strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Wawrzyniec Podrzucki
Początek Poprzednia strona 50 Następna Ostatnia

Uśpione archiwum

 

 

fragment (4)

 

 

Akolici chwycili ciało obcego za nogi i ręce i wynieśli je, stękając z wysiłku, do celi przylegającej bezpośrednio do Domu Harmonijnego Boga. Kiedy już zamknęli drzwi do komory, jeden z nich stanął na warcie, a drugi wyszedł poszukać dziewczyny.

Wrócił z nią po niecałych pięciu minutach. Maurice wziął ją pod rękę i zaprowadził do komory.

- Widzisz tego człowieka? - spytał, wskazując na nieznajomego leżącego teraz na macie z pnączy.

- Widzę, ojcze wielebny. Nie żyje?

- Jeszcze nie, ale prawie. Gdyby nie żył, nie posyłałbym po ciebie. Słyszałem, że podobno znasz różne leśne sztuczki...

- Ojcze wielebny, to nieprawda! Przysięgam, że szczerze przyjęłam wiarę Kościoła do swego serca i nic mnie już nie łączy z tymi głupcami z Przyrzecza ani z ich grzesznymi obyczajami.

- Ależ wiem, moja córko, wiem - rzekł Koresaria uspokajająco. - Czy myślisz, że nie dostrzegam, jak oddana jesteś Słowu i z jaką gorliwością podążasz drogą wyznaczoną przez tych, którzy pierwsi dostąpili łaski poznania tajemnicy Ostatecznego Rozgrzeszenia? Teraz jednak proszę cię, jako twój diakon, żebyś raz jeszcze wykorzystała swe umiejętności. Nie przeciwko naszemu Bogu, ale właśnie dla jego chwały. Zobacz, czy da się coś zrobić dla tej istoty.

Maurice mówił do Bei jak kapłan, myślał jednak jak zwykły paranoik. Dziewczyna była dla niego zagadką. Jako jedyna we wspólnocie nie pochodziła z łapanki ani werbunku, ale przyszła do niego sama, podobno gdzieś z południa, prosząc o przyjęcie do grona wiernych. To prawda, wyjątki zawsze się zdarzały, Maurice nie był jednak na nie przygotowany przez swoich treserów i wszystkie traktował wielce podejrzliwie. Poza tym Bea była bardziej ciekawska od małej małpki. Jej oczy nigdy nie odpoczywały, zadawała mnóstwo pytań, nigdy nie odchodziła za daleko. I jeszcze ta jej fenomenalnie dobra pamięć! Taką na przykład Księgę Wersetów Ciemności wchłonęła w ciągu jednej nocy i zapamiętała co do litery.

Z drugiej strony Maurice nie potrafił nic zarzucić jej religijnemu zaangażowaniu ani poświęceniu dla sprawy szerzenia Słowa. Pilnowała przestrzegania obrzędów, żarliwie indoktrynowała nowicjuszy, coraz częściej też brała udział w organizacji kolejnych wypadów po narybek, choć jak na razie nie miała na swoim koncie żadnego udanego polowania. A jednak zaniepokojony diakon czuł za swoimi plecami coraz większy, niewidzialny cień, potencjalnie zagrażający jego dominacji we Wspólnocie. Do tej pory Bea okazywała się nieocenioną pomocą, biorąc pod uwagę, jak wciąż niewielka i słaba była jego Parafia. Na razie więc musi ją maksymalnie wykorzystać, nie spuszczając jednak z oka. Na poważniejsze decyzje przyjdzie czas później, kiedy Kościół okrzepnie w tym miejscu na dobre.

 

* * *

 

Kiedy drzwi do komory zamknęły się za diakonem, Bea przyjrzała się nieznajomemu mężczyźnie z zainteresowaniem. Obcy z północnych segmentów, co zdradzał jego charakterystyczny przyodziewek. To mógł być jeden z jej kontraktowych celów, podążający zgodnie z wcześniejszymi jej symulacjami na południe. Jego wygląd co prawda nie bardzo pasował do któregokolwiek z trzech rysopisów, które jej podano, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Wszak zmiana aparycji była jedynie kwestią odpowiednich środków, jakimi przynajmniej dwa z celów powinny dysponować. Dla trzeciego zaś była to sprawa kilkuminutowej metamorfozy. No cóż, jeśli to tylko człowiek, martwy na pewno nie rozwieje tych wątpliwości, toteż im szybciej zabierze się do jego reanimacji, tym lepiej. Jeśli zaś to morfoid... Dla pewności Bea dokładnie obejrzała wnętrze jego dłoni i końce palców. To była zawsze najsłabsza strona mannekenów. Nawet najlepsi z nich mieli problemy z poprawnym odtworzeniem takich szczegółów "ciepłych", jak linie papilarne. Ten jednak miał je w najlepszym porządku. Czyli zwykły człowiek.

Zaraz, chyba jednak wcale nie taki zwykły... Bo ów na pewno nie wysyłałby sygnału przywoławczego i to jeszcze o tak nietypowej charakterystyce. Beę z miejsca ogarnęło łowieckie podniecenie. Czyżby jednak cel? A choćby tylko jakiś fuks, powiedzmy posłaniec z wszczepionym tajnym bankiem danych? Nim jednak zdążyła zabrać się do przeszukiwania leżącego przed nią ciała, drzwi do komory otwarły się ponownie i do środka wszedł diakon w towarzystwie jednego ze swych akolitów, postępującego niczym cień tuż za jego plecami.

- I jak, moja córko? - spytał.

Bea wstała z kolan.

- Jest nadzieja, ojcze wielebny. Ale to musi trochę potrwać. Poza tym podczas tego procesu aura uzdrowicielki powinna pozostać możliwie niezakłócona, w przeciwnym razie uzdrawiany może doznać wstrząsu, podobnego do tego, który zazwyczaj kończy się poronieniem u przewrażliwionych kobiet.

Maurice uśmiechnął się wyrozumiale.

- Sugerujesz, bym cię zostawił sam na sam z pacjentem?

Bea skłoniła się, opuszczając z pokorą oczy.

- Nie śmiałam prosić, ojcze wielebny. Jednakże wasza aura jest tak potężna, że jej wpływ, jakkolwiek całkowicie niezamierzony, mógłby mieć w tej chwili fatalne konsekwencje dla tego człowieka.

- Rozumiem, moje dziecko. I w żadnym razie nie chciałbym do tego dopuścić. Pozwolisz jednak, że pozostawię Rodolfa dla twojej ochrony? Kto wie, może nasz przybysz obudzi się nagle i okaże się agresywną, nienawistną bestią? Wierz mi, aura Rodolfa jest tak przygaszona, że na pewno nie przysporzy ci kłopotu. Proszę, daj mi znać, jeśli tylko nastąpi jakaś zmiana w stanie naszego gościa.

To powiedziawszy, diakon wyszedł z komory, pozostawiając Rodolfa warującego przy otwartych drzwiach. A niech to! - pomyślała dziewczyna ze złością. Pod okiem tego odmóżdżonego sługusa nic nie zrobi. Poza reanimacją, którą musi zręcznie ubrać w pozory szamańskiego obrzędu.

Rodolf przyglądał się jej ruchom ze źle maskowanym zainteresowaniem, nie przypuszczając nawet, że w wymyślną pantomimę Bea zręcznie wplotła kilka zupełnie niemagicznych zabiegów. Kiedy skończyła, wstała i podeszła do Rodolfa, przezornie nie zapominając o obowiązkowym zgięciu karku przed następnym w kolejności po diakonie.

- Panie, w tej chwili to wszystko, co mogę zrobić dla tego grzesznika. Miej na niego baczenie, a tymczasem ja będę czekać tuż za drzwiami. Jeśli się obudzi, wezwij mnie natychmiast, bardzo proszę. Będę musiała sprawdzić...

Czas, przez jaki Rodolf potrafił skupić na czymś swoją uwagę, liczony był w sekundach. Toteż przydługa przemowa dziewczyny zaczęła z wolna przyprawiać go o ból głowy.

- Diakon musi się zgodzić - przerwał jej drewnianym głosem.

- Rozumiem i proszę cię, abyś mu przekazał...

- Dobra, dziewko. Skończyłaś? No to już cię tu nie ma!

Bea wolała dłużej nie argumentować z tym umysłowo okaleczonym przez diakona biedakiem i przemknęła się obok Rodolfa, który zaraz za nią wyszedł, zamykając drzwi do komory.

- Przy pierwszych oznakach przebudzania... - spróbowała po raz ostatni, lecz akolita wypchnął ją bez dalszych ceregieli na dziedziniec przed Domem. No i co tu dalej robić? Uspokoić się i rozważyć wszystko na spokojnie, to przede wszystkim.

Maurice był w gruncie rzeczy taką samą marionetką jak Rodolf, może tylko sznurki miał trochę dłuższe i luźniejsze. Nieświadomą swego losu i celu maszyną, zaprogramowaną do wykonania z góry określonych zadań. Cokolwiek ten obcy w sobie nosi, z pewnością nie jest przeznaczone dla kogoś takiego jak Koresaria. Nie miał on absolutnie żadnych technicznych możliwości, żeby odebrać zakodowany sygnał, i jeśli ona nie uczyni czegoś, by temu zapobiec, diakon najprawdopodobniej zrealizuje swoje prymitywne zamiary i rozziew pochłonie taką nieoczekiwaną okazję. Dziewczyna przypuszczała, że tak naprawdę Maurice chce utrzymać obcego przy życiu jedynie po to, by wierni mogli wreszcie wziąć udział w naprawdę spektakularnej wiwisekcji. Przedtem jednak mógłby zechcieć wyciągnąć z przybysza to i owo. A że nie znał innych sposobów na uzyskiwanie informacji poza ordynarnymi, fizycznymi torturami i ubogim zestawem podstawowych, psychotechnicznych sztuczek, skutki były nietrudne do przewidzenia. Jeśli to bowiem w istocie jakiś specjalny emisariusz, ani chybi zdolny jest do samozniszczenia. I prędzej to uczyni, niż pozwoli, żeby dane dostały się w niepowołane ręce.

Bea zawróciła i stanęła przed drzwiami Domu. Drugi z przybocznych akolitów Koresarii, któremu po "nawróceniu" diakon nadał imię Akkira, zagrodził jej drogę.

- Czego, czarownico? Tamten jeszcze się nie ruszył, jeśli o to chodzi.

- Panie, pozwól mi jednak zamienić z ojcem wielebnym słowo, to bardzo ważne. Tylko jedno słowo, a potem już posłusznie odejdę do siebie.

Akkira popatrzył na nią podejrzliwie, ale wszedł w głąb Domu. Po chwili w drzwiach stanął diakon.

- Dlaczego nie jesteś przy naszym nieprzytomnym wielkoludzie? - diakon nie skrywał nieukontentowania.

- Sądziłam, że takie było polecenie waszej wielebności, nie śmiałam więc protestować, kiedy pan Rodolf kazał mi opuścić celę, zanim mogłam doprowadzić obrządek do końca.

Stojący tuż za plecami diakona Rodolf zdążył jeszcze posłać Bei pełne jadu spojrzenie, zanim Maurice odwrócił się do niego.

- Rodolf?

- Panie...

- Wiesz, jakie grożą konsekwencje za wszelkie przejawy samodzielnej inicjatywy.

- Panie, bo ja myślałem...

- A tym bardziej samodzielnego myślenia, synu. Jeszcze się zastanowię nad karą za twój występek. Akkira - Maurice przywołał drugiego z akolitów.

- Tak, wielebny?

- Zmień Rodolfa. A ty, moja córko, wróć i kontynuuj. Ten obcy musi żyć, słyszysz? - Diakon położył nacisk na ostatnie zdanie.

- Uczynię wszystko, by tak się stało, ojcze wielebny - odparła Bea, kłaniając się z dobrze udawanym szacunkiem, po czym pod eskortą Akkiry wróciła do komory.

 

* * *

 

Wyczerpana zestrajaniem aur Bea zapadła w płytką drzemkę, z której zbudziły ją wieczorne odgłosy Drzewa, monotonne zawodzenia wiernych gromadzących się na ostatni posiłek i czyjś głęboki, mocny szept.

- Wody...

Natychmiast otrząsnęła się ze snu i spojrzała na swojego pacjenta. Jej oczy spotkały się z oczami obcego i mimowolny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Jakby spojrzała w otchłań bez dna albo w rozwierającą się z hukiem szczelinę w poszyciu bąbla...

- Daj mi wody! - rozkazującym już tonem powtórzył mężczyzna, unosząc się na łokciu.

- Panie, jesteś jeszcze osłabiony, z niezagojonymi do końca obrażeniami, nie podnoś się...

- Jestem spragniony, a nie osłabiony, dziewko! - warknął tamten, przygniatając ją spojrzeniem swoich niesamowitych oczu. - I w ogóle gdzie się znajduję? Kto mnie tu przyprowadził?

- Jesteś w... - chciała wyjaśnić Bea, w tym jednak momencie drzwi otwarły się szeroko i do komory zdecydowanym krokiem ponownie wkroczył Maurice, tym razem w asyście obydwu akolitów. Musiał chyba cały czas stać w pobliżu, z niecierpliwości przebierając nogami.

- Widzę, żeś nareszcie przyszedł do siebie, panie Nikt. Muszę przyznać, że szybko, jak na kogoś, kto jedną nogą stał już w boskim śmietniku.

Koresaria zrobił krok w kierunku obcego, a Rodolf i Akkira podążyli za nim jak przyklejeni. Stanęli po obu stronach diakona, przybrawszy postawę tresowanych niedźwiedzi, gotowych rzucić się na każdego, kto zagroziłby ich panu.

Obcy usiadł na pryczy, ale widać było, że wciąż jest wyczerpany i obolały, daleki od pełni sił. I że poetyckie metafory Koresarii wcale go nie wzruszają.

- Prosiłem o trochę wody, ludzie. I może ktoś mi wreszcie powie, co to za miejsce i jak ja się w nim znalazłem? A także gdzie, do mokrej... - rozkaszlał się - ...zarazy, są wszystkie moje rzeczy?

- To, co miałeś przy sobie? W bezpiecznym miejscu, nie ma obaw. A skoro już przy tym jesteśmy... - Maurice wyprostował się teraz na całą wysokość, założył ręce na piersi i przywdział swoją ulubioną maskę najwyższego autorytetu we Wszechświecie. Na tych upolowanych półdzikusach z Grandao i z Ole-Marsh wywierało to nieodmiennie pożądane wrażenie, ale ten obcy był najwyraźniej z innego gatunku.

Bea, o której wszyscy jakby nagle zapomnieli, przyglądała się tym dwóm z zainteresowaniem. Ona otrzymała już próbkę mocy, jaka emanowała z oczu nieznajomego mężczyzny. Teraz przyszła kolej na diakona.

- Zatem, skoro już przy tym jesteśmy - powtórzył Maurice, usiłując nadać zarówno tonowi swego głosu, jak i spojrzeniu maksymalną stanowczość i siłę. - Skąd to masz, ty nędzny włóczęgo? Komu to ukradłeś? Którego z bogobojnych członków naszej świętej kongregacji zamordowałeś i obdarłeś z insygniów swoimi brudnymi, grzesznymi łapskami? Mów zaraz albo tygodniami będę cię uśmiercał, jakem diakon jedynego prawdziwego Kościoła!

W ciągu jednej krótkiej sekundy przez oblicze czarnookiego olbrzyma przetoczył się cały kalejdoskop uczuć: zdumienie, zrozumienie, tryumf, ulga, nadzieja... Wprawnemu oku Bei nie umknęło żadne z nich ani też to, że wśród emocji, targających nieznajomym, nie było nawet odrobiny strachu czy pokory.

Obcy stłumił jednak w sobie wszystkie te uczucia, zanim grubo ciosany umysł Koresarii zdążył je zarejestrować, i teraz wbił w diakona swoje czarne jak sadza oczy. Maurice czynił wprost tytaniczne wysiłki, by wytrzymać i przełamać spojrzenie przybysza. Ale Bea nie miała już wątpliwości, kto tu komu ulegnie. To było jak obserwowanie dwóch biegaczy. Ten, który dociera do mety pierwszy, co prawda wygrywa, lecz zużył na to wszystkie swoje rezerwy i już nigdy nie poderwie się ponownie do biegu. Prawdziwym zwycięzcą będzie odtąd ten, który sprytnie pozwolił wykończyć się głupszemu rywalowi. Myśl ta sprawiła, że po kręgosłupie Bei znów mimowolnie przebiegł dreszcz.

- A więc to jest jakaś parafia naszego Kościoła, niech mnie pleśń! - rzekł czarnooki, na wpół do siebie, na wpół do wszystkich pozostałych znajdujących się w komorze.

- Nie robi na mnie wrażenia ani niezdolna jest mnie zwieść twoja... - zaczął Maurice tonem najwyższej pogardy, lecz obcy przerwał mu jednym, gromkim słowem:

- Zamilknij!

Taka moc była w tym zwięzłym rozkazie, że Koresaria aż się zakrztusił, cofając się jak pod ciosem o pół kroku. Obcy zaś zwrócił się bez żadnych wstępów do stojących niczym drewniane posągi akolitów, nim diakon zdołał się otrząsnąć:

- Wy dwaj! Wiecie, gdzie są moje rzeczy, szczególnie insygnia?

Diakon popatrzył na obcego jak na zjawę z koszmarnego snu.

- Twoje? Jakie twoje, morderco wiernych, jak śmiesz?!

- Coś ci chyba powiedziałem - uciął nieznajomy krótko, raz jeszcze skutecznie zamykając diakonowi usta. Po czym wciąż tym samym bezceremonialnym tonem zwrócił się do akolitów:

- A wy, co tak stoicie? Może by tak który pomógł mi wstać, hm?

Dopiero wtedy do uszu Koresarii dotarł huk jego świata, walącego się w gruzy. Spurpurowiały z wściekłości, w niedowierzaniu i panice, czując, jak grunt w lawinowym tempie usuwa mu się spod nóg, chwycił najpierw jednego, potem drugiego ze swoich przybocznych za koszule i szarpnął nimi szaleńczo.

- Dosyć, dosyć! Rodolf, Akkira! Zarżnąć go, zatłuc, zamknąć natychmiast gębę temu parszywemu przybłędzie, wyrwać mu serce, wypatroszyć, naszczać do bebechów!!

Akolici jednak byli jak psy, przed które położono dwa równie smakowicie wyglądające kawałki mięsa. Zupełnie stracili orientację i stali, czekając, aż ktoś im ją przywróci.

Obcy podniósł się z pryczy. Bea z uznaniem popatrzyła na tego dziwnego mężczyznę, który stał wśród zupełnie obcych mu ludzi w najmniejszym stopniu nieskrępowany własną nagością i który na uginających się jeszcze nogach pewnie ruszył naprzeciw Koresarii.

- Gdzie. Są. Moje. Rzeczy? - wycedził słowo po słowie. - Mów zaraz albo to ja będę cię uśmiercał, i to nie tygodniami, ale latami!

Maurice już tylko zagulgotał jak indor, dusząc się własną furią. Czarnooki, o całą głowę przewyższający ascetycznego Koresarię, chwycił go wielką ręką za szyję jak kurczaka i wyprowadził za drzwi komory. Bea pośpieszyła za nimi. Nawet zesztywniali akolici uruchomili swoją neuromotorykę, automatycznie podążając w ślad za resztą.

- No to gdzie one są? - powtórzył obcy, kiedy już stanęli na środku wielkiej, centralnej izby Domu Harmonijnego Boga.

Maurice rzucił mu pełne morderczej nienawiści spojrzenie.

- One nie są... nie mogą należeć do ciebie - wycharczał.

- Och, ależ z pewnością mogą, i należą, diakonie. - To ostatnie nagi wielkolud wymówił z wyraźnym szyderstwem, rozglądając się z ciekawością po pomieszczeniu.

Nie było w nim nic szczególnie godnego uwagi. Jeden wielki, koślawy stół z nieociosanych bali, kilka podobnie prymitywnych ław i stołków, coś na kształt tabernakulum oraz dwa prostokątne kufry-kosze pod ścianą naprzeciwko drzwi wejściowych.

Obcy podszedł do kufrów, ani na moment nie wypuszczając Koresarii ze swojego uścisku. Otworzył jeden, a następnie drugi.

- No, proszę, i znalazło się - powiedział, wyciągając wciąż jeszcze mokry tobołek.

Rozwinął go i spomiędzy nielicznych przedmiotów wydobył jeden: wisior w postaci czarnego rombu z krwistoczerwonym okiem pośrodku. Przez sekundę przyglądał się emblematowi z szacunkiem, po czym ruchem pełnym ceremonialnej powagi założył go sobie na szyję i wyprostował się z godnością.

- To - rzekł, wodząc wzrokiem po wszystkich obecnych i potrząsając czarno-karmazynowym medalionem - z całą pewnością należy do mnie. Ja zaś nazywam się Hann Ramirez i jestem diakonem Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia w Keshe, jeśli nazwa ta w ogóle mówi coś takim kmiotkom jak wy. I na mocy władzy, nadanej mi przez naszych patriarchów, oświadczam - tu uderzył wyprostowanym palcem w pierś osłupiałego Koresarii tak mocno, że tamten aż zatoczył się do tyłu na Rodolfa - żeś niegodzien pełnienia swojej misji, i przejmuję tę parafię jako jej nowy zwierzchnik. No dobra, a teraz - popatrzył na równie jak Maurice skamieniałych akolitów - dajcie jakieś ubranie, bo nie mogę już jako osoba oficjalna paradować tak w nieskończoność z fiutem na wierzchu. I, do ciężkiej waszej zarazy, przynieście mi wreszcie coś do picia!

Bea musiała uczciwie przyznać, że ten obcy miał pewność siebie i tupet jak rzadko. Ale ją także niełatwo było zdeprymować, a poza tym dysponowała atutami, o jakich nieszczęsny Maurice Koresaria nie mógł nawet marzyć. Spokojnie, czarnooki demonie, już ja sobie z tobą poradzę, pomyślała z determinacją. I wśród grobowej ciszy, jaka zapanowała po przemówieniu Hanna, Bea wykonała pierwszy ruch, zaczynając od najprostszych, sprawdzonych metod.

- Jeśli nie jestem już potrzebna, proszę o zezwolenie na powrót do wykonywania moich powinności, jak przystoi wiernej słudze naszego doskonale czystego Pana.

To mówiąc, skłoniła się uniżenie, a zarazem na tyle głęboko, by pozwolić swej jędrnej piersi wymknąć się zza koszuli. Udając zawstydzenie, pośpiesznie zasłoniła się ręką, ale drobny, podniecający sutek wciąż prowokacyjnie wyzierał spomiędzy jej palców. Teraz już można było się odwrócić i markując popłoch, ruszyć do wyjścia.

Dalej wszystko zależało od tego, czy ich nowy diakon był normalnym samcem. O dowód na to nie było trudno, zważywszy na fakt, że Hann wciąż stał kompletnie nagi. Nie starał się nawet ukryć swojej imponującej erekcji, jakby i ona stanowiła atrybut jego władzy.

- Hej, zaczekaj no! - zawołał za nią. - To ty przywróciłaś mnie do życia, prawda?

- Tak, panie - odparła cicho, wciąż odgrywając przestraszoną owieczkę.

- Nie odchodź. Mogę cię jeszcze potrzebować, wciąż bowiem nie czuję się w pełni sił.

Tymczasem Rodolf z drugiego kosza wydostał tradycyjny czarny klitar. Strój, choć nader zgrzebny w porównaniu z tym, który Hann pozostawił w Keshe, był jednak lepszy niż nic.

- A ty dokąd? - zwrócił się do Koresarii.

Eksdiakon, widząc, że Hann chwilowo stracił zainteresowanie jego osobą, zamierzał cichcem wymknąć się na dziedziniec, a stamtąd do małej zbrojowni z dwiema sprawnymi kuszami w środku.

- Wy dwaj, dawać mi go tu! - zagrzmiał Ramirez.

- Nawet się nie ważcie...! - krzyknął Maurice, ale jego niedawni przyboczni nadzwyczaj szybko zaakceptowali nowy układ sił. Chwycili Koresarię pod ramiona i postawili przed Hannem.

- Teraz to ja decyduję, co masz robić, i lepiej się z tym pogódź. Dla własnego dobra - rzekł Hann stanowczym tonem.

Maurice popatrzył na Ramireza, jakby chciał mu się rzucić do gardła. W odpowiedzi na to spojrzenie oblicze Hanna nieoczekiwanie złagodniało, a na jego usta wypłynął szeroki, przyjacielski uśmiech.

- Och, wybacz mi moją szorstkość, bracie w wierze jedynej. Doskonale rozumiem, co teraz czujesz, jak mnie nienawidzisz, jak cierpisz z powodu upokorzenia, ale uwierz mi, inaczej po prostu być nie może. Jestem tu, bo Pan mnie prowadzi. Ten sam Pan, który po raz trzeci w ciągu jednego dnia w cudowny, tak jest, w cudowny sposób ocala moje nędzne życie. Przybyłem tu nie po to, by cię poniżać, ale żeby wypełnić Jego polecenia. A jakie z tych poleceń jest najważniejsze? Najważniejsze jest to, abyśmy jak najszybciej i jak najpełniej wykonali jego boski plan. Obydwaj mu służymy, jednak ty dokonałeś już tyle, ile mogłeś. I wybacz mi szczerość, lecz nie podołałbyś dalej. Ja jednak podołam, bo - zrozumiałem to dzisiaj - jestem przez niego wybrany. I dlatego musiałem uczynić to, co uczyniłem.

Hann wyprostował się i wskazał na ustawione przy stole zydle.

- Usiądźmy teraz obydwaj, bo musisz powiedzieć mi wszystko o tej gminie i o innych rzeczach. Wy - jak oni właściwie się nazywają?

- Rodolf i Akkira - rzekł Maurice zgaszonym głosem.

- Rodolf, Akkira! Stanąć za drzwiami i pilnować, żeby nikt nam nie przeszkadzał - nakazał Hann dwóm nieruchomym akolitom.

- Czy ja...? - zaczęła Bea.

- Nie, powiedziałem, żebyś nie odchodziła. Przysiądź sobie gdzieś na boku i poczekaj.

Bea wybrała ławę pod ścianą. Usiadła cicho jak trusia, udając całkowity brak zainteresowania rozmową. Hann wciąż jak gdyby nigdy nic wysyłał tajny sygnał przywoławczy i Bea zaczęła podejrzewać, że nawet on sam nie jest świadom tajemniczego ładunku, który w sobie nosi. Rzeczy zaczynają wyglądać coraz ciekawiej, pomyślała, przysłuchując się wymianie zdań pomiędzy Koresarią a Ramirezem. Z początku mówił głównie eksdiakon, wprowadzając Hanna w sytuację w samej parafii oraz w reszcie segmentu York, przynajmniej w stopniu, w jakim on sam się w tych sprawach orientował. Ale i Hann opowiadał to i owo i nieświadomie odsłaniał swój charakter przed Beą. Wiele z jej wcześniejszych przypuszczeń na jego temat szybko okazało się chybionych. Rozgadał się, nie krył zbytnio, zdradzał przeróżne szczegóły. To był typ, który uwielbiał znajdować się w centrum zainteresowania: zarozumiały, bezczelny, i nieostrożny, niemający za sobą żadnego treningu w technikach samokontroli. To nie może być żaden z podstawowych celów, doszła rozczarowana do wniosku. Ale nawet jeśli nim nie był, nadal mógł mieć sporą handlową wartość.

Jak dużą, Bea uświadomiła sobie, kiedy nieoczekiwanie usłyszała znajome nazwisko: Gerhard von Klosky! Teraz już ledwie mogła usiedzieć, ale właśnie w takiej chwili za nic nie mogła pozwolić sobie na utratę panowania nad mową ciała. Słuchała więc tylko z największą uwagą, zapamiętując dokładnie każde słowo, a zwłaszcza każde następne imię i nazwisko, jakie padło z ust nowego diakona. Przy żadnym jednak w jego czarnych oczach nie pojawiał się taki błysk nienawiści jak przy tym pierwszym. A jednak, a jednak! Bea wprost nie mogła uwierzyć w swoje ślepe szczęście. Instynkt łowcy rzadko ją zawodził, ale to już zatrącało o opatrzność i zjawiska nadprzyrodzone. Jeszcze chwila, a sama przyłączy się do jakiegoś kultu. Byle tylko nie kazali jej wypruwać komuś flaków na żywca ani pić czyjejś ciepłej jeszcze krwi!

- W tej chwili nie ma dla naszego Kościoła większego zagrożenia niż ta grzeszna kreatura von Klosky, bracie! - perorował Ramirez. - Wszystko, czemu do tej pory poświęcaliście swój czas i energię, musi, po prostu musi zejść na drugi plan! Ufam jednak, że nie na długo. Ten podlec tu jest, a jeśli jeszcze go nie ma, to pojawi się lada dzień, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Myślałem, że sam się z nim rozprawię, ale może nawet lepiej, że stało się tak, jak się stało. Powiedziałeś, że trzymacie wachty przy Rzece? Bardzo dobrze! Musimy jednak założyć, że ten podstępny wąż przemknie im koło nosa i rozpłynie się gdzieś w segmencie. Masz jeszcze jakichś innych informatorów?

- To tutaj trudne, bardzo trudne. Ludzi niewiele i wszyscy oni grzesznicy zatwardziali...

- No to masz jakichś czy nie, do licha?

- Jednego, może nawet dwóch, jeśli dodać tego przygłupa z Fairy...

- I to wszystko? - Hann zmarszczył brwi. - To tak tu działałeś?

- Słuchaj no t... Panie! - Koresaria zreflektował się w porę. - Sam na początku ledwie się z życiem nie pożegnałem, takie te dzikusy są tu nienawistne! Zresztą wy też podobno nie mieliście wielu wiernych, choć wedle waszych słów owo Keshe to całkiem duże miasto.

Hann zgromił go spojrzeniem.

- Śmiesz mnie krytykować, szczurze?!

Maurice od razu zamknął usta. Hann wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem po izbie.

- Mało... Chociaż przy odrobinie szczęścia nawet jeden powinien wystarczyć. Na tym pustkowiu obcy muszą być prawdziwym wydarzeniem dnia. Wieści się rozchodzą, plotki zadziwiająco szybko wędrują z ust do ust, wszędzie tak jest.

Przystanął i odwrócił się do Maurice'a.

- Natychmiast skontaktuj się z tym swoim konfidentem. Niech uważnie słucha, co ludzie gadają, i jak tylko usłyszy o czymś niecodziennym, niech bezzwłocznie daje znać. Jest wśród tych twoich ktoś na tyle sprytny, żeby go posłać po nocy?

- Mam tu takiego jednego, przezwiskiem Wydra. Nawet niegłupi, do tego świetnie obyty z terenem.

- No to na co jeszcze czekamy? Każ mu ruszać. Akkira, pójdziesz z moim poprzednikiem dla towarzystwa. Tylko na jednej nodze, bo tu każda sekunda się liczy!

W niecałą minutę akolita, wraz z trzymanym przez siebie za ramię Koresarią, byli z powrotem.

- Już? - spytał Hann, trochę zdziwiony tak podejrzanie szybkim tempem załatwienia sprawy.

- Już - potwierdził Maurice, a poważny jak śmierć Akkira zawtórował mu potakującym skinieniem głowy.

- No dobra. Co jeszcze... Aha! Macie tu w ogóle jakąś broń?

Maurice chrząknął zakłopotany.

- Ee... nic poważnego. Dwie kusze, no i kilka włóczni, bardziej zresztą na polowania...

- Rzeczywiście, arsenał nie z tej ziemi - mruknął Hann drwiąco. - Ale to nic, poradzimy sobie. Może nawet uda się dorzucić do tego to i owo, jak starczy czasu. A właśnie! Maurice?

- Słucham - spytał spokorniały już kompletnie Koresaria.

- Kiedy macie tu poranne nabożeństwo?

- O ósmej.

- Czyli że mam jeszcze... - Hann zastanowił się przez moment - siedem godzin. Akkira!

Posłuszny akolita podszedł do stołu. Maurice popatrzył na najwierniejszego ze swoich byłych sług z bezbrzeżną goryczą i żalem.

- Akkira, twój pan musi odpocząć przed jutrzejszym dniem, kiedy to przedstawimy się całej Wspólnocie. Gdzie się tu sypia?

Akkira wskazał na zasłonę z plecionki, za którą znajdowała się niewielka alkowa. Hann odsłonił matę i zajrzał do środka. Bambusowe łóżko z siennikiem i grubą derką, jeden wieszak na ścianie, mała szafka będąca dziełem jakiegoś wyjątkowo nieudolnego cieśli, i nic poza tym.

- Luksusów to wy tu raczej nie macie. - Skrzywił się z niesmakiem. A potem powędrował wzrokiem ku Bei. - No, może poza jednym wyjątkiem... Jak cię wołają, mała?

- Moje Imię Wspólnoty to Lukrecja, ojcze wielebny.

- No proszę, jakie słodkie... Akkira, Rodolf! Będziecie trzymać wartę przy alkowie. A my - zwrócił się do Bei-Lukrecji z takim samym lubieżnym uśmieszkiem, jakie od eonów każdy zarozumiały podszczypywacz tyłków serwował swojej zdobyczy - udamy się na spoczynek.

Już mieli obydwoje zniknąć za zasłaniającą wejście do alkowy matą, kiedy Hann odwrócił się raz jeszcze i jakby od niechcenia dorzucił:

- A tego - wskazał na eksdiakona - zamknąć mi na noc w celi.

Akkira i Rodolf popatrzyli na siebie, nieco zakłopotani.

- Wasza wielebność, to kto odprawi wieczorne nabożeństwo?

Hann machnął ręką z niecierpliwością.

- Dzisiaj nabożeństwa nie będzie. Udzielam dyspensy na okoliczność mojej inwestytury. Jeszcze coś?

Obaj akolici zaprzeczyli zdecydowanym ruchem głowy, ale Hann już tego nie widział, gdyż zniknął za zasłoną.

 




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 50 Następna