strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
K. Night Coleman Publicystyka
<<<strona 14>>>

 

Rudawka w autobusie

 

 

Mój wyjazd do Englandu (który dotknął mnie jak i wielu innych – Bogu ducha winnych rodaków – po pierwszym maja) okazał się dość brzemienny w skutki. Może nie aż tak brzemienny w skutki z Królową na awersie, jakbym sobie tego życzył, ale w skutki obserwacyjne, z całą pewnością. Aż w nadmiarze. Trudno ich uniknąć, prawdę powiedziawszy. Rzecz w tym, że człowiek w pewnym momencie po prostu musi zmóc się z dylematem, czy jechać autobusem na górnym, czy dolnym pokładzie. Albo (co znacznie bardziej problematyczne), jak umyć zęby. Aczkolwiek, w przypadku tego drugiego przykładu, rozwiązanie udało mi się wypracować dość szybko. Należy po prostu zastosować umywalkę i korek. Za pomocą korka umywalkę czopujemy i odkręcamy oba pieprzone kurki w celu nalania wody o odpowiadającej wymaganiom temperaturze. Potem (zapominając o błogosławionym wynalazku wody bieżącej) myjemy zęby z użyciem mętnej zupy. Fair enough.

Do tego dochodzą gniazdka i trójpalczaste wtyczki. I samochody z kierownicą po idiotycznej stronie (po trzech miesiącach doszedłem już do tego, że leząc w poprzek ulicy dwukrotnie oglądam się w prawą stronę. Let’s call it połową sukcesu). Drobne (jeśli miałbym wpaść pod mini morrisa) lub większe (jeśli pod autobus) różnice. Pozostając na ulicy, weźmy inny przykład. (A za chwilę jeszcze wrócimy do autobusu). Prosta rzecz – skrzyżowanie i przejścia dla pieszych. U nas, czyli w świecie dla normalnych, sprawa rozwiązana jest dość logicznie. Jak jadą, to ci równolegli przechodzą. Tutaj inaczej, trzeba nacisnąć guzidełko, inaczej zielonego ludzika nie uświadczysz. Co organizację świateł na prostym skrzyżowaniu odrobinę komplikuje. Bo są sytuacje, w których samochody jadą, a piesi mają czerwone z KAŻDEJ strony. Do tego dochodzą zupełnie idiotyczne przejścia dla pieszych zaraz za skrzyżowaniem. Jest tak – naciskam, zapala mi się zielone do przejścia. Czyli ci, co jadą zautomobilizowani, mają czerwone, żeby mnie przepuścić. Ale ci, co z boku chcieliby wyjechać na tę główną, którą ja przechodzę, niby mają zielone, ale stoją, bo światła ni chu-chu nie są zsynchronizowane, a na moich światłach stanął autobus i zatarasował im wyjazd. No, mówię wam, pa-ra-no-ja. Ale jakoś to działa. Tak samo jak nieogrzewane łazienki, oddzielne kurki do ciepłej i zimnej wody i cała masa innych rzeczy. Wliczając autobusy. No dobra, wyglądają zabawnie. Nawet atrakcyjnie, bo egzotycznie. Ale system ma swoje minusy. Bo cholerne piętrusy mają jedne drzwi. Dlaczego? Bo bilet kupuje się u kierowcy, więc lepiej nie ufać przyjezdnym z Europy Wschodniej, którzy ani chybi wskakiwaliby tylnymi (gdybyż autobus był posiadał) bez zapłacenia za przejazd. Co oznacza, że jeśli w kolejce na przystanku stoi dwadzieścia osób, to autobus na takim przystanku spędza przynajmniej pięć minut. Tak zwanego pierdolca można dostać. I teraz tak – piętrowy jest krótszy. W ruchu miejskim z pewnością ma to swoje znaczenie i przewagi. Ale, po pierwsze, na górze cholernie człowiekiem majta na wszystkie strony, a po drugie, trzeba mieć pewność, że się wszędzie zmieści. Dlatego warszawska, turystyczna linia 100, na której jeździ piętrusek, ma bardzo starannie wytyczoną trasę. Bez przejeżdżania pod wiaduktami. Inaczej, mogłoby być jak u Barei: "Będziesz pan miał kabrioleta...".

Weźmy gacka i rudawkę. Czym się bydlęta różnią? Cóż, gacek ma rozpiętość skrzydeł sięgającą kilkunastu centymetrów, rudawka około pół metra. Gacek gustuje we ćmach, rudawka w owocach. No i dzieli ich te kilkanaście(dziesiąt) tysięcy kilometrów. Poza tym, w zasadzie są tym samym. Należą do rzędu chiroptera, czyli rękoskrzydłych. Mówiąc po ludzku – nietoperze. Przez długaśne lata bliscy krewni. Do czasu, aż człowiek wynalazł genetykę. I wtedy okazało się, że gacek to latający gryzoń, a rudawka... hm, prawie naczelny. Pomijam już fakt, że potocznie nazywana jest latającym lisem, ale genetycznie znacznie jej bliżej do lemura, a nawet orangutana (i człowieka), niż pospolitego batmanka z wieży kościelnej. Pozory mylą, n’est ce-pas? Ale na to gotowi jesteśmy machnąć ręką, bo przecież w zanadrzu mamy gotową, uniwersalną odpowiedź – ewolucja. Zaprawdę, kiedy dziadzio Darwin formułował swą teorię o pochodzeniu gatunków, wszystko wydawało się tak proste. Dlaczego motylek jest kolorowy? Bo mu to potrzebne do przeżycia i rozmnażania. Może. Ja jednak czuję się za głupi na takie chwyty i nadal nie rozumiem, dlaczego na jednej łące możemy spotkać kilkadziesiąt gatunków motylków. Nie wystarczyłby jeden, ale łączący najlepsze cechy wszystkich poszczególnych? Zabawna rzecz, ta ewolucja. W powierzchownym ujęciu popularnonaukowym przekonuje nas o głębokiej celowości wszystkiego, co się w przyrodzie dzieje, każdego stanu finalnego (pozornie, bo kto wie, czy za pięć milionów lat bielinek kapustnik nie wyewoluuje w hipopotama?). Gacek i rudawka pokazują nam całkiem wyraźnie, że do (prawie) tego samego efektu można dotrzeć z dwóch odrębnych kierunków. Ale znów zapytam: jaki sens? Jeden nie wystarczy? I dlaczego, jeśli gryzonie (no dobra, nietoperze to nietoperze, a nie gryzonie. Ale podobieństwo do myszora bierze górę nad naukowym podejściem) i naczelne (jeśli wierzyć teoriom i badaniom) mają swoich chiroptera, nie mają ich na przykład parzystokopytne? I dlaczego płetwal błękitny, krowa i hipopotam są genetycznie sobie bliższe, niż gacek i rudawka?

Konia z rzędem temu, komu się makówka od takich pytań nie zagotuje. Jak dla mnie cała ta zabawa z ewolucją nie jest tak prosta, jak w liceum na biologii uczą. Ale może to tylko spiskowa teoria dziejów. Choć może nie do końca, bo jednak wciąż te biedne pokolenia muszek owocówek dokonują żywota w laboratoryjnych wylęgarniach (że nie wspomnę o równie udręczonym przez naukę kolorowym groszku...). Bo nauka (co Von Zwiebel z pewnością chętnie potwierdzi) opiera się na eksperymencie. I na powtarzalności jego wyników. Dlatego setki pokoleń groszku i owocówek złożyły swe żywoty na ołtarzu doświadczeń. Bog da gi prosti.

No dobrze. Przyjmijmy, że ewolucja rzeczywiście coś w sobie ma. Że faktycznie, choć nie do końca poznanym i zdefiniowanym, jest jednak procesem w miarę uniwersalnym. Tedy Państwo pozwolą, że zadam zapytanie: a kto powiedział, że ma się ograniczać do organizmów żywych? Bo może porównywanie gacka do rudawki nie jest aż tak zasadne, jak przegubowca do piętrusa? Wtyczki z trzema bolcami do wtyczki z dwoma? Napięcia 230V do 110V (jak w USA i Kanadzie?). może jeśli popatrzymy na Windowsa, Linuxa i MacOsa okaże się, że widzimy dokładnie to samo, co patrząc na gacka, rudawkę i jeszcze latającą wiewiórkę na dodatek (to już prawdziwy gryzoń, ale za to zdecydowanie nie nietoperz. Nie lata, tylko szybuje. I w zasadzie różni się od pozostałych dwóch prawie tak samo, jak system operacyjny Mac-a od dwóch wiodących systemów pecetowych). Ale jeśli przyjmiemy tę koncepcję, jeśli uznamy rozjazdy techniki za analogiczne do równoległych, choć nie tożsamych torów ewolucyjnych, to może się okazać, że... że cała ta ewolucja to jedna wielka kupa wcale nie tak doskonałego gówna. Owszem, to, czy jeździmy prawą, czy lewą stroną jezdni, to wyłącznie kwestia umowna i wymaga jedynie przyzwyczajenia. Ale nikt mnie nie przekona, że dwa oddzielne kraniki, w których nie ma jak regulować temperatury płynącej wody, są w czymkolwiek lepsze od kranów, jakie znamy i stosujemy na Kontynencie. A mimo to Englanderzy wciąż te wymysły szatana stosują (niech ich szlag jasny trafi). A nawet jeśli za dziesięć lat zorientują się, że tkwią w błędzie, to jak doszło do tego, że w te maliny wleźli?

Problem z ewolucją polega chyba między innymi na tym, że za bardzo przyzwyczailiśmy się ją personifikować. Polubiliśmy utożsamianie jej z bliżej nieokreśloną, ale świadomą i kierującą się wyższą celowością siłą. Tymczasem, o ile istnieje, nie jest niczym więcej, jak zbiorem przypadkowości, zbiegów okoliczności, czystą loterią szans. W której zwycięzcy przechodzą do następnej rundy, a przegranych gryzą psy. Ale jeśli mam rację, jeśli byłoby tak w istocie... to po jaką cholerę Englanderzy wciąż zapierdzielają lewą stroną?

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 14 >