strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Wawrzyniec Podrzucki
Początek Poprzednia strona 49 Następna Ostatnia

Uśpione archiwum

 

 

fragment (3)

 

 

Thomas pośpiesznie otworzył komplant w paśmie komunikacji ogólnej. Niech sobie stary słucha.

- Gerhard?

- Tom? - usłyszał niemal natychmiast w odpowiedzi. - No, nareszcie! Nic ci nie jest?

- Nie, wszystko w porządku.

- A stary?

- Żyje, i marudzi, jak zawsze. Gdzie jesteście?

- A wy?

- My... - zaczął Thomas i zamilkł, rozglądając się już nieco uważniej dookoła.

Po jego prawej stronie wznosiła się pozornie nieskończona ściana septum, która przez swój ogrom sprawiała wrażenie odległej zaledwie na wyciągnięcie ręki.

- Ee... jakieś ćwierć kilometra od przegrody, na prawym brzegu. A właściwie to jeszcze w wodzie.

- To dobrze - odparł von Klosky, wyraźnie uspokojony. - My też wylądowaliśmy po tej stronie akweduktu. Kevin przeprowadził mnie przez taką małą przecinkę między pniami. Cholernie trudno ją zauważyć, bo cała jest zasłonięta przez pnącza, ale jak podpłyniecie jeszcze trochę dalej...

- Klosky, ja wiem, gdzie to jest! - przerwał mu Vlad z irytacją. - W końcu sam tę cholerną szczerbę robiłem.

- Ty? - zaciekawił się Thomas.

- I coś taki zdziwiony? - warknął Karawaniarz.

Thomas z wolna przestawał reagować na burkliwość, która dla Vlada była po prostu czymś zwyczajnym.

- No przecież twierdziłeś, że nie byłeś tutaj od ponad trzech lat.

- Zgadza się. A co ma jedno do drugiego?

- Może nic, ale wydawało mi się, że Las bezzwłocznie zabliźnia wszystkie swoje rany - odparł Thomas z nutką drwiny w głosie.

- No to ci się wydawało - zbył go Karawaniarz.

Po czym przekręcił się w wodzie, wyrzucił ręce daleko przed siebie na korzenie i z zadziwiającą lekkością wywindował swoje potężne cielsko do góry. Z głośnym mlaśnięciem spleja ugięła się niebezpiecznie pod imponującą masą starego, choć w istocie mogła bez trudu udźwignąć jeszcze z dziesięciu takich jak Vlad. Stanąwszy na niej, Karawaniarz ściągnął kaptur z głowy, przeczesał palcami rzadkie, siwe włosy i popatrzył pytająco na Farquaharta.

- A ty na co czekasz? Idziesz czy zostajesz pod tymi farfoclami na zawsze?

- Idę, idę... - mruknął Thomas, nieufnie próbując dłonią korzeniowego pomostu.

Draństwo chwiało się całe i kołysało jak słomiana mata, skoro jednak opasły Karawaniarz nie zapadł się w tym po szyję... Przez chwilę Thomas szukał dobrego oparcia dla rąk, a potem podciągnął się, i ze zręcznością, która pomimo jego zdecydowanie młodszego wieku pozostała daleko w tyle za tym, co przed sekundą zademonstrował stary szklarz, wygramolił się w końcu na chybotliwy, kląskający i oślizgły od wodorostów kołnierz Lasu.

- Jak kulawa świnia - Vlad skomentował jego wysiłek z typowym dla siebie taktem.

- Ach, odczep się wreszcie ode mnie! - syknął Thomas ze złością, zmęczony nieustannym dogadywaniem Karawaniarza. - Prowadź lepiej do tej przecinki, bo dzień się kończy.

Korzeniowy nawis, w niektórych miejscach nie szerszy od farmerskiej kładki, ciągnął się nieprzerwanym pasem wzdłuż całego brzegu. Vlad maszerował po nim z wielką pewnością siebie, co Thomas obserwował z niekłamanym podziwem. Dla niego samego było to kilkadziesiąt metrów jednej z najbardziej wyczerpujących wędrówek w życiu. Chybotliwy pomost wystawiał na ciężką próbę jego koordynację ruchową, a przy tym wciąż musiał uważać, żeby nie zawadzić o jakiś wystający ułomek, nie wejść w dziurę albo nie ześlizgnąć się po śluzowatym, śmierdzącym kożuchu glonów z powrotem do wody. Toteż kiedy dotarli do zamaskowanego wyłomu w ścianie drzew, nogi drżały pod nim jak po kilkukilometrowym biegu, a pot kapał mu na oczy.

- I gdzie to przejście? - wysapał, ocierając czoło rękawem.

- Tutaj. - Vlad odsunął na bok długie girlandy winobluszczu i odsłonił dwumetrowej szerokości wyrwę. Nie wyciętą, lecz po prostu pozbawioną drzew, jakby one nigdy w tym miejscu nie wyrosły.

- Jak tyś ją zrobił? - zainteresował się Thomas.

Karawaniarz odwrócił ku niemu swoją pomarszczoną twarz i mrużąc chytrze oczy, spytał:

- A co, chciałbyś wiedzieć? Przyjmij moją propozycję, chłopcze, to wszystko ci powiem.

Thomas łypnął na Vlada z ukosa.

- Zdawało mi się, że ten temat mamy już za sobą - powiedział twardo.

- Jesteś zupełnie pewien? Może się jednak zastanowisz? - nie chciał ustąpić Karawaniarz.

- Zastanowiłem się. Maszeruj! - zakomenderował Thomas zwięźle i dźgnął Vlada palcem w plecy dla większej zachęty.

- Aż żal patrzeć, jakiś ty głupi. - Stary pokręcił głową z politowaniem, lecz po następnym ponaglającym szturchnięciu zamilkł i posłusznie wlazł między drzewa.

Thomas postąpił za nim w mrok, który po jasności otwartej przestrzeni odebrał w pierwszej chwili jako całkowity i nieprzenikniony. Jego wzrok przestawił się jednak szybko i niemal od razu wychwycił wąską ścieżkę, wykarczowaną bądź w jakikolwiek inny sposób wykonaną w gęstwinie. Niedługo nią szli, bo zaledwie kilkanaście kroków dalej ścieżyna rozszerzyła się w mikroskopijną polankę. Gerhard i Kevin, bez wątpienia cali i zdrowi, czekali na nich, przysiadłszy na zdjętych z ramion plecakach. Regulamin zaś wdrapał się na jeden z pni, skąd przyglądał się im teraz obydwiema parami oczu.

- No, jesteście - przywitał ich Gerhard, wstając. - Mieliście kłopoty?

- Nie, nieszczególnie - odparł Thomas. - A czemu pytasz?

- Trochę długo wam zeszło.

- Przez drobiazgi - bąknął Farquahart, kątem oka zerkając na Karawaniarza. - No i jak, nie natknęliście się na tego ścierwojada Ramireza?

- Nie. - Von Klosky potrząsnął przecząco głową. - Śladu po nim nie ma.

- A nie mówiłem? - rzekł Vlad z satysfakcją. - Ta kanalia przepadła w przetoce, nie może być inaczej.

Po minie Gerharda widać było, że ma na ten temat inne zdanie, ale na głos nic nie powiedział. Zamiast tego podniósł plecak, założył go z powrotem na ramiona i spytał:

- Rozumiem, że jeżeli mamy gdzieś przenocować, to nie tutaj?

- I słusznie - potwierdził Vlad, przepychając się na przód. - Odpowiednie miejsce jest dopiero kilkaset metrów stąd.

- No to prowadź.

Zaraz za rozszerzeniem ścieżka skręcała na prawo i podążała odtąd mniej więcej równolegle do Rzeki. Thomas miał wrażenie, że idzie ciasnym, wybudowanym ludzką ręką korytarzem. Drzewa stały tu bowiem jedno obok drugiego gęsto jak mur, podłoże pod stopami było solidne jak miejski trotuar, a nad głową splecione ciasno korony tworzyły niemal jednolite sklepienie. Deus, ale jak takie coś jest w ogóle możliwe? I co się stanie, jeśli któregoś dnia ludzie ostatecznie przegrają z naporem tego monstrum? Zaczną żyć w wydrążonych w drewnie tunelach? Na platformach wspartych o spilśnione korony drzew? A uprawy? Gdzie mieliby je prowadzić?

- Stajemy tutaj. - Głos Karawaniarza przerwał jego rozmyślania.

Thomas rozejrzał się dookoła zadziwiony zmianą, jaka tymczasem zaszła w otoczeniu. Tym razem polana, na którą wyprowadził ich Vlad, była pokaźna, Las wyraźnie się przerzedził, nareszcie przypominał... las. Drzewa w każdym razie rozstąpiły się na tyle, że można było między nimi zupełnie swobodnie przejść, chociaż nadal na jedno przypadało nie więcej niż kilka metrów kwadratowych.

Wszyscy pozdejmowali plecaki, więc i on zrzucił swój, na którym zresztą natychmiast usiadł, jako że zmęczenie po tak pełnym wrażeń dniu odezwało się nagle ze zdwojoną siłą. Nie miał jednak pretensji do swojego ciała za to, że zaczęło się buntować. Przeciwnie, całkiem dobrze było mu z uczuciem wyczerpania po solidnym wysiłku i ominięciu niebezpieczeństw, ponieważ nigdy dotąd nie odczuwał równie głęboko, że żyje, że po prostu istnieje. Niemniej, gdyby w tej chwili kazano mu zrobić choćby jeszcze jeden krok, odmówiłby zdecydowanie. Ale reszta towarzystwa wyglądała na podobnie skonanych jak on. Kevin siedział, ziewając rozdzierająco, Gerhard zamyślił się nad czymś, wsparłszy brodę na ręce. Vlad natomiast zrzucił kombinezon, przeciągnął się szeroko, a potem stanął pod najbliższym drzewem i bez skrępowania zaczął opróżniać pęcherz. Thomas uświadomił sobie naraz, że od dłuższego czasu czegoś mu w zachowaniu Karawaniarza brakuje. Tego niepokoju i podenerwowania, tak jeszcze widocznego w Keshe. A przecież Vladowi nie mogło ujść, że co najmniej dwukrotnie tego dnia przekroczył strefę bezpieczeństwa, jaką wyznaczył mu Gerhard. Nic jednak nie wskazywało na to, by Karawaniarz zamierzał wpadać w panikę. Czyżby faktycznie przejrzał oszustwo von Klosky'ego? Lecz jeśli tak, to dlaczego nie wypomniał im tego od razu, jak miał w zwyczaju? Już dawno powinien zrobić karczemną awanturę, a tymczasem spokojnie załatwia potrzebę pod drzewem...

Było to dziwne i intrygujące, jakby prostolinijny Karawaniarz odsłonił przed nim zupełnie nowe oblicze, człowieka przewrotnego i zdolnego do wyrachowania. Gdyby jednak Thomas znał starego lepiej, wiedziałby, gdzie leży prawdziwa przyczyna jego beztroski. Wiedziałby również, czemu biedak tak szybko stracił rezon u siebie w domu po tym, jak Gerhard wypomniał mu śmierć Sigo i Ochlaptusa. Stracił, bo naprawdę był temu winien i nigdy nie zdołał sobie tego wybaczyć. Tym bardziej że ci dwaj nie zginęli wcale z powodu jego zdrady czy egoizmu, lecz dlatego że Vlad najzwyczajniej w świecie... zapomniał. W skafandrze nieszczęsnego Sigo Thorndheima, którego ułomny organizm odrzucał każdy implant, zapomniał zainstalować komunikator, Ochlaptusowi zapomniał przekazać wiadomość, mimo iż zapisał ją na kilku osobnych kartkach... A teraz zapomniał nawet o pasożytach Gerharda, które już za kilka godzin miały wydostać się do jego krwi. Po prostu zapomniał. Na śmierć.

 

 

ROZDZIAŁ 8

 

- Nosal, daj no te szkiełka!

Nosal, niewysoki, wiecznie zgarbiony i jąkający się chłopak o twarzy szympansa, nie przepadał za rozstawaniem się z zabawkami, które raz dostał w swoje ręce. Prymitywna luneta z bambusowych rur i starych, nadłupanych soczewek z Kryształu Nieba nie stanowiła wyjątku. Toteż kiedy Wydra wyciągnął po nią rękę, Nosal cofnął odruchowo swoją, broniąc się przed odebraniem mu jego własności.

- A c-co tam masz? J-j-ja pop-patrzę!

Wydra spojrzał na niego jak ludożerca na zepsute jedzenie.

- Dawaj zaraz te szkła, Nosal!

- A-ale ty m-m-mi znów tego n-nie od-dasz, Wydra!

- Oddam, oddam - uspokoił go zniecierpliwiony Wydra i zanim tamten zdążył się zorientować, wyrwał mu lunetę z dłoni. Nosal popatrzył z żalem na swoją pustą rękę, a potem na Wydrę.

- No i co się tak gapisz, próchelcu? Przecież powiedziałem, że ci oddam, jak pragnę zzielenieć.

Przyłożył lunetę do oka i wyostrzył obraz, przesuwając bambusowy tubus.

- Ha, dobrze widziałem! Jest jakiś!

- C-co?

- Masz, popatrz.

Nosal pochwycił lunetę, uszczęśliwiony.

- G-gdzie?

- O, zaraz przy rozwidleniach wąsa. Pływa tam taka wielka kupa gałęzi, widzisz?

- Kupę w-widzę, ale nic p-poza tym.

- Jak to, nic? Człowiek tam jakiś jest!

Nosal wpatrywał się intensywnie, z wielkim ukontentowaniem poruszając tubusem lunety w przód i w tył. Naraz podskoczył, aż cała platforma obserwacyjna, z której od kilku godzin przepatrywali Rzekę w pobliżu Wielkiej Ściany, zachybotała niebezpiecznie, i zapiszczał z radości.

- Aha, jest t-tam przy tych ga-gałęziach, rzecz-czywiście!

Odjął lunetę od oka i wyszczerzył swoje przerzedzone zęby do Wydry, który odwzajemnił się równie tryumfalnym uśmiechem.

- Co mówił nasz wielebny? Żeby łapać i przyprowadzać mu każdego, kogo zobaczymy w Rzece, a już najbardziej takich, co wypłynęli spod Brody Wielkiej Ściany, tak?

- No - przytaknął Nosal.

- I że tych, co mu takich przyprowadzą, wielce nagrodzi i obdarzy szczególnymi łaskami, tak?

- C-coś takiego g-g-gadał, no... - przytakiwał dalej Nosal.

- A czy ktoś z naszych już mu przyprowadził?

- A n-nie wiem...

- No przecież nikt jeszcze nie przyprowadził, Nosal, nikt!

- I c-co z tego?

- To z tego, głupku, że możemy być pierwsi i wielebny nigdy nam tego nie zapomni. Może nawet zrobi nas ministrantami!

Nosalowi od razu oczy zabłysły, rozpalone nagłą gotowością do działania. Znowu popatrzył przez lunetę na Rzekę. Po chwili odwrócił się do Wydry wyraźnie posmutniały.

- Te, W-wydra, ale t-to chyba jest t-t-trup.

- Pokaż no...

Tym razem Nosal posłusznie oddał mu instrument. Soczewki lunety, po amatorsku wykonane i osadzone, a do tego jeszcze brudne od ciągłego obmacywania przez Nosala, dawały bardzo kiepski obraz. Wydra dostrzegł jednak kilka dużych krabów, które pojawiły się już na rozgałęzieniach Wąsa, badając ewentualną zdobycz.

- Może nie, może tylko nieprzytomny - powiedział cicho. - Ale nawet gdyby, wielebny mówił, żeby zdechłych też mu przynosić. Nie wiem po co, ale tak mówił.

- To c-co robimy? - spytał Nosal.

Wydra pociągnął nosem, mimo uprzedniego zapału niezbyt uszczęśliwiony perspektywą wytaszczania z wody topielca.

- No co, pójdę chyba po niego. Podaj mi linę.

Wydra chwycił podany mu przez kompana powróz i zszedł po drabince sznurowej na dół.

- Nosal! - krzyknął do góry. - Pilnuj, żeby się gdzieś nie zaplątała albo nie zaczepiła. Jak dam znak, ciągnij.

Z liną w lewej dłoni Wydra wszedł do wody. Prąd był coraz wolniejszy, a woda przy ścianie coraz wyższa, powinien się więc pośpieszyć, jeśli miał zdążyć przed odbojem. Jak przystało na kogoś, kto dobrze zasłużył na swoje przezwisko, Wydra szybko i bez wysiłku pokonał odcinek pomiędzy brzegiem a zwałem naniesionych przez Rzekę gałęzi, przy którym unosiło się bezwładne ciało.

Podpłynął bliżej i spróbował odwrócić je na plecy. Ale topielec był wielki jak on i Nosal razem wzięci, toteż po kilku nieudanych próbach dał temu spokój. Przepędził tylko kraby i trzymając się jedną ręką pływającej sterty odpadków, drugą zręcznie przewiązał liną ciało pod ramionami. Kiedy wszystko było gotowe, pomachał do Nosala. Lina napięła się i topielec, z jednej strony holowany z wysiłkiem przez jąkałę, a z drugiej popychany i utrzymywany na kursie przez płynącego obok Wydrę, ruszył ku brzegowi. W samą porę zresztą, bo woda w Rzece praktycznie przestała płynąć w poziomie, tylko wznosiła się już coraz gwałtowniej. Jeszcze kilka minut i utworzy potężny wał, który odbije się od Wielkiej Ściany i ruszy w przeciwnym kierunku.

- Nosal, przywiąż linę! - krzyknął Wydra, kiedy dowlekli domniemane zwłoki do brzegu. Wyskoczył zwinnie na zwartą plątaninę korzeni tworzących w tym miejscu naturalny pomost i spróbował wciągnąć na nią ciało, które jednak okazało się za ciężkie dla jednej pary rąk. Przywołał więc Nosala, i w końcu we dwójkę jakoś je wywindowali na platformę obserwacyjną.

- Ale w-wielki! - powiedział Nosal z pełnym zazdrości podziwem. Sam był raczej niepozornego wzrostu, ale dobrze umięśniony. - I co, t-trup?

Topielec, niewątpliwie płci męskiej, leżał teraz na plecach. Na głowie miał jakąś ściśle przylegającą maskę, naddartą jednak w wielu miejscach. Kiedy Wydra zaczął ją ściągać, pękła nagle i w ręce zostały mu tylko skurczone strzępy.

- Co to b-b-było? - spytał wiecznie ciekawski Nosal przyciszonym głosem.

- A bo ja wiem? Jakieś coś, może żeby nikt go nie poznał? Nie wiem. - Cisnął podartą maskę do wody.

Wydra pochylił się nad ogromnym mężczyzną i przyłożywszy palce do jego szyi, sprawdził, tak jak kiedyś nauczył go ojciec, czy krew wciąż płynie w jego żyłach.

- Żyje jeszcze! - wyszeptał do Nosala. - Trzeba go jak najszybciej zanieść do wielebnego. Dawaj troki, Nosal!

Jąkała posłusznie spełnił jego polecenie i wkrótce wielkolud był gotowy do drogi, uwieszony pod bambusowym drągiem niczym trofeum myśliwskie. Chłopcy odczekali, aż wielka fala przetoczy się na południe, a potem ostrożnie opuścili zdobycz na leśny trakt, zsunęli się w ślad za nią i zarzuciwszy swoje koromysło na ramiona, ruszyli żwawo ku osadzie.

 

* * *

 

Maurice Koresaria pojawił się w segmencie York bez żadnej wiedzy o miejscowych realiach, za to od stóp do głów przepełniony misyjnym zapałem, fanatyczną żarliwością, nieograniczoną wiarą w swój Kościół i we własne możliwości oraz całą masą innego pseudoreligijnego śmiecia. Indoktrynerzy KOR wypchali go swoim farszem tak dokładnie, że nieszczęsny Maurice zapomniał nawet swojego poprzedniego prawdziwego imienia i nazwiska.

Pozbawiony wyczucia i doświadczenia przez pierwsze tygodnie popełniał jeden kardynalny błąd za drugim, z których chyba największym było naiwne przekonanie, że wszyscy padną na kolana na sam jego widok. Następnym była decyzja o ustanowieniu pierwszego z przyczółków Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia w najludniejszej z tutejszych osad, w trapersko-przemytniczej ostoi Fairy. Zaanektował opuszczoną tawernę na obrzeżach mieściny, po czym zażądał, ot tak po prostu, żeby do południa następnego dnia wszyscy złożyli mu wizytę w celu zadeklarowania wierności ideom Kościoła oraz jemu, diakonowi tego Kościoła. "Gdybyście zaś nie posłuchali...!" - zagroził...

Ludzie, i owszem, złożyli mu wizytę, po której ten zadufany idiota ocknął się na drugi dzień w kupie nieczystości za osadą, nieludzko poturbowany i bliski śmierci. Jednak jakimś cudem przeżył i kiedy w końcu wylizał się na tyle, że mógł kuśtykać o własnych siłach, powlókł się przed siebie, obolały, głodny i rozwścieczony. Niemniej pranie mózgu zrobiło swoje, jako że ta bolesna przygoda jedynie wzmogła jego determinację i misyjną gorliwość. Przez wiele dni maszerował bez celu leśnymi ostępami, żywiąc się, czym popadnie, aż dotarł w końcu w odludne miejsce na północy, tuż u podstawy żywoskłonu. Tam oddał się głębokim medytacjom, które doprowadziły go ostatecznie do wniosku, że nawracanie tej pogańskiej hołoty w pokojowy sposób nigdzie go nie zaprowadzi i że należy diametralnie zmienić taktykę.

W ciągu kilku pierwszych tygodni po ozdrowieniu rozpoznawał tylko ostrożnie teren, z wolna komponując mapę całej lewobrzeżnej połowy segmentu. Okazało się, że ludzi mieszka tu tylu, co kot napłakał, za to są oni nadzwyczaj wyczuleni na intruzów. Toteż przez kolejne dwa miesiące Koresarii udało się ukraść im zaledwie kilka podstawowych narzędzi, trochę zapasów i parę innych przypadkowych drobiazgów, jakie wpadły mu w ręce. Niewiele tego było, jak na początek budowania przyszłej chwały jego parafii, ale Maurice czuł się jak pokutnik i męczennik za sprawę, a to wprawiało jego zdeformowaną jaźń w doskonały nastrój. Zabrał się ochoczo do dzieła i po pół roku iście galerniczej pracy wybudował prymitywne osiedle, oczami wyobraźni widząc je rozrastające się w niedalekiej przyszłości we wspaniałą, silną i prężną gminę, a później w jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy ośrodek krzewienia prawdziwej wiary w całym Drzewie.

Potem zaczęły się jego całonocne wyprawy w głąb segmentu, podczas których, niczym ucieleśnienie potwora z dziecięcych koszmarów, obezwładniał i porywał synów i córki nielicznych mieszkańców segmentu York. Po pierwszej udanej wycieczce długo nie wychylał nosa ze swej samotni, z niepokojem czekając na reakcję tubylców, którzy już przecież raz zademonstrowali, co potrafią. Kiedy jednak cały miesiąc minął bez żadnej próby odbicia mu "uczniów", Koresaria nabrał pewności siebie. I choć szczęście uśmiechało się do niego przeciętnie tylko raz na kilkadziesiąt eskapad, to i tak do końca pierwszego roku zdołał zapędzić do swojej zagrody sześcioosobową grupkę "owieczek". Z owieczkami tymi postępował zgodnie z wdrukowanymi mu do mózgu instrukcjami, przewidzianymi na takie okoliczności. Wkrótce miał dwóch wiernych i całkowicie mu posłusznych akolitów, których rola polegała głównie na trzymaniu w ryzach pozostałych parafian oraz "werbowaniu" nowych.

Pod koniec drugiego roku w Yorku Maurice miał już jakie takie rozeznanie w lokalnych stosunkach, głównie dzięki informacjom uzyskanym od kolejnych "nawróconych". Wiedział na przykład, że z północy, a nieco rzadziej z południa, przedostawali się do Yorku od czasu do czasu różni obcy. Oczyma swej przepełnionej religijnym entuzjazmem duszy Koresaria widział w nich potencjalny materiał na nowych członków ich wspólnoty, potencjalne zagrożenie dla ich wspólnoty, potencjalne źródło nowych, cennych informacji dla przywódcy ich wspólnoty, ewentualnie dowolną kombinację każdego z powyższych. Zorganizował więc regularne wachty w pobliżu najbardziej prawdopodobnych miejsc pojawiania się przybyszy z zewnątrz, i cierpliwie czekał, w tym czasie prowadząc codzienną, rutynową robotę pasterską.

Plan jednak zawodził. Mijały tygodnie, a obcych jak nie było, tak nie było. Maurice nadal nie rezygnował, niemniej po trzech miesiącach bezowocnych wacht powracający z pustymi rękoma czatownicy spowszednieli mu całkowicie. Toteż kiedy do chaty diakona (z typowo kościelną emfazą zwanej Domem Boskiej Harmonii) wszedł akolita i oznajmił przybycie dwóch następnych wiernych, Koresaria nie raczył nań nawet spojrzeć. Machnął tylko niecierpliwie ręką.

- Modlę się teraz i medytuję. Więc jeśli nie macie żadnych ważniejszych spraw, to wynocha.

Rumor w izbie zmusił go jednak do przerwania lektury swoich ukochanych Wersetów. Zirytowany uniósł głowę znad modlitewnika... i otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.

- A co wyście mi tu przynieśli? - zapytał, na wszelki wypadek od razu okraszając tembr swojego głosu kapłańskim gniewem.

- Mmmm-m-m-myyy - zaczął Nosal, ze zmęczenia i strachu zacinając się jeszcze bardziej niż zwykle. Wydra natychmiast kopnął go ostrzegawczo w łydkę, żeby przestał się ośmieszać. Kopniak był jednak na tyle mocny, że zmęczone nogi ugięły się pod Nosalem, biedak stracił równowagę i padł jak długi na podłogę, pociągając za sobą ciężkie nosidło. Bambusowy drąg wyślizgnął się Wydrze z dłoni i z głośnym łomotem poleciał w dół, uderzając nieszczęsnego Nosala w ciemię.

- Co wy mi tu za kretyńskie przedstawienie odstawiacie, śmierdziele! - zagrzmiał Maurice.

- MyśmygoznaleźliwwodzieprzyŚcianie, wielebny! - wyrzucił z siebie Wydra jednym tchem, starając się zdążyć, zanim ręka diakona wyląduje na jego szczęce.

Dopiero wtedy Maurice przyjrzał się uważniej temu, co przynieśli ci dwaj z nowicjatu. Do nosidła, jak ustrzelony leniwiec, przywiązany był potężnych rozmiarów mężczyzna, a raczej jego mokre zwłoki. Miał na sobie ubranie nieznanego kroju, teraz całe poszarpane i różowe od nie do końca wypłukanej przez wodę krwi. Na ciele widać było wiele ran, w większości rozległych otarć i zadrapań, brakowało mu też kawałka małżowiny usznej. Przez pierś miał przewieszoną jakąś torbę czy sak, wyglądający na nienaruszony.

- A więc mówicie, że wyłowiliście go z Rzeki tuż przy Ścianie, tak?

Wydra potwierdził energicznie.

- Szkoda tylko, że to już trup.

- Jak myśmy go wyciągnęli, to jeszcze trochę żył, przewielebny!

- Hm... - mruknął Maurice pod nosem i uklęknął przy obcym. Zbadał nadgarstek mężczyzny, przyłożył ucho do jego piersi, na koniec przytknął poślinioną dłoń do ust olbrzyma. Chłopak miał rację; w nieznajomym wciąż tliło się życie, choć jego płomyczek był coraz słabszy.

Koresaria podniósł się z podłogi i nie zdradzając, jaki był wynik jego oględzin, przyjacielskim ruchem ręki przywołał do siebie Wydrę i Nosala.

- Martwy czy nie, uczyniliście ze wszech miar słusznie, przynosząc tego człowieka do mnie. Widzę, że jest w was wiara i szczera wola, by jak najlepiej służyć naszemu Kościołowi, moi mali bracia. Możecie być pewni, że Harmonijny Bóg już zapisał sobie wasz bogobojny uczynek. Idźcie teraz i - tu zawiesił głos dla lepszego efektu - bądźcie gotowi do ministranckiej służby przy dzisiejszej mszy nocnej.

Nosal i Wydra popatrzyli na siebie uszczęśliwieni. Potem z wdzięcznością ucałowali wyciągniętą dłoń diakona i wybiegli z Domu jak dwa psy za kością. Tym głupim dzikusom tak niewiele potrzeba, pomyślał Maurice z satysfakcją. A oni tu prawie wszyscy jeden w drugiego tacy sami kretyni!

W Domu pozostał tylko on i jego dwaj debilni akolici. Tych też odprawił gestem dłoni. Rozkazał im jednak czekać tuż za drzwiami, po czym zajął się nieprzytomnym mężczyzną. Nie mając pod ręką nic innego, rytualnym nożem z ogniodębu odciął bezwładne ciało od nosidła. Potem porozcinał mokre szmaty, z niejakim trudem ściągnął je, i rzucił za siebie. Pas przewieszonej przez ramię mężczyzny torby też przeciął i wysypał jej zawartość na podłogę. Znalazł w niej tylko jakiś rodzaj ręcznej broni palnej, kilka złowieszczo, a zarazem dziwnie znajomo wyglądających metalowych narzędzi, a także coś, na widok czego Maurice aż otworzył usta ze zdumienia.

- Boże Czysty i Harmonijny, skąd to tutaj?! Coś ty za jeden, przybłędo?

Przez krótką chwilę Maurice rozważał w myślach dwie możliwości: poderżnąć gardło temu podejrzanemu wielkoludowi od razu czy też odłożyć to na później, przywracając go przedtem do życia i wyciągając z niego tyle informacji, ile się da. Ciekawość jednak wzięła górę. Szybko zgarnął wszystkie rzeczy znalezione przy obcym i wrzucił je do wielkiego kosza pod ścianą, następnie zawołał czekających za drzwiami akolitów.

- Zabierzcie go do komory, a potem poślijcie po tę małą Beę. Tylko raz, dwa!



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 49 Następna