strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Bookiet
<<<strona 04>>>

 

Bookiet

 

 

Inteligentnie plotkować

 

Ludzie diabelnie lubią plotkować. Nie wiem, czy to jest powód, dla których książki tego typu zawsze znajdują nabywcę. Pewnie nie do końca tak, bo inaczej nie byłoby różnicy pomiędzy tym, co określa się mianem prasy kobiecej, i właśnie takimi książkami, a prasa kobieca od niektórych ludzi odbija się całkowicie. Chyba że wszystko zależy od tego, kto plotkuje. Bo o kim, to już nie. Prasa kobieca także kocha napisać od czasu do czasu o największych, zamieścić zdjęcie Alberta Einsteina z wywalonym językiem, żeby było, że jest inteligentnie. Tymczasem tu jest inteligentnie, a przynajmniej nie głupio, choć książka siermiężnie wydana, bez jednego zdjęcia, nawet czarno-białego. Bycie plotkarzem z klasą to jest sztuka, i nie ma uniwersalnych recept. Szczególnej umiejętności wymaga plotkowanie za pomocą słowa pisanego i dla szerokiej publiczności. Bardziej ambitni klasyfikują tego typu literaturę jako specyficzny gatunek. Mogą to nazywać esejami historycznymi, literaturą faktu, reportażem historycznym, czy jakoś tak uczenie.

Tak czy owak, potrafi to być lektura zarówno bardzo wciągająca, jak i pouczająca, a także bardzo pożyteczna. Może ona pomóc wykazać się tak zwanym dobrym wychowaniem, które zaś pozwala zająć tak zwaną wysoką pozycję towarzyską w ludzkim stadzie, a to nawet może się równać zdobyciu odpowiednich do niej dochodów. Niezależnie nawet od wygranej w wyścigu szczurów, dobrze umieć plotkować, by wyjść na człowiek światowego. Nie można obgadywać ani byle kogo, ani byle jak.

Jaka jest wada tejże lektury? A, że trzeba będzie poszukać, powiem szczerze, najlepiej nie szukać specjalnie, jeśli podczas wizyty w bibliotece zapytacie – nie dostaniecie, zapytajcie znajomych, zapytajcie w innej bibliotece, ale nie rozbijajcie sobie głowy, bynajmniej nie dla tego, że obiekt poszukiwań nie wart tego, ale że, szukając jej, najlepiej liczyć na szczęście. Macie na to, by działało, resztę swego życia. Książka bowiem wyszła dawno, to raz, dwa, spodoba się każdemu, w wieku od lat osiemnastu, do osiemdziesięciu ośmiu, a może stu, jeśli skleroza pozwoli.

"Tajemnice Nagrody Nobla" Zygmunta Broniarka wymagają od czytelnika chyba tylko dwu rzeczy, żeby nie był uprzedzony rasowo do pisarzy okresu minionego, oraz odrobiny inteligencji na poziomie starej matury a obecnego licencjatu. Doskonały zbiór anegdot, dobrych anegdot, takich właśnie, które można spokojnie opowiadać w dobrym towarzystwie, nie tylko po to, by zaczarować erudycją, ale także by w najlepiej pojętym słów tych znaczeniu zabawić słuchaczy. Autor bowiem odznacza się cechą dość szczególną jak na współczesnego dziennikarza (pisane jakieś dziewiętnaście lat temu, prawie jedno pokolenie wstecz, a więc nie współcześnie). Rozumie historie, rozumie sprawy, o których pisze. Dlatego lektura się przyda nawet zabitemu samotnikowi albo kompletnemu milczkowi, który podczas szampańskiego przyjęcia, albo tak zwanej intelektualnej uczty, takie uczty, o jakiej na przykład w "Uczcie" pisze Platon, wypowie najwyżej kilka słów. Ta książka może czegoś nauczyć. Na przykład, o ile właśnie Albert Einstein jest postacią bardzo dobrze znaną, to już fakt, że swego "nobla" dostał nie za teorię względności, ale za coś co brzmi nieporównanie skromniej, czyli zjawisko fotoelektryczne, a ściślej użycie pomysłu kwantu energii związanego z długością fali światła, jest już historycznym rodzynkiem i to nie pozbawionym poznawczego znaczenia. Broniarek objaśnia kulisy tej całej afery i nie tylko tej. Dowiadujemy się dzięki temu, jak ten świat się porusza w obszarze wyższych sfer. Owa wiedza może człowieka uchronić przed niejedną frustracją z powodu współczesnych strasznych czasów i upadającej moralności, a kto wie, może przed wrzodami żołądka. Na te ostatnie lepiej robią preparaty magnezowe w tabletkach, ale na długą podróż w pociągu lepsza będzie chyba jednak lektura. Spokojnie można czytać nawet na stojąco, bo książka ma akuratny format.

 

Baron


 

Zygmunt Broniarek

Tajemnice Nagrody Nobla

KAW,1987

Stron: 190

 

 

Ze złotego okresu ludzkości

 

Myślę, że jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żebym odjechał tak daleko od tematyki i gatunku fantasy i fantastyki, ale powiem: szczery zachwyt. Nad fragmentami. Niestety, nie nad całością, lektura z pewnością dla wyrobionego czytelnika, ale także posiadająca poważną zaletę: zgrana książka w twardych okładkach, którą swobodnie można zabrać do poczytania w pociągu, bo jak wyjdziemy do toalety, to można spokojnie z zostawić na wierzchu: nikt nie ukradnie.

Powód do czytania, prócz oczywistej przyjemności samej w sobie, jest także z gatunku fantasy: skoro zajmujemy się innymi światami, warto się przyjrzeć temu, jakie światy były. Wartość edukacyjna jest pewnie dla większości anty-wartością i jeśli ktoś taki opór czuje, nie zamierzam go przekonywać. A pozostali niech posłuchają. "Drukarze, iżby na handlu swoim zarabiali, udali się do powabnego sposobu na jak najwyborniejszych papierach drukując, pstrząc kopersztychami dzieło, zgoła czyniąc co z siebie dobre, z sposobu wydania, okazałe." Chciałoby się rzec, jak ów potłuczony baca: prorok jaki cy co? "Jeśli kto bibliotekę jedynie dla ozdoby domu zakłada, to takiemu zalecić należy, iżby miał księgi pod miarą, napełniając dolne szaf przedzielenia foliałami, następne in 4to, wyższe in 8vo, a na szczycie in 12mo i coraz mniejszych formatów (...) Można w tej mierze użyć jeszcze jednego sposobu: szafy na wyższych przepierzeniach mogą na wzór ksiąg oprawić drzewa i okryć równie jak prawdziwe dzieło złocistą skórą; ale na ów czas nie radziłbym mieć schodków przystawionych, żeby się fortel nie odkrył." Ot, klasyk. Cała przyjemność w umiarze, w oszczędności. Diabli wiedzą, czy autor w tym miejscu drwi boleśnie, do rozpaczy, czy po prostu chłodno podsumowuje "Czy papier drukowany, czyli drewno proste skoro go nikt rękę nie bierze, równy skutek przynoszą, a tańszy kloc, niżeli papier." O co mu chodzi naprawdę, gdy radzi: "(...) niech damy raczą spytać się lekarzów, zwłaszcza swoich (bo są modni): dowiedzą się, iż zbytnie natężenie umysłu, osobliwie w uczonych i statystycznych dysertacjach, oczy zapala, brwi kurczy, lice zżyma, całej zgoła osobie odbiera wdzięk i kształtność."?

Były w historii ludzkości dwa okresy, gdy się tak pisało: to "prawdziwy", klasyczny okres starożytności i krótki czas oświecenia, po którym nurknęliśmy w egzaltację romantyzmu. No i tak się właśnie dziwnie zrobiło, że o tym wzorcowym pisaniu nic nie wiemy. Zdaje się ludziskom, że były to napuszone przemowy, uczone dysertacje, w każdym razie nudy na pudy, żadnych uczuć, a jeśli – to akademickie wzorcowe, jak rozpacz odmierzana na laboratoryjnej wadze. Zadziwiające, jak współczesny nurt postmodernistyczny ponownego przerabiania wszystkich okresów historycznych na nowo starannie unika klasyku. Jeśli mamy coś z Rzymu, to w hollywoodzkiej przeróbce. Taka dziesiąta woda po płukaniu zębów po kisielu, na wymioty ciągnie. A przecież to takie barwne czasy, dlaczego?

Dlatego zapewne, że klasyk postawił poprzeczkę dla sztuki cholernie wysoko. Dlatego, że czytając, musimy wysilać rozum, aż trzeszczy, bo autor, mówiąc rzeczy banalne, przekaz skrywa w tym, jak mówi. Za trudne, jak dla nas, współczesnych.

Książka ma pewnie zasadniczą jedną wadę: nie da się jej sfilmować, bo to zbiór esejów. Nie wyobrażam sobie, by oglądać Ignacego Krasickiego, żrąc prażoną kukurydzę. Lektura kryje też pewne niebezpieczeństwo: można dojść do wniosku, że legenda o złotych czasach ludzkości jest jak najbardziej prawdziwa. Takiego dowcipu i inteligencji dziś już się nikomu nie sprzeda. Od tego krok do konstatacji, o nieuchronnym upadku ludzkości, a to już jest jak najbardziej fantastyczna hipoteza. Zajrzyj do tej książki, bo żeby określić, gdzie idziemy, trzeba wiedzieć, gdzie byliśmy.

 

Baron


 

Ignacy Krasicki

Uwagi

Czytelnik, 1997

Stron: 414

 

 

Wykwintny skandalista

 

Mam swoje kąty w księgarniach, w których jakimś dziwnym psim instynktem zawsze potrafię wywęszyć za psie pieniądze dobre lektury. Za tę zapłaciłem coś około 1,5 zł. Psuję w ten sposób interesa, może ktoś z wydawców da mi za to w łeb. Książek najwyraźniej wydano za wiele. Owszem, narzekania, że za drogie, mają uzasadnienie, gdy ktoś chce być "trendy" , ale wystarczy mieć w nosie mody i najnowsze wydawnicze hity, by zapełnić sobie biblioteczkę pozycjami, które na przykład będzie można ze spokojem sumienia zostawić swym spadkobiercom, jako niezły intelektualny mająteczek. Dodajmy, że bynajmniej nie chodzi tu o ugrzecznione cegły, całkowicie wyprane przez czas, krytykę i niezliczone cytowania, ze wszelkiej siły oddziaływania. Takie, o których zawartości wszystko wiadomo, i po które sięga się z poczucia obowiązku, jak po skończeniu szkół po "Pana Tadeusza", żeby się uszy nie czerwieniły, gdy ktoś zagai dyskusję na temat. David Herbert Lawrence (1885-1930) angielski poeta, prozaik, eseista, syn strzałowego pracującego w kopalniach Eastwood, jednocześnie delikatny i chorowity, człowiek wiodący burzliwe życie, wielokrotnie oskarżany o łamanie norm obyczajowych i moralnych, znany na świecie jako autor "Kochanka Lady Chotterley" nie może być uznany za grzecznego pisarczyka. Ta powieść była w tolerancyjnej Anglii na indeksie aż do 1960 roku. Chyba nie trzeba lepszej rekomendacji, bowiem prawdziwej pornografii nikt nie zauważa, ścigane są tylko dzieła, teksty znaczące, poruszające albo obrazoburcze, takie, które rozwalają dotychczasowy bezpieczny światopogląd. Co jeszcze o tym osobniku? Kompan takich postaci, jak Aldus Huxley, Bertrand Russell, chyba to wystarczy, by umiejscowić jego pozycję w panteonie.

Przyznam szczerze, że biorąc książkę do ręki, spodziewałem się jakiegoś rozlazłego romansidła. Przekonało do zakupu mnie, że to zbiór opowiadań. Nie bardzo też wiedziałem, z kim zawieram znajomość. Braki wykształcenia humanistycznego dają się często we znaki. Uznałem jednak, że skoro to zbiór opowiadań, to nie będę miał do czynienia z komercjalną lurą, pisaniem na kilometry, zapełnianiem na siłę kolejnych stron, scenami, na które autor nie miał pomysłu według uniwersalnych szablonów, na które zgodnie z przekonaniem marketingowca, klient powinien się nabrać. Opowiadania są takim "bezpiecznym" gatunkiem, który dość skutecznie chroni przed kompletną chałturą. Z reguły wystarczy przeczytać niewielki fragment, by mieć prawdopodobne wyobrażenie o całości.

Nie, to nie jest fantastyka, ale to jest doskonała literatura. Czasami mam wrażenie, że do pewnego sposobu myślenia, do akceptacji pewnego rodzaju piękna plemiona znad Wisły mają jeszcze z pięćdziesiąt lat. To nie prawda, ale tytułowe opowiadanie, którego treścią jest związek dwu mężczyzn, to coś ciągle obcego nam kulturowo. Dodam, że nie chodzi tu o związek homoseksualny, ale podszyty niszczącą płciową patologią. Cała sytuacja wymyka się łatwym ocenom, ma dramatyczne rozwiązanie, jak przystało na greckie tragedie, ale nade wszystko diabelnie dobrze jest to napisane. Po co miłośnik fantastyki fantasy ma sięgać po "psychoanalizującą" lekturę? A żeby właśnie się przekonać, jak można pomysłowo opisywać sceny, które zazwyczaj są krwawą sztampą, emocjonalną matrycą powielaną w nieskończoność i żeby że można zrobić inaczej, ciekawie. Jeśli ów czytelnik sam nie pisze, to przynajmniej powie przy najbliższej okazji o tym jakiemuś autorowi.

 

Baron


 

David Herbert Lawrence

Pruski oficer

Tłum: Juliusz Kydryński.

Puls publication LTD, 1993

Stron: 300

Horror z jajem

 

Wielokrotnie przechodziłem obok tej książki. Coś mi się niejasno kojarzyło, ale uznałem, że to kolejny z cyklu przedwojennych pisarzy, którzy mieli pomysł komercyjnego wykorzystania mody na psychoanalizę. Jakoś nie lubię tego nurtu, zdaje mi się takim z premedytacją wpuszczaniem czytelnika w maliny. Mam wrażenie, że jeszcze dziś autor z zaświatów przygląda mi się i chichocze z satysfakcją. Nie powiem, żebym tu pretendował do jakiegoś odkrywczego oceniania na nowo literatury polskiej. To takie moje prywatne anse, że z rezerwą podchodzę do Zegadłowicza na przykład, co nie oznacza, by "Zmory" nie były warte czytania. Ale nie o "Zmorach", wykazałem się kompletną ignorancją. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że zwiodły mnie i nazwisko autora na "ski", sugerujące jakiegoś potomka arystokratów, i tytuł "Zegar śmierci". No to pewnie coś w starym zamku, romans i nic nie wiadomo, dlaczego praciotka zmarła, całkiem jak w archiwum X, a chodzi o to, że ten zegar stary od stu lat...

Głupota, moja własna, skleroza, nieoczytanie. Antoni Marczyński (1899-1968), obsmarowywany tu autor, okazał się być wesołym dostarczycielem kryminałów, jego bohaterowie pełni życia, akcja jak się patrzy i trzymająca w napięciu, i pełna nie tylko humoru, ale dystansu, jakiego dziś autorzy nie potrafią z siebie wydobyć. To chyba jedna z największych zalet... Być może, jedna z niewielu. Ale nawet jeśli tak jest, to warto przeczytać, by się dowiedzieć, że nie ma powodu wciągania w akcję czytelnika tak, by zapomniał, że to jest fikcja literacka i potem musiał chodzić do psychoanalityka, żeby dojść do siebie. Już Molier stosował tę sztuczkę, że aktor na osobności słynnym teatralnym szeptem wygłaszał mowę do publiczności, przypominając wszystkim, że to zgrywa, że pamiętamy o tym, że jesteśmy w teatrze i że obecność publiczności pamiętającej, że to zgrywa, jest niezbędna dla osiągnięcia tak zwanego zamierzonego efektu. Cholernie nie lubię, gdy średnio wiedzący, średnio wykształceni autorzy, tworząc swoją wizję, usiłują przekonać, że jest jedyna i najprawdziwsza. Cholernie nie lubię, gdy usiłują przekonać czytelnika, że głoszą prawdy objawione, że ich bohater jest jedynie słusznym i najważniejszym na świecie człowiekiem, Chrystusem, który ustali cywilizacyjny porządek moralny na najbliższe 2000 lat. Lubię, gdy autor chce mnie zabawić. Lubię, gdy zna miarę ważności kwestii, które wygłasza. Lubię, gdy bohater jest trochę świrnięty, gdy mu coś nie wychodzi. Uwielbiam, gdy super-detektywowi ze śledztwa wyjdzie, że właśnie odnalazł swoje nieślubne dziecię, że jego mamusia waży 120 kg, a on sam musi w popłochu zmiatać. Bynajmniej nie przed uzbrojoną w maszynowe miotacze bomb paliwowo-powietrznych, poruszającą się za pomocą opancerzonych krążowników szos, światową mafią w czarnych okularach, ale pewną, że dokonuje aktu sprawiedliwości społecznej, gromadą rozsierdzonych sąsiadów. Takich, którzy bardzo kochają i współczują owej mamusi i gotowi za wszelką cenę dopaść drania, alimenciarza. Lubię, gdy autor kunsztownie parodiuje romansowe sceny. Lubię, gdy główny bohater w ostatniej scenie wydaje jęk współczucia dla czarnego charakteru, który przez całą książkę chciał zgładzić naszego domniemanego alimenciarza, z nim kilka setek niewinnych ludzi, a w ostatniej scenie dostaje się w łapy zapalonych adwokatów, którzy chcą go bronić. Opowiedziałem rozwiązanie? Lubię takie kryminały, tak napisane, że właśnie spokojnie można znajomemu dokładnie zrelacjonować, kto zabił, a potem spokojnie powiedzieć "musisz to stary, sam przeczytać". No właśnie.

 

Baron


 

Antoni Marczyński

Zegar śmierci

Omega, 1990

Stron: 143

 

 

Ryzyko trwałego wyuczenia

 

Istnieją prestiżowe filozoficzne dzieła. Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego na tę listę załapał się Immanuel Kant. Przyznaję się szczerze, że męczyłem się kilka ładnych lat, nim znalazłem w jakimś wstępie, napisane wykwintnym językiem i bardzo okrężnie wyrażone stwierdzenie, że gość zwyczajnie nie potrafił pisać. Mądrze wygląda, bo nie daje się zrozumieć, jak trzeci wykład rabina.

Teoria względności zaś należy do tych prestiżowych teorii, na których wypada... się nie znać. Do dobrego tonu należy zadawanie pytań, wykazywanie się zainteresowaniem, próbami zrozumienia. Rozumienie, konkretnie szczególnej teorii względności, niekoniecznie jest prestiżowe. Człowiek, który wie, o co chodzi, który zwłaszcza, nie daj boziu, wyjaśni, jak to z tymi bliźniakami z których jeden jest astronautą, może okazać się w oczach publiczności ścisłowcem-prostakiem, chamem po prostu, co nie dostrzega głębi, tylko cyferki. Owszem, potrafi odpowiedzieć, jaki będzie wynik eksperymentu, ale czyż dotarło do niego cokolwiek z istoty zagadnienia?

Tak sobie myślę, że nie w tym rzecz, żeby rozumieć, ale żeby ze wdziękiem humanisty zajmować się problemem. Książeczka, o której piszę, niestety, nie ułatwi tego zadania. Na nieszczęście możesz, czytając ją uważnie, dojść do wniosku, że dywagacje samotnika i wroga wszelkich podróży z Królewca, jak już wielokrotnie pisałem, o kant stołu. Nic to nie jest warte, albowiem nasza pierwotna intuicja przestrzeni euklidesowej jest całkowicie błędna, gdy chodzi o problemy kosmologiczne. Czytając ją, możesz doznać jeszcze większej szkody: trwale się nauczyć się, co z tą teorią względności, co za jej pomocą mianowicie, da się wyjaśnić, a w szczególności, jak to z owymi bliźniakami, co jeden w kosmos latał, jest. Więc trzeba uważać, ale specjalnie się, Czytelniku, nie przejmuj, zawsze możesz udawać głupiego, a jak nie umiesz, możesz się (trwale) nauczyć tej sztuki.

Tak zaopatrzeni w zastrzeżenia, możemy się wziąć za lekturę. Dlaczego? Z ciekawości, która, jak wykazałem wyżej, jest pierwszym stopniem do piekła. Niestety, paskudna to cecha, co pcha człowieka do różnych nieszczęść, którą jak inne popędy, trudno opanować. Jest wszelako pocieszenie: książka to poważna, autor naprawdę się przyłożył, by wyjaśnić czytelnikowi Teorię Względności Samego Alberta Einsteina. I to jeszcze tak, żeby się dało owej wiedzy użyć do rozwiązania jakiegoś problemu, co więcej, rozwiązania matematycznego czy inżynierskiego. Tak, by na przykład wiedzieć, jaki będzie wynik konkretnego eksperymentu.

Na skutek tejże ambicji książka jest trudna. Bynajmniej nie nadziana tak zwaną wyższą matematyką, ale tensora nie da się uniknąć. Więc nie jest wykluczone, że doczytać do końca się nie da, przynajmniej za pierwszym razem, tak, że z czystym sumieniem o teorii względności dalej będziesz mógł z wdziękiem humanisty dyskutować. Gdybyś jednak zrozumiał, co niestety jest bardzo prawdopodobne, bo autor napisał rzecz podstępnie wciągająco, tak, że możesz nawet nie zorientować się, kiedy już wiesz, to udawaj głupiego.

 

Baron


J.L. Synge

Porozmawiajmy o teorii względności

Tłum: Waldemar Woźniakowski

Biblioteka problemów, tom 109

PWN Warszawa 1974

 

 


reklama

Wysyłkowa księgarnia internetowa www.fantastyka.now.pl

 

 

Szukasz książek z gatunków science-fiction, fantasy i horror lub komiksów? Gier figurkowych, fabularnych i karcianych? Zaj­rzyj do nas, znajdziesz prawie trzy tysiace pozycji, w tym trudnodostępne.

 

Na stronie księgarni oprócz tego konkursy, informacje o nowościach i zapo­wiedziach wydawniczych. I, co ważne, sprawdź nasze ceny, nie zawiedziesz się :-)

 

Zapraszamy do zakupów.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 04 >