strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Richard A. Antonius Na co wydać kasę
<<<strona 35>>>

 

Spisek na Tolkiena, język Atlango i znikająca wyspa

 

 

O KSIĄŻCE I AUTORZE
Qanaria - opowieść
o 8smej Wyspie
to dwutomowa powieść przygodowa dla czytelników od 8-go do 108 roku życia. Qanaria to mityczna Ósma Wyspa na Atlantyku, zanurzająca się co kilkadziesiąt lat w wodach oceanu (a tak naprawdę to w innym wymiarze!), na której żyją potomkowie ludu Atlantydy. Czternaście lat temu wyruszyła tam europejska ekspedycja, mająca zbadać jej gigantyczną faunę i arcyprosty język, Atlango. Niestety, nikt nie powrócił...
Książka ukaże się jesienią tego roku, wydana nakładem Fabryki Słów.

Richard A. Antonius - rocznik '47, związany z Krakowem, ukończył Akademię Sztuk Pięknych. Reżyser filmów animowanych, ilustrator, grafik komputerowy oraz autor tekstów piosenek i powieści dla dzieci (Miki Mol). Mieszka w Królestwie Szwecji. Jest zafascynowany językiem Atlango, który mógłby stać się wspólnym językiem zjednoczonej Europy.
Opowiadanie Spisek na Tolkiena, język Atlango i znikająca wyspa jest podarunkiem dla Was, oryginalnym wstępem do dwutomowej powieść Qanaria - opowieść o 8-smej Wyspie.

Parę słów od cudopisarza:

Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem, otaczały mnie cuda i cudowności. O tak, było tego co niemiara. To tu cud, to tam cud. No bo powiedzcie sami: czy fakty, które tu przytoczę, nie świadczą o nadnaturalnych (czytaj: cudownych) siłach, czuwających na drodze obecnego mojego życia? Oto raz cudem uniknąłem złamania karku na trzepaku, dwa razy cudem nie wpadłem pod auto (Pobieda i Star20). Albo gdy jeden mój rodzic zakrzyknął do drugiego: "Popatrz, to cud! Ten nieuk nareszcie nauczył się na pamięć, że 7 +1 = 8 !" Co zaś drugi rodzic skwitował z melancholią: "Może kiedyś jakimś cudem będą z niego ludzie?

No cóż. Po latach ludzie są. (Bo mam dwóch synów.)

No zaraz, a taki ostatni cud (techniki?) jak na przykład mój samochód (18-letni), który rok temu cudem przeszedł przez coroczny przegląd? A to, że cudem i tylko cudem dociągam do pierwszego każdego miesiąca?

Ale tak naprawdę, to ja nie takimi cudami zaprzątałem sobie płat mózgowy – ten, odpowiedzialny za marzenia. Ja, pławiąc się w tym przyziemnym strumieniu cudów codzienności, wypatrywałem z utęsknieniem cudów PRAWDZIWYCH. Ot, choćby cudownych krain, cudownych przygód tamże wiodących, cudnym tropem do cudnych skarbów.

I tak, wzmocniony cudnie trafną wypowiedzią żony – cuduję ... przepraszam – cytuję: "To cud, że się jeszcze dobrze zapowiadasz jako pisarz." – postanowiłem wyjść na przeciw cudnemu zewowi i zostać ...cudotwórcą. No, powiedzmy: cudopisem.

Oj, długo nie wiedziałem, jak się za to zabrać. I tutaj cud przyszedł mi z pomocą. Parę lat temu jakimś cudem spadły ceny przelotu do i pobytu w atrakcyjnych kurortach. Tak więc bez zbytniego cudowania wybrałem się z rodziną (żoną i młodszym synem) na... Teneryfę.

O tak! Mityczne Wyspy Kanaryjskie. Kanary. Właściwie dotąd kojarzyły mi się jakoś tak z niefortunnymi jazdami na gapę w tramwajach.

Już w samolocie, studiując mapę (licząc wyspy archipelagu), doszedłem do przekonania, że oprócz siedmiu wysp głównych musi gdzieś istnieć wyspa ósma. No bo pamiętacie: 7+1 = 8!

A w ogóle to byłoby cudownie odkryć taką nową wyspę. Tak sobie wtedy pomyślałem.

Odwiedzając słynne Drzewo Smoczej Krwi (Drago Milenario) w miasteczku Icod, zakupiłem informator o Wyspach Kanaryjskich. I oto zdarzył się cud. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się z niego, że, a jakże, taka właśnie ósma wyspa istnieje już, i to na dobre, w legendach tej autonomicznej prowincji hiszpańskiej!

A ja przecież ją sobie dopiero co wymyśliłem!

Czy to spoglądając w ocean, czy to nawijając na widelec ser z zupy cebulowej (polecam!) – rozmyślałem wciąż nad tym cudownym okoliczności zbiegiem.

Wyspa mityczna, która w legendach zowie się San Borondon wynurzała się, to znów znikała, czym doprowadzała do szewskiej pasji królów Portugalii, której to ówczesny papież – na otarcie łez – tę właśnie wyspę był przyznał.

Zapewne moja przygoda z Teneryfą skończyłaby się jak to zwykle bywa banalnie – przypaleniem się na słońcu, zgubieniem okularów żony, zmiażdżeniem kaktusa w okolicach parkingu przy Loro Parque (polecam!), gdyby nie to, że w przedostatni dzień pobytu pozostawienie na plaży plecaka młodszego syna spowodowało cud nad cuda – odkrycie świata Qanarii.

No, ale czas kończyć. Zapewne jeszcze wrócę, Moi Drodzy, do objawienia Wam cudownych szczegółów, a to jak wyłowiłem z oceanu o zachodzie słońca zielonkawą butlę, a to jak z duszą na ramieniu przemyciłem ją samolotem, i co się stało, kiedy w moim domu pod Sztokholmem odważyłem się wyciągnąć z niej pachnący frutti di mari korek.

No cóż, powiem Wam jeszcze tyle, że zapach jaki uderzył mnie w nozdrza – hm, może nie taki cudowny – spowodował zawrót głowy, który do dzisiaj objawia się dziwnym imperatywem pogłębionej pracy nad tajemnicą Qanarii. A jeszcze do tego ten pierścień, ten Emisariusz i ci Volapudzi! Zresztą, przeczytajcie sami poniższe opowiadanie. Tak, będę ją – tę tajemnicę i ten świat Qanarii – odsłaniał przed Wami stopniowo, gdyż jest to – wierzcie mi (jak 7+1=8!) – ekstra mocna dawka cudowności.

A zakończę to zdaniem w Atlango – najcudowniejszym języku świata: (podaję w cudysłowie... przepraszam – w cudzysłowie)

"Mi invita Tu al la magya mondo di Qanaria."

 

Wasz cudopisarz

Richard A. Antonius

 

 

Nie przypuszczałem, że tego spokojnego, sierpniowego popołudnia stanę się władcą pierścienia oraz tajemnicy, która każdego miłośnika fantastyki, a już na pewno twórczości J.R.R. Tolkiena przyprawiłaby o zawrót głowy.

Tak, prawdziwa sensacja. I to taka na pierwsze strony światowych fanzinów. A do tego jeszcze odkrycie nieznanego dotąd języka, o którym pewien tajemniczy emisariusz z Teneryfy powiedział: "To najpiękniejszy język świata."

Jestem amatorem interlingwistą. Moje zainteresowania językami konstruowanymi z trudem tolerowane są przez rodzinę, przez przyjaciół przyjmowane z uprzejmą pobłażliwością, a przez dalszych znajomych... Nie, tamtych raczej nie informowałem o tej "przypadłości".

Odkąd zamieściłem w Internecie artykuł na temat języków wymyślanych – w tym także tolkienowskich języków Śródziemia – utrzymywałem elektroniczną korespondencję z pewnym człowiekiem przedstawiającym się tajemniczo – jako Emisariusz z Teneryfy.

Zaczęło się od tego, że w pierwszym swoim liście zwrócił mi uwagę na pewną nieścisłość, jaka zakradła się do mojego tekstu. Pisał tak:

"Pozwalam sobie na małą uwagę, że do fragmentu, w którym omawia pan języki tolkienowskie, wkradła się nieścisłość. Otóż nie jest prawdą, jakoby J.R.R. Tolkien nie interesował się językiem esperanto. Przeciwnie – znał go i kilkakrotnie pozytywnie się o nim wypowiedział. Chętnie podam panu odpowiednie źródła."

Byłem mu wdzięczny za tę informację, ale jeszcze bardziej za e-mail, który – o czym nie powiedziałem żonie – był jedynym, jaki otrzymałem na temat mojego artykułu.

Parę dni później znowu się odezwał i odtąd korespondencja nasza utrzymywała się z jego inicjatywy. A kiedy przyznałem mu się do planów wydawania pisma na temat języków wymyślonych – jego maile zaczęły coraz częściej gościć na moim monitorze.

Odniosłem wrażenie, że chce dowiedzieć się o mnie jak najwięcej, podczas gdy sam pomijał milczeniem moje uprzejme zapytania choćby o pracę, o rodzinę, o zainteresowania.

A jednak każdy jego list przynosił interesujące wiadomości, a także linki do stron internetowych godnych odwiedzenia. Co ciekawe, często traktujących... o mitologii Wysp Kanaryjskich.

Po jakimś czasie wzbudziło to we mnie podejrzenie, że człowiek ten pragnie naprowadzić mnie na jakiś ważny dla niego temat.

Zaskoczenie moje było całkowite, kiedy nadesłał wiadomość, że ma pojawić się w Sztokholmie.

"Tak się składa, że w najbliższym czasie będę w pańskim mieście z krótką wizytą. Liczę, że znajdzie pan wtedy nieco czasu na spotkanie i rozmowę. To ważne."

I rzeczywiście, Emisariusz z Teneryfy zadzwonił. Zaproponował spotkanie w kawiarni przy jednej z morskich zatok. Od razu przepraszał, że może się spóźnić.

– Ale gdybym nie przyszedł – powiedział enigmatycznie. – To proszę o wyrozumiałość.

Ustaliliśmy, że jako znak rozpoznawczy będę miał ze sobą zieloną, kartonową teczkę.

 

Chłodnawy wiatr znad zatoki szarpał żółto-niebieskimi parasolami. Był początek sierpnia, a więc tu, w Sztokholmie zaczynała się jesień.

Znad pustej już filiżanki kawy spoglądałem na przechodniów, próbując zawczasu odgadnąć, który to z nich skieruje swe kroki w moim kierunku.

Nieopodal pod latarnią pojawił się rowerzysta i zaczął z uwagą pompować koło. Spod czapki z daszkiem odwróconym do tyłu świeciły jego łyse skronie. Przy rowerze stał plecak.

Zaraz, kogo on przypominał? No właśnie: sucha, jakby przyczajona postać Goluma – strasznego trolla z tolkienowskiej sagi.

W prześwicie zatoki pojawił się żaglowiec i stado mew ze skrzekiem zatoczyło koło nad kawiarnią. Kiedy już zacząłem podejrzewać, że emisariusz się nie pojawi – usłyszałem za plecami brzęk stawianej na stoliku filiżanki. Mężczyzna z cerą południowca, w ciemnych okularach i w jasnym trenczu, pytającym tonem wypowiedział moje nazwisko. Podał mi dłoń i zanim odsunął krzesło, rozejrzał się uważnie po okolicy. Przeprosił za spóźnienie.

Jego głos brzmiał bardzo cicho i z trudem przebijał się przez łopot parasoli. Na czole dostrzegłem krople potu, które po chwili starł chusteczką. Pomyślałem, że chyba biegł na to spotkanie, a teraz – no tak – nadal sprawia wrażenie czymś zaniepokojonego.

Sam zauważył moje badawcze spojrzenie, bo powiedział:

– Jestem trochę zdenerwowany. – Pochylił się ku mnie. – Oni... są wszędzie. Są coraz bliżej.

Mimowiednie poddałem się dreszczowi niejasno zasygnalizowanej grozy. Rozejrzałem się. Wychudzony rowerzysta nadal pompował koło, zdyscyplinowana wycieczka Japończyków digitalnymi aparatami uwieczniała żaglowiec.

– Kogo pan ma na myśli? – zapytałem, pochylając się nad zieloną teczką.

– Nie chciałem o tym pisać. Teraz mogę panu to powiedzieć. To Volapudzi.

Pierwszą myślą, jaka mi wtedy przeleciała przez głowę, było, że oto mam do czynienia z człowiekiem dotkniętym manią prześladowczą. Drugą – że będę musiał się pogodzić ze stratą czasu. A trzecią, że może to mieć coś wspólnego z prastarym językiem o nazwie Volapük, skonstruowanym przez katolickiego księdza z Niemiec.

– Chyba pan rozumie. Nie mogłem panu wcześniej o tym napisać. Poza tym, mogliby to przechwycić i uniemożliwić nasze spotkanie. A sprawy, jakie chciałbym panu wyjawić, są niezwykle delikatne.

Przez chwilę patrzył na mnie znad ciemnych szkieł, jakby czekając, aż wzrośnie moja ciekawość.

– Spisek przeciwko Tolkienowi, język Atlango i znikająca wyspa – powiedział, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Nie ukrywałem, że zabrzmiało to dla mnie interesująco. Rzeczywiście, było to jak gotowy tytuł.

– To coś dla pańskiego pisma. Nadszedł czas, aby pewnym sprawom nadać właściwy bieg. Powiedzmy: rozgłos – poprawił się.

– A ci Volapudzi? – zapytałem.

– Właśnie. Na przekór im.

Podniósł do ust filiżankę, rozejrzał się dookoła i znowu pochylił się nad zieloną teczką. Teraz mogłem go lepiej słyszeć.

– Jak pan już wie, pochodzę z Teneryfy. Z miasta portowego. Mój ojciec był marynarzem.

– Ach, Kanary.– Rozłożyłem w zachwycie ramiona. – Smocze Drzewa, wulkan Teide...

– A więc zna pan ten odległy zakątek Europy.

– Byłem na pańskiej przepięknej wyspie. Dwa razy. Czyżbym o tym nie wspomniał w moich listach? Ogromne sosny, słońce, które czasami przesłania żółty piasek nawiewany z Sahary – wyliczałem dalej. – I cudowny ocean...

– Prawda? – Uśmiechnął się i wskazał palcem wzór na zielonej teczce. – Widzi pan? Jak na Atlantyku. Malachitowe wiry.

– Czy mógłby mi pan zdradzić tajemnicę– zapytałem. – Dlaczego przedstawił się pan jako "emisariusz"?

– Zdradzę panu więcej tajemnic. Widzi pan, reprezentuję Awiatorystów z Ósmej Wyspy.

– Wyspa z kanaryjskich mitów?

– Tak. San Borondon. To właśnie o tę wyspę mi chodzi. Otóż był na niej mój ojciec. Po roku wydostał się stamtąd. Dosłownie cudem. I według tego, co zdążył mi przekazać przed swoim zaginięciem – wyspa ta naprawdę istnieje. Ojciec nazywał ją Qanaria. Na tej wyspie powstał język Atlango. Jego twórcą był człowiek nazywany Wielkim Awiatorem. Wszystko to miało miejsce jeszcze w poprzednim wyłonieniu.

– Przepraszam. Powiedział pan "wyłonieniu"?

– Ta wyspa, jakby to powiedzieć, nie istnieje stale. Ona co jakiś czas zanika.

– Jak to? – zapytałem. – Zanurza się?

– Niezupełnie... Ona się zapada. W inny wymiar.

Zakłopotany podniosłem do ust pustą filiżankę.

– Ja wiem, że to brzmi niewiarygodnie... Nikt w to nie chce uwierzyć. W dodatku cała ta sprawa jest kamuflowana. Słyszał pan o J. Cayce?

– Niestety nie.

– Amerykański jasnowidz. Przepowiedział, że w roku 1968 wyłoni się z oceanu Atlantyda. Myśli pan, że nic się takiego wtedy nie wydarzyło? A jednak on miał rację. Wtedy wyłoniła się ponownie Ósma Wyspa. I oczywiście znowu uaktywnili się Volapudzi.

– Kto taki?

– Tak, tak. Po kolei.

Byłem wdzięczny mojemu rozmówcy, kiedy w końcu sam zauważył, że nie nadążam za jego opowieścią.

– Już tłumaczę: Volapudzi. To pochodzący z tej wyspy przeciwnicy jakiegokolwiek ujawniania przed światem prawdziwego istnienia wyspy. W dodatku są to zwolennicy dyktatury. Ale musi pan wiedzieć, że działają również na terenie Europy. Ich siatka jest dobrze zorganizowana i każdy kto wychyli się ze swoimi zainteresowaniami Qanarią lub językiem Atlango – tu ściszył głos – może liczyć się z nieprzyjemnościami.

Poczułem, jak po plecach przebiegają mi mrówki emocji.

Wzmocniły to następne słowa mego rozmówcy:

– Południowa Europa czy też Skandynawia, to dla nich żadna różnica.

Raptem w dłoniach mojego rozmówcy zaszeleścił papier, który ten rozprostował na malachitowym wzorze teczki.

– Niech pan spojrzy – zachęcił.

Rysunek przedstawiał coś w rodzaju rozczłonkowanego skorpiona, który jakby kleszczami próbował pochwycić rybę.

Postukał palcem w rysunek i popatrzył pytająco znad ciemnych okularów.

– Skorpion i ryba – zauważyłem.

– Słusznie, ale zechce pan przyjrzeć się dokładniej. Nie przypomina to panu... mapy?

– Mogłyby to być Wyspy Kanaryjskie – przyznałem. – Ale... ta ryba...

– Zgadł pan. To są Wyspy Kanaryjskie. Niech pan policzy. Jest ich siedem. A ta ryba symbolizuje Ósmą Wyspę. Ten rysunek to odrysowany detal z bardzo starego obrazu. Zna pan malarstwo Archimboldo?

– Owszem, widziałem reprodukcje. Człowiek zbudowany z książek, twarz z warzyw i owoców albo profil zbudowany z samych kwiatów.

– I ten rysunek przedstawia fragment takiego właśnie portretu. Był to portret starego marynarza ułożony z samych ryb, krabów, kameleonów, ślimaków i skorpionów. Ten szkic jest dziełem mojego ojca.

Zbierając myśli, specjalnie dłużej przyglądałem się rysunkowi.

– Ale co może mieć wspólnego ze znikającą wyspą J.R.R. Tolkien? – spytałem, próbując wprowadzić do rozmowy pewien ład. – Wspomniał pan o spisku.

– A jednak ma. Niech pan posłucha.

Nieznajomy złożył rysunek i poprawił się na krześle, najwyraźniej przygotowując się do nowej opowieści.

– To właśnie mój ojciec dowiedział się o spisku na Tolkiena.

– Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Kiedy to było?

– Na progu pierwszej wojny światowej. Słyszał pan... – Tu rozejrzał się dookoła. – Słyszał pan może o niejakim Krogultsu?

– Absolutnie nic.

– To obecny szef wszystkich Volapudów w całej Europie. To on odpowiedzialny jest za wyciszanie sprawy Ósmej Wyspy i jej języka. I trzeba przyznać, że robi to skutecznie. To właśnie jego agenci depczą mi po piętach. Na lotnisku... przepadły moje bagaże.

– Pan żartuje.

– Nic a nic. Na szczęście nie było w nich nic ważnego. To wszystko mam tutaj. W kieszeni. Otóż dziadek tego Krogultsa nazywał się Klugülahelik. Wie pan, to takie nazwisko w języku Volapük. Otóż jako agent Volapudów działał on przed pierwszą wojną na terenie Gibraltaru. Stamtąd podróżował po Europie i wielu badaczy Atlantydy, a także literatów odnotowało wizytę pewnego tajemniczego i groźnego typa. Klugülahelik miał maniery dyplomaty, a przy tym wielki dar przekonywania. Ale podobnie jak i mój ojciec – tak i ja jestem przekonany, że na pewno, gdy było trzeba, posuwał się do pogróżek. To działało. Badacze Atlantydy, archeolodzy i pisarze, jeden po drugim przenosili swoje zainteresowania Atlantydą – byle dalej od Wysp Kanaryjskich – w inne rejony świata. Wie pan, Morze Egejskie, Krym, a nawet Pacyfik.

Po pewnym czasie ten fanatyczny agent przeniósł się do Hiszpanii. Podobno za swoje zasługi zakupił winnicę w Andaluzji. Tam zaś dowiedział się o pewnym księdzu, który zafascynowany był Atlantydą, a co gorsza – wiązał mit Ósmej Wyspy z pozostałością po jej cywilizacji. Dziadek Krogultsa postanowił go uciszyć, tym bardziej, że ów ksiądz – o zgrozo – coś niecoś wiedział na temat języka Atlango i snuł plany odnalezienia mitycznej wyspy na której niegdyś – jak pan zapewne czytał w przesłanych materiałach – święty Brendan z Irlandii wylądował ze swoimi mnichami.

Ale pewnego dnia ksiądz przepadł. Klugülahelik był jednak wytrawnym agentem i – proszę sobie wyobrazić – odnalazł go. Jakiś czas później w Anglii. W Birmingham.

– Zaczynam rozumieć. Zbliżamy się do Oxfordu.

– Tak. W tym czasie, niech pan zauważy, Tokien jako sierota stał się podopiecznym tegoż właśnie księdza. Obserwując dyskretnie nowego opiekuna Tolkiena, Klugülahelik dowiedział się, że niebezpieczne idee księdza znalazły doskonałe podłoże w marzycielskim umyśle jednego z jego podopiecznych. Postanowił więc działać. Całą sprawę opóźniło przeprowadzenie się Tolkiena do Oxfordu.

– A wie pan? – przerwałem mu opowieść. – Sprawdziłem tę sprawę z esperanto. Miał pan rację. Na pewno dokonam w moim artykule pewnych zmian.

– Jeżeli już jesteśmy przy tym, to niech pan zwróci uwagę na pewną istotną sprawę. Jak pan myśli, co mogło pobudzić zainteresowania Tolkiena konstruowaniem języków ?

Mój rozmówca dał mi od razu znak ręką, że ma coś o tym do powiedzenia.

– Wystarczy zauważyć, że w tym czasie zakazano Tolkienowi kontaktów z kobietą, którą pokochał. Cóż robi w takiej sytuacji skryty i nieśmiały lecz obdarzony wyobraźnią młodzieniec? Wpada na pomysł, by sięgnąć po esperanto, i podejmuje próbę, aby ten język uczynić hermetycznym językiem porozumiewania się ze swoją ukochaną.

– Zaskakująca hipoteza.

– Tak. Nikt na to jak dotąd nie zwrócił uwagi. Nawet badacze Tolkiena. Najwyraźniej jednak jego narzeczona nie podjęła tego pomysłu. Dlatego uparty marzyciel postanowił stworzyć dla nich swój własny język. Być może, że częściowo, poprzez opiekującego się nim księdza, zapoznał się z pierwotną wersją języka Atlango, który wtedy nazywał się na N... Natlango.

– Rzeczywiście. W jednej ze swoich wypowiedzi Tolkien chwali bliżej nieokreślony język N. A ja myślałem, że to chodziło o jakiś język z krainy Numenor.

– Ciepło, ciepło!

Twarz mojego rozmówcy rozjaśnił uśmiech.

– Pan wie, że od Numenoru do Atlantydy niedaleko. Chociaż...

Wyjął nagle długopis i na papierowej serwetce skreślił jakieś litery. Za chwilę podał mi serwetkę.

Były tam dwa słowa: Numenor i Ronemun.

– Że też nikt nie zadał sobie trudu, aby przeczytać niektóre tolkienowskie terminy odwrotnie – powiedział, chcąc naprowadzić mnie na trop. – Niech pan się przyjrzy uważniej: RON ald + E dith M ary...

– A to "un"?

– United!

Pokiwałem głową z uznaniem.

– Coś w tym jest.

– Widzi pan. To też coś dla pańskiego pisma. Ale gdzie myśmy to byli? Acha. Krogulets!

Odruchowo rozejrzałem się. Nazwisko to wypowiedział bowiem tonem ostrzeżenia.

– Niech pan słucha – kontynuował – W Oxfordzie młody Tolkien często wyprawiał się na dalekie, rowerowe wycieczki. Któregoś dnia nad brzegiem rzeki zajechał mu drogę nieznajomy. Przepraszając, nawiązał uprzejmą rozmowę.

Znowu odwróciłem głowę i rozejrzałem się. Dziwne. Rowerzysta pod latarnią ciągle i wytrwale pompował koło przy swoim rowerze.

– Słucha mnie pan?

– Tak, oczywiście.

– To właśnie Klugülahelik odciągnął uwagę młodego Tolkiena od Atlantydy i Ósmej Wyspy. I jak pan wie, udało mu się.

– Niewiarygodne.

– Prawda? Oczywiście spotykali się jeszcze kilka razy. I właśnie od tego czasu Tolkien porzucił ostatecznie swoje fascynacje Atlantydą, zrezygnował z dalszej nauki hiszpańskiego, a pod wpływem niewątpliwie sugestywnej namowy Klugülahelika skierował swoją ciekawość... na północ. A zamiast w języku Natlango, rozsmakował się w języku walijskim i... fińskim.

– I zajął się kaligrafią – uzupełniłem i dodałem: – Muszę przyznać, że ta zaskakująca historia z chronologicznego punktu widzenia mogłaby się zmieścić w biografii pisarza.

– I tak też było. Wie pan, dziadek Krogultsa nazywał ten swój wyczyn Zwycięską Bitwą Nad Cherwell.

– Przecież Tolkien wtedy jeszcze niczego nie napisał.

– Tak, oficjalnie, nie, ale Volapudzi byli czujni aż do przesady. I tacy są również dzisiaj. Natychmiast pojawiają się tam, gdzie zaledwie ktoś pisnął cokolwiek na temat Atlantydy, Ósmej Wyspy albo języka Atlango. Fanatycznie przestrzegają zasady izolowania Ósmej Wyspy.

– A Awiatoryści, jak rozumiem, przeciwnie? Chcą otworzyć tę Qanarię na świat?

– Dokładnie tak jest. I więcej, dać Europie swój wspaniały język. A ja chciałbym im w tym pomóc. Chociażby ze względu na mojego ojca.

– I pan ten język zna?

– Oczywiście. Również i z tym językiem pragnę pana zapoznać. Ale wróćmy jeszcze do spisku antytolkienowskiego. Chciałbym powiedzieć, że o tym dowiedziałem się również od mojego ojca. Nie bacząc na niebezpieczeństwo, mój ojciec podjął się samotnej walki z Volapudami. W końcu udało mu się przeniknąć do najbliższych kręgów Krogultsa. Swego czasu, w pewnych okolicznościach, sam szef przyjął go w swojej kolejnej siedzibie, tym razem gdzieś w Alpach. Nad kuflem piwa chwalił się wyczynami swojego dziadka. A za jego plecami wisiał portret starego marynarza pędzla Arcimboldo. Z całą pewnością ukradziony.

– Najwyraźniej Krogulets nie wiedział, przed kim odsłania swoje tajemnice.

– Wtedy tak. Ale niestety – mój rozmówca westchnął – chyba w końcu się zorientował, bo mój ojciec parę lat później zaginął. W dziwnych okolicznościach. Zwabiono go na fikcyjny zjazd. Miłośników fikcji.

– Fikcyjny Zjazd Miłośników Fikcji – powtórzyłem to niczym formułę groźnego zaklęcia.

– Tak. Ojciec zaginął. I miało to miejsce właśnie tutaj, w Sztokholmie. Zorientowałem się, że Volapudzi organizowali takie fikcyjne zjazdy. W ten sposób kontrolowali środowiska, w których w każdej chwili mógł pojawić się ktoś zainteresowany zakazanym tematem. A wtedy ten ktoś po prostu znikał.

Zabrzmiało to nieprzyjemnie i ponuro. Nie wiedziałem, co zrobić. Przeprosiłem go na moment i sam poszedłem po jeszcze jedną kawę. Byłem tak podekscytowany, że filiżanka i spodek dzwoniły nerwowo w mojej dłoni. Wracając do stolika, zdążyłem nieco zebrać myśli.

– Rozumiem teraz, że prowadzi pan tutaj poszukiwania?

– Tak. Szukam śladów ojca. Na razie jednak bez skutku. Moja obecna wizyta również jest z tym związana. Nowy trop.

– W takim razie jak mógłbym panu pomóc?

– Przekażę panu pewne dokumenty. Również i ten szkic ze skorpionem usiłującym pochwycić rybę. Myślę, że w pana rękach będą bezpieczne. Mam dla pana również dokładny opis języka z Ósmej Wyspy, a także cały pański artykuł w języku... Atlango. Osobiście przetłumaczyłem.

Nagle wysunął ku mnie dłoń z pierścieniem i wskazał palcem na symbol. Teraz dopiero zwróciłem uwagę na wygrawerowaną, czteroramienną gwiazdę.

– Proszę spojrzeć. To jest znak Atlango. Gwiazda zbudowana z czterech liter A. Wskazują cztery strony świata. Atlango ... Żadnych trudnych w wymowie zbitek fonetycznych, żadnych dziwacznych liter... Niech pan tylko posłucha:

Qi tu saba ke juste Plato esta awtoro di la dikturo ke la ple grana donazo por homajo estu komuna lango?

Poprosiłem go, żeby powtórzył. Przyznałem, że brzmiało to doskonale, i rzeczywiście, częściowo rozumiałem.

Sam jednak przetłumaczył.

– "Czy wiesz, że to właśnie Platon jest autorem powiedzenia, że największym darem dla ludzkości byłby wspólny język?"

– Jeśli nie ma specjalnych liter – zauważyłem – to nie byłoby problemu z publikacją w Internecie.

I zaraz usłyszałem swój własny głos:

– Mógłbym się podjąć zorganizowania specjalnej strony poświęconej temu językowi. Niezależnie od publikacji w piśmie. W ten sposób najszybciej można będzie rozpowszechnić Atlango. Na przekór Volapudom.

– Estupendo! – Mojemu rozmówcy wyrwało się hiszpańskie słowo. – A więc upoważniam pana do tego. W Internecie!

Nagle zaczął mocować się z pierścieniem i za chwilę położył go na malachitowej teczce.

– Proszę przyjąć ten pierścień.

Cofnąłem się z całym krzesłem.

– Absolutnie proszę, żeby pan nie odmawiał – zaczął nalegać. – Cieszę się, że pana spotkałem. A to za pański przyszły wkład. To i tak symbolicznie. Nie mogę się panu odwdzięczyć w inny sposób.

W tym momencie w jego kieszeni jego płaszcza zadzwonił telefon. Drgnął nadzwyczaj nerwowo. Zanim podniósł telefon do ucha, głośno przełknął ślinę. Przez chwilę wymieniał cicho jakieś hiszpańskie zdania, podczas gdy w mojej głowie myśli wirowały bardziej niż te smugi kłębiące się na malachitowej teczce.

Schował telefon i zerknął na zegarek. Wyraźnie zaczął się śpieszyć. Wydobył z kieszeni plik kartek.

– Proszę. Tutaj ma pan te dokumenty. Nie, niech pan nie wkłada ich do teczki. – Powstrzymał mnie. – Niech pan je złoży i wsadzi do kieszeni. Tak będzie bezpieczniej.

Na moment zawahał się patrząc na plik kartek. – No bueno.

Zastukał nerwowo w blat stolika i rozejrzał się.

– Coś się stało? – zapytałem.

– Zapomniałem map – powiedział z zakłopotaniem.

– To nic. Mogę z panem podjechać do hotelu – zaproponowałem, wsuwając dokumenty do kieszeni. – Samochód...

– O nie, nie. – Powstrzymał mnie ruchem dłoni. – Czy byłby to dla pana kłopot, gdybyśmy się spotkali jeszcze raz, jutro?

– Tutaj?

– W żadnym wypadku – powiedział stanowczo. – Najchętniej gdzieś indziej. Może "Gamla Stan"?

– Rozumiem: Sztokholmskie Stare Miasto.

– Na końcu długiej ulicy widziałem sklep muzyczny.

– Owszem, znam ten placyk.

– A więc po drugiej stronie w kawiarni. O tej samej porze?

– Na pewno będę – zapewniłem szykującego się do odejścia emisariusza z Teneryfy.

– I niech pan przyjmie ten pierścień. – przypomniał i zaraz dodał: – Od dzisiaj... jest pan wtajemniczony.

– W Atlango?

– I w świętą sprawę Awiatorystów. Być może przez to przyczyni się pan do wydobycia z zapomnienia Ósmej Wyspy.

– Wyspy, która znika?

– No tak, to jeszcze bardziej czyni tę całą sprawę naglącą. Może z pomocą Europy uda nam się zatrzymać następną zapaść?

"Zapaść?" Od razu chciałem zapytać, co ma na myśli, lecz mój rozmówca nie dopuścił mnie do słowa. Zanim ruszył w głąb kawiarni, pochylił się jeszcze nade mną i powiedział:

– Niech pan tu chwilę posiedzi. Ja wyjdę przez zaplecze. Tak będzie najlepiej. I niech pan pamięta – cokolwiek by się nie stało...

Nie dokończył. Uczynił tylko znaczący gest dłonią.

Zrobiłem, jak sugerował. Z głową pełną myśli patrzyłem na zatokę, po której krążyły malownicze stateczki i żaglówki. Wyjawić – nie wyjawić? Przez chwilę zastanawiałem się, czy uchylić przed Emisariuszem z Teneryfy to co... ja już wcześniej wiedziałem o Qanarii i Atlango. Coś jednak powstrzymało we mnie tę napływającą ochotę.

Wstałem i ruszyłem w głąb kawiarni. Kupiłem jeszcze jedną filiżankę kawy.

Właściwie cieszyłem się, że jeszcze raz go spotkam. Oczywiście, zasypię go mnóstwem pytań. Ale niewykluczone, że spróbuję pomóc mu w poszukiwaniach jego ojca.

Kiedy wróciłem do stolika, zauważyłem, że coś jest nie tak. Nie było na nim malachitowej teczki! Pierścień, który miałem na palcu, zadzwonił o brzeg spodka.

Rozejrzałem się dookoła. Przy sąsiednich stolikach nie było nikogo. Pod latarnią nie było już rowerzysty z plecakiem. Dostrzegłem go jednak.

Oddalał się bardzo szybko, brawurowo przecinając pobliskie skrzyżowanie. Po chwili odwrócona daszkiem do tyłu czapka i łyse skronie Goluma przepadły za dachami samochodów.

 

Na drugi dzień z niecierpliwością czekałem w umówionym miejscu na Emisariusza z Teneryfy. Przygotowałem dla niego niespodziankę: Zamierzałem rozpocząć z nim rozmowę w języku Atlango. Przejrzałem bowiem całą gramatykę, mały słownik i kilka przykładów. Wystarczyło. Język wciąż ujmował mnie swoją prostotą i wysokim stopniem eufonii. Miałem wrażenie, że słowa wypowiadane w tym języku były jak ... cukierki o nadzwyczajnych smakach.

Mogłem z czystym sumieniem zapewnić każdego, nie tylko Emisariusza z Teneryfy, że rzeczywiście Atlango mogłoby być doskonałym kandydatem do roli wspólnego języka.

Odruchowo rozejrzałem się, czy przypadkiem nie ujrzę znowu golumopodobnego z pompką rowerową. W przesuwającym się strumieniu przechodniów i turystów nie dostrzegłem ani jego, ani też tajemniczego emisariusza z Teneryfy.

Miałem na palcu pierścień, a przy sobie kopię fragmentu rozmówek w języku Atlango. Czekając, wyjąłem kartkę z rozmówkami. Niektóre ze zwrotów pozwoliłem sobie zakreślić jeszcze poprzedniego dnia. Postanowiłem bowiem, że zapytam, jakim cudem w niewinnych na pozór rozmówkach znalazły się tak zaskakujące sformułowania. Chociażby w tym fragmencie:

 

Na ulicy. Su la strado.

 

Wymowa w Atlango. Pronunso in Atlango: (c– jak angielskie – ch, j – jak angielskie – j , q – jak w angielskim "question", r oraz y – jak w języku hiszpańskim, x – jak angielskie sh, w – jak angielskie – w)

 

– Witaj! Dzień dobry Do widzenia Żegnaj!

– Saluto! Bon diyo Al vido Adyo!

– Proszę mi wybaczyć Przepraszam Czy pan/pani mówi językiem Atlango?

– Pardes mil (Pardes al mi) Pardo Qi Sorano/Soreno habla Atlange?

– Tutaj wszyscy mówimy w jezyku Volapük/Atlango.

– Tey mu conoy habla Volapuke/Atlange.

– Jak się pan/pani nazywa?

– Qe Tu noma, Sorano/Soreno?

– Przybywam jako turysta.

– Mi venga kome turisto.

– My tutaj nie lubimy obcych.

– Mu tey ne priza alyonoy.

– Czy macie przy sobie paszport i przepustkę?

– Qi Tu hava kun Tu pasaporto kay permesilyo?

– Nie wiecie obywatelu, że już obowiązuje godzina policyjna?

– Qi Tu ne saba civitano/civiteno, ke ja rega poliskloko?

– Czy złożył pan /pani odcisk palca do policyjnej kartotece?

– Qi Sorano / Soreno feris fingrostemplo por poliskartoteko?

– Areszty są już przepełnione.

– Aresteyoy esta ja trowplenta.

– Dzisiaj obchodzimy uroczyście urodziny Wielkiego Dyktatora.

– Oje mu festa naskodiyo di la Gran Diktatoro.

– O trzeciej będzie przejeżdżał tędy ukochany Dyktator nasz.

– En triesma kloko trawvetoro tey amata Diktatoro mustra.

– Gdzie mogę kupić kwiaty i chorągiewkę na to powitanie?

– Qey mi poda kompri floroy kay standardeto por la saluto?

– Sklepy spożywcze zostały zamknięte.

– Xopoy kun manjadoy estis klosita.

– Ale może pan / pani kupić portret Przywódcy.

– Ma Sorano/Soreno poda kompri portreto di la Gwidanto.

 

Oto kilka przydatnych okrzyków:

Yen kelka utila klamadoy:

– Uwaga! Stój albo będę strzelał! Padnij! Precz! Proszę się uspokoić!

– Atento! Halteges aw mi pafo! Fales! For! Kalmeges!

– Ręce do góry!

– Manoy al supro!

– Pluton egzekucyjny. Katapultowanie.

– Eksekuta pletongo. Katapultando.

– Każde małe dziecko kocha naszego wodza, który lubi dzieci.

– Ca enfanto leta ama Gwidanto mustra, qa priza enfantoy.

– Pomnik wodza. Pałac Rządowy. Gmach Urzędu Bezpieczeństwa.

– Statuo di la Gwidanto. Palaso di la Registajo. Domozo di Kontoro di Sekurejo.

– Oto maszerują oddziały naszego kochanego Dyktatora, który przynosi wolność na lufach karabinów. Wszyscy krzyczą z radości.

– Yen marxa tacmentoy di la amata Diktatoro mustra, qa alporta liberejo sur la tuboy di la karabinoy. Conoy klama pro glado.

– Uprasza się nie drażnić wartownika.

– Kolerigando kontre gardisto esta forbidita.

 

O parasole kawiarni zabębniły krople deszczu. Zegar na wieży uświadomił mi, że czekam już prawie dwie godziny. Człowiek, którego oczekiwałem nie pojawił się. Milczał również mój telefon. Nie bez zaniepokojenia pomyślałem o Volapudach, a potem o Fikcyjnych Zjazdach Miłośników Fikcji. Przypomniałem sobie słowa Emisariusza z Teneryfy: "Można się liczyć z nieprzyjemnościami".

Podniosłem kołnierz i, rozglądając się uważnie, ruszyłem na wszelki wypadek drogą okrężną w stronę parkingu.

 

W domu zasiadłem do komputera z mocnym postanowieniem, że odsłonię przed miłośnikami Śródziemia niezwykłą hipotezę o spisku antytolkienowskim, zwolennikom neutralnego języka dla Europy przedstawię język Atlango, a wszystkim wielbicielom fantastyki opowiem o znikającej wyspie. Na przekór wszystkim Volapudom.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 35 >