Tylko że jak ci się nie uda dokładnie wstrzelić, cała zabawa w salonowca powtórzy się od początku. Bezpieczniej byłoby się zwinąć albo skakać z popychacza na popychacz.

- Ale gdyby mi się udało, byłoby o wiele szybciej, tak?

- Ano byłoby.

- W takim razie zaryzykuję. Idziesz pierwszy?

- Nie, popłynę za tobą.

- Jak uważasz - powiedział Thomas i z głośno bijącym sercem przygotował się do skoku w pędzący strumień.

Musiał jeszcze wytrzymać parę machnięć, zanim wyczuł właściwy rytm i uznał, że wie, jak to trzeba zrobić. Wyczekał na moment, kiedy jego popychacz znalazł się na szczycie zstępującej fazy wiosłowania i wpłynął pod jak najostrzejszym kątem w środek przetoki, od razu trafiając w centralny prąd. Wyciągnąwszy ciało, z głową pomiędzy wyprostowanymi rękami i ze wspomaganiem włączonych na pełną moc pędników, pomknął niczym polujący szczupak w dół. Tuż przed wejściem w kolano przetoki wpadł w chwilową panikę na myśl, jak też poradzi sobie na zakręcie. Okazało się jednak, że z jego nowymi zmysłami, danymi mu przez kombinezon, stał się prawdziwie rzecznym zwierzęciem, dla którego woda była naturalnym środowiskiem życia. Zakręt ze śpiącym myncerem pokonał bez przeszkód, coraz mniej się bojąc, a coraz bardziej rozkoszując niesamowitą jazdą we wnętrznościach Drzewa. Kiedy przemierzył ostatni odcinek prostej i wychynął z gardzieli przetoki w segmencie York, był już gotów na następną przejażdżkę, o ile ktoś by mu ją zaproponował.

Lej nie miał tutaj tak ostrej krzywizny, jak ten w Keshe, za to znajdował się na większej głębokości. Thomas odpłynął w lewo i obejrzał się za siebie akurat w samą porę, by zobaczyć Vlada, wyskakującego z gardzieli jak pstrąg z wodospadu. Stary, opasły szklarz wykonał jeszcze pełen nieoczekiwanej gracji zwrot przez plecy, po czym podpłynął do czekającego nań Farquaharta.

- Aleś dał popis, niech cię! - wykrzyknął z niekłamanym uznaniem Karawaniarz. - Szybko się uczysz, synu!

Ze starym działo się chyba coś niedobrego, bo był to już drugi komplement, jaki w ciągu zaledwie kilku minut Thomas usłyszał z jego ust.

- Wyszło mi bardziej ze strachu niż z racji umiejętności - odparł zażenowany, ale i mile połechtany pochwałą Karawaniarza.

- Ze strachu to się można najwyżej zesrać w gacie - podsumował Karawaniarz autorytatywnie. - Nie, chłopcze, od razu widać, że czujesz, o co chodzi.

- Skądże - zaoponował Thomas. - To wszystko przez ten kombinezon, dosłownie sam mnie niósł.

- Kombinezon, nie kombinezon, ja tam swoje wiem - rzekł stary i dodał z pozorną obojętnością: - Nie powiem jednak, że się marnujesz i że pod moim okiem szybko wyrobiłbyś się na pierwszego w fachu, boś przecież wpatrzony w tego podstępnego Klosky'ego jak w gołą babę.

Thomas nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

- Wybacz mi, ale nawet nie będę tego komentował - odparł w końcu. - Ani tłumaczył ci słowa "lojalność", bo pewnie i tak byś tego nie pojął.

- No to się grubo mylisz, Farquahart.

- A, rzeczywiście, przepraszam. Zapomniałem o jednej osobie. - Thomas prychnął z sarkazmem. - O tobie, Karawaniarz. Wszyscy inni obchodzą cię tylko wtedy, gdy możesz na nich, albo dzięki nim, coś zarobić, więc mi tu nie kadź, dobrze?

- Bzdura, synu - odrzekł Vlad, niespeszony kąśliwością Farquaharta. - Ale co ja cię będę przekonywał, ty przecież i tak wiesz lepiej, prawda? Ten stary lis Klosky ponapychał ci mokrych trocin do mózgownicy i przywiązał do siebie jak psa! A ty, co ty z tego masz, hę? Same tylko kłopoty, jeśli mnie wzrok i słuch nie okłamują. Ech, głupi jesteś, Farquahart, jeśli myślisz, że dla jakichś tam ideałów warto sobie życie pokiereszować.

- Ja ci już chyba coś powiedziałem, staruchu! - warknął Thomas, czując, że znienacka wykluwa się kolejna awantura z tym egoistycznym satyrem.

- Ty powiedziałeś mnie, a ja mówię tobie: za nic nie warto! - wyrzucił z siebie Vlad. - Sam miałem kiedyś w głowie nafajdane tak jak ty, ale w porę wziąłem sobie na przeczyszczenie i...

- Dosyć! - przerwał mu Thomas ostro, na dobre rozzłoszczony tyradą starego. - Widzę, że zapomniałeś, kto tu za kim idzie i gdzie czyje miejsce, co? No to ja ci zaraz przypomnę, dziadu jeden. Stawiaj ten swój tłusty tyłek do pionu, no już! A teraz szukaj Gerharda, jeśli nie chcesz, żeby ta czcza gadanina poważnie zaszkodziła twojemu zdrowiu!

I dla podkreślenia, że ich podwodna dyskusja dobiegła końca, Thomas odbił się od dna i ruszył przed siebie, na chybił-trafił kierując się w stronę prawego brzegu.

- Nie różnisz się wiele od tych gówniarzy, zbałamuconych przez czerwono-czarnych, wiesz o tym, Farquahart? Ej, nie tam, tylko w lewo!

Thomasowi wcale nie spodobała się ostatnia uwaga, lecz zacisnął zęby i zwinnie zakręcił tuż ponad dnem, podążając za Vladem. Dopłynąwszy do brzegowej skarpy, obydwaj zatrzymali się na moment, a potem ostrożnie unieśli ku powierzchni, czerniejącej jak noc nad ich głowami.

- Czemu tu jest tak ciemno? - zaniepokoił się Farquahart.

- Korzenie... - mruknął Karawaniarz zdawkowo.

Chwilę później głowa Thomasa zetknęła się ze sprężystym sklepieniem.

- Co jest? Las rośnie tutaj już nawet w Rzece? - zdziwił się, od tafli wody dzieliło ich bowiem jeszcze ładne kilka metrów.

- Nic nie rośnie. Po prostu odbój je zalał - powiedział Karawaniarz, zrównując się z Farquahartem. - Musieliśmy trafić akurat na sam szczyt spiętrzenia.

Więc to pewnie dlatego Rzeka wydawała mi się tutaj głębsza, pomyślał Thomas i chwytając się korzeniowej platformy od spodu, zaczął przesuwać się ku jej krawędzi.

- Czekaj no! - powstrzymał go Vlad. - Co ty, zgłupiałeś? Chcesz, żeby cię fala zwrotna pociągnęła? Dobrze, żeś się złapał tych patyków, i na razie ich nie puszczaj, bo polecisz.

Thomas o nic nie pytał, tylko chwycił się mocniej korzeni. Był z Karawaniarza kawał interesownego sukinsyna, to fakt. Ale prawdą było również, że znał się na swoim fachu jak mało kto, i w sprawach Rzeki czy Lasu Thomas absolutnie nie zamierzał z nim dyskutować. Wkrótce poczuł, jak woda, dotąd prawie nieporuszona, zaczęła na niego napierać z wyczuwalną mocą. Spiętrzona wcześniej siłą bezwładności na przegrodzie, wracała teraz na północ, zmuszona nieubłaganymi prawami fizyki do wyrównania poziomów. Znowu wokół głowy Farquaharta zaczęły fruwać przeróżne podwodne śmieci, uniesione gwałtownym prądem. Woda rwała coraz szybciej, wlewając się z powrotem do segmentu i kładąc Thomasa na plątaninie korzeni, niemal równolegle do dna. Gdyby się w tej chwili puścił, mogłoby go na nich niezgorzej poharatać. Trzymał się więc z całych sił, podczas gdy wiry, tworzące się na styku Las-Rzeka, ssały go i szarpały. Największy impet trwał jednak krótko i już po kilkudziesięciu sekundach woda opadła do swojego normalnego stanu, co pozwoliło im odetchnąć.

- Koniec? - spytał Thomas, na wszelki wypadek nie zwalniając jednak uchwytu na korzeniowym sklepieniu, zwieszającym się teraz kilkanaście centymetrów nad powierzchnią Rzeki.

- Koniec - potwierdził Karawaniarz. - Możemy wyłazić.

Na rękach przeciągnęli się do krawędzi platformy i odgarniając z twarzy mokre frędzle obrośniętych glonami korzonków, ostrożnie wychylili głowy na powierzchnię. Thomas rozejrzał się po zupełnie nowej dla niego okolicy i poczuł ukłucie rozczarowania. Albowiem, przynajmniej na pierwszy rzut oka, to miejsce niczym się nie różniło się od południowego Keshe. Taka sama Rzeka, prosta jak strzelił, zwarta ściana porastającego przeciwległy brzeg Lasu, ciągnąca się aż po zamglony horyzont, i przypory, niebotyczne, łukowato wygięte, sterczące nad zielono-perłowym krajobrazem niczym odnóża jakiegoś kolosalnego pająka. Innymi słowy, brakowało egzotyki, której Thomas cały czas podświadomie oczekiwał. Nie było też świecących kul ani innych pocisków pędzących ku nim zdradziecko. Nic, tylko cisza, podkreślana szumem płynącej wody.

- Słuchaj no, mały, a może byś tak skomunikował się w końcu ze swoim przyjacielem, jak myślisz? - odezwał się Vlad, upewniwszy się, że nikt nie strzela do nich z ukrycia.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 48 Następna