Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Jacek Andrzejczak Literatura
<<<strona 06>>>

 

Ostatnie dni do Mekki

 

 

Kapitan zaklął plugawie. Byli otoczeni. Regiment czarnych i dwóch egzekutorów.

 

"A pięciu ich było" – tak pieśń zaczynali bardowie. Nie licząc nigdy Falki.

 

Willa była sporych rozmiarów. Gotycka budowla porażała swą mityczną przestrzenią. Należała kiedyś do hrabiny von Nauli, lecz zmarło się biedaczce na początku tej parszywej wojny.

Chociaż wszystkie są takie, pomyślał kapitan. Nie cierpię tego. Spocona ręka ześlizgiwała mu się z rękojeści, otarł nią o pozdzierany biały mundur i mocniej zacisnął dłoń.

Siedzieli, gdy wszedł do głównego pokoju, patrzyli na niego błagalnym wzrokiem. Ich zbawca.

– Oni myślą, że przeżyją tą wojnę! – krzyknęła szaro włosa kobieta, wskazując ręką całą grupę

– Słyszysz Farn?! To śmieszne.

Stała blisko okna, by przyglądać się czającym za drzewami. Jej popielate, spiczaste włosy opadały do szyi, słabo widoczna blizna rozpoczynająca się obok jej wielkich, zielonych oczu, a kończąca niedaleko ust, przypominała mu o własnym ojcu... chociaż puszczyk, zapewne nigdy nie dowiedział się o swym przypadkowo spłodzonym synu..

Odwróciła się do nich i podeszła do kapitana patrząc mu w oczy.

– I co teraz uczynisz, wielki przywódco? – spytała marszcząc swe łagodne brwi.

– Łuków nie mamy – stwierdził ponuro smukły młodzieniec o włosach niczym krew wieprza.

– I tak nic nam po nich – nie mamy strzał – odparła mu kobieta o cerze bliskiej koloru kredy, opierając się o jedną z pięknie szlifowanych mahoniowych szafek.

– Tak, Quali – szczerze mówiąc, nie mamy nic, co mogłoby nam choć trochę ułatwić powrót do ojczyzny – powiedział sucho zwany Farnem.

Głos, który wtedy usłyszeli, który rozsadził ich głowy, znany był wszystkim, którzy zginęli walcząc z Nilfgaardem. Znali go również oni. Wciąż żywi.

– Dobrze wiecie, że nie będziemy się po was fatygowali Farn. Macie dwa wyjścia, albo patrzeć jak was żywcem palimy, albo wyjść i zdać się na łaskę sądu wojskowego.

– Tveal – krzyknął unosząc głowę kapitan – ty pieprzony gównosukinjadzie – możesz mi wylizać klingę.

– Farn – nasz czas... kończy się – wycedziła obcym głosem, stojąc przed wysokim brunetem. Dla nich, była wszystkim. Była Falką.

– Egzekutorzy. – powiedział głucho Hajin, gdy spostrzegł przez okno dwie ciemne postacie kroczące w ich stronę.

– Decyduj, albo zaraz zginiemy – odezwała się cicho Quali.

– Jestem waszym wybawieniem, ale kto zetknął się choć raz ze mną, umrzeć musi, wiedzieliście o tym, a mimo to szliście ramię w ramię nie patrząc się za siebie, teraz obracacie głowę, a śmierć wita was z otwartymi ramionami. Wasza rzecz, że ginąć chcecie.

– Czas jest twoim wybawieniem Falko. Tylko twoim. Naszym... być może. – kapitan zwrócił się do szarowłosej ze smutnym uśmiechem i westchnął ciężko i cicho. Niedosłyszalnie.

Wstali, czując jak adrenalina rozsadza ich mózgi i ciała. Powietrze wrzało od pustki ich wzburzonych dusz. Odwalili wszystkie barykady z okien i wybili je. Wychodzili jeden po drugim.

Stali w długim rzędzie, za plecami mając budowlę z kamienia i ostatnich drzew z lasów Brokilonu, wyglądali, jakby patrzyli się przed siebie. Patrzyli na niespełnioną gęstość sosen pnących się niczym najwyższa góra. Patrzyli na piasek u ich stóp, patrzyli jak wiatr wzbija go do góry i flirtuje w chaotycznym tańcu. Patrzyli na siebie, swoje zmęczone życiem ciała, swoje zakurzone stroje, które dwa dni temu pachniały jeszcze wodą ze strumienia i mydłem. Na swoje złe twarze, za które dostaliby teraz kilkaset florenów. Twarze ludzi przegranych, ale zadowolonych z czynu, który zaraz popełnią. Nie, nie twarze – maski wycieńczenia.

Na spotkanie wyszło im dwu zakapturzonych elfickich egzekutorów ubranych w bordowe narzuty z naszywami szytymi złotymi nićmi i przepasanych szalami, zdobionymi diamentem, a mieczami błyszczącymi lodową stalą i rękojeściami rzeźbionymi na ich kościste dłonie. Wyglądali jak przeznaczenie. Byli przeznaczeniem. Quali, Falka, Seraphine i Farn – starli się z przeznaczeniem. Falka zaczęła mroczny teatr. Piruetem wpłynęła niczym wąż między dwu egzekutorów, którzy natychmiast odskoczyli od szarowłosej diablicy unikając jej ostrza. Jeden z nich stał blisko Quali. Tak blisko, jak długa była klinga jego miecza.

– Szybciej dziewczyno, szybciej – przypomniała sobie słowa Falki – Jesteś wolna jak mucha w smole.

Cięcie z góry sparowała z trudem, zaś piruet elfa w ogóle wyprowadził ją z rytmu i musiała wykonać półobrót by zasłonić klingą swoje łopatki. Myślała, że zdąży. Wiedziała, że zdąży.

Zdążyła. Ale impet ciosu elfiej postaci wybił z jej delikatnych dłoni rękojeść. Popatrzyła na Falkę, zamknęła oczy i zajrzała w głąb siebie, szukając przeznaczenia.

Usłyszała ciężki brzęk stali, otworzyła oczy. Farn w ostatnim momencie zatrzymał cięcie skierowane w jej głowę i zatoczył obydwoma mieczami krąg. Dziewczyna uklęknęła i przeturlała się na tył elfa, gdzie spoczywał jej żelazny brzeszczot. Podniosła go i zaatakowała sztychem jego plecy. Nie mogła chybić.

Chybiła. A kopniak z obrotu powalił ją na ziemię.

Błyskawiczne cięcia Egzekutora przerażały Farna. Męczył się. Po każdym sparowanym ciosie coraz bardziej się męczył. Elf był dla niego zdecydowanie zbyt szybki. To musiało się źle skończyć. Musiało bo... Jego czas dobiegł końca...

Nie zdążył zasłonić septymy zmylony paskudnie niską fintą z sinistru. Dostał w brzuch. Brocząca krew zalała mu połowę munduru i, niegdyś śnieżnobiałe, spodnie. Zgiął się w pół i upadł na kolana. Spojrzał w oczy przeznaczeniu, które odrzuciło kaptur na kark.

Zielone, piękne, okrutne. Rządne krwi i kochające taniec. Taniec dla swej bogini. Zrozumiał, że jest jedynie następną ofiarą złożoną dla niej w podzięce. Dla Aelirenn, tej, która poderwała ich do walki. Jego koniec, jest początkiem jego śmierci. Jego początek, był śmiercią jego matki. Umarł cicho, czołem schylonym ku samej ziemi.

Złotowłosa Quali podniosła się, czując wzbierającą się w niej furię. Zdziwił ją wrzask, który dobiegał z tak długo skrywanej przed wszystkimi złości. Z dzikością zaatakowała egzekutora patrząc na jego twarz, próbując doszukać się jakichkolwiek emocji. Nie znalazła nic. Miecz Quali zawirował, spadając na elfa niczym gilotyna. Lecz gilotyna nie wystarczyła, by zabić przeznaczenie. Krwawa postać elfa odwróciła się nagle, niespodziewanie. Ale nie po to, by zadać cios. Quali odsunęła się odruchowo. Odwrócony do niej tyłem elf wykonał kilka niezwykle szybkich zastaw i cięć – słyszała tylko krótkie, ucinane krzyki stali. Potem dokładnie przyjrzała się grymasowi jego twarzy wykrzywionej w bezgłośnym krzyku.

Elf zatoczył się i upadł twarzą w piach. Jego szyję przecinała wzdłuż gruba linia w kolorze jego szat.

– Koniec przedstawienia – zawarczała Falka kończąc taniec. Z jej prawego ramienia sączyła się krew.

– Farn... – powiedziała głucho Quali, patrząc na przywódcę topiącego się w małym jeziorze własnej krwi.

– Nie żyje, widzę. Ale nie ma teraz czasu – mówiła zimnym głosem – Idziemy.

– Poczekaj. Za... zabandażuję ci ramię – Quali urwała kawałek swojej sukni i podeszła do Falki.

Biegli co tchu w płucach. Chcąc uniknąć przeznaczenia. Biegli przez las. Szary, ciemny, ponury jak deszczowy dzień, pachnący wilgocią, duszny. Strach omijał ich, do czasu, gdy znaleźli pierwsze pale. Smród rozkładających się ciał powoli wdzierał się w nozdrza, zostawiając po sobie trwałe ślady.

Blahc, Davine, Flyrenn, Darsuin – przyjaciele z hanzy Garta. I napisy nilfgaardzkie na tabliczkach, tuż pod zakrwawionymi łonami. "Buntownik z gówna", "Nordlindzka kurwa", "Odważniak" i Dars – z uśmiechem rozszerzonym nożem – "Żartowniś". Zakrwawione kikuty rąk i nóg zwisały bezwiednie w kierunku ziemi. Z ust Blahc`a dobiegał cichy i chrapliwy skrzek. A może im się zdawało.

 

Mówiono wtedy, że cztery postacie widać przy palach było,

cztery się modliły, a piąte ciałem się nie stawiło.

Duchem tylko nuciło requiem smutne.

Za tych co śmierci poniosły okrutne.

 

Popielatowłosa chciała wierzyć, że pojutrze, gdy dotrą do jeziora, zginie tylko Quali. Nie wiedziała, jak bardzo się myliła.

Dopadli ich na drodze, przy jednym z mostów. Byli wyczerpani, wycieńczeni, ale walczyli.

Gdyby ktoś zobaczył w jaki sposób, pomyślałby o gasnącej świecy. O ostatnich promykach, którymi osłania się przed ciemnością.

Seraphine był zlany potem. Każda część jego ciała błagała o odpoczynek. Jego przeciwnik był wolniejszy i słabszy, ale był wyspany, wypoczęty i jego umysłu nie zaprzątała tylko jedna myśl. Wyjść z tego gówna, nie brudząc sobie butów. A jeśli już, to tylko podeszwy.

Cięcie z półkola nie zaskoczyło go, lecz z odbił je z wyraźnym opóźnieniem i ostatkiem sił chlasnął młodego żołdaka po kolczudze, młodziak jęknął przeciągle. Seraphine upadł na kolana, doczołgał się do niego i dobił sztychem w pierś. Potem padł na twarz.

I zasnął.

Obudził go chłód. Było całkowicie ciemno. W ustach miał mdlący posmak ziemi, a w głowie szumiał krzyk nilfgaardczyka.

– Falka? Quali? – wyszeptał głośniej.

– Cii. – uspokoiła go Quali przykładając palec do jego suchych warg. – Falka stoi na straży. Potem jest Hajin. – poczuł dotyk jej lodowatych ust na czole, przytuliła go do siebie – Śpij – szepnęła mu do ucha – Musisz odpocząć...

Wszyscy musimy.

 

***

Karczma była jedną z najgorszych jaką znał w swym całym zaszczanym życiu. Nie to, że piwo było jak mocz konia, a mięso, jak gówno z piaskiem. Nie. Kavalin po prostu nie cierpiał, gdy ktoś prosi go o pomoc i wie, że sprawa zalatuje trupami. Nie, nie to, że nie lubił pomagać innym. Po prostu do "Dandiego" przychodził się napić i pogadać. Nie pomagać. Więc dlaczego ta niebrzydka dziewczyna o siwych włosach mówiła coś o medyku? Skąd on teraz znajdzie medyka? Wyglądała na zwykłą naciągarę, ale jej oczy... W tych tajemniczych, zielonych oczach, pełnych rozpaczliwego zdecydowania i desperacji, tkwił ból. A on znał kogoś, kto może go uśmierzyć.

 

Od pięciu lat prowadził czarną klinikę. Studia zaczął w Oxenfurcie, ale po drugim roku wyrzucili go na zbity pysk – jego dziwne eksperymenty psuły reputację uniwersytetu. Potem przez przypadek naprawił jakiegoś barona, który w akcie szczerości podarował mu kilka tysięcy rubli Kovirskich i Kavalin więcej o nim nie usłyszał. Pieniądze przeznaczył na swoje dziwne praktyki, próbując łączyć metal z ciałem, stracił kilkudziesięciu pacjentów, ale ich śmierć nie poszła na marne. Łącząc metal z częściami ciała, szalony medyk osiągnął mistrzostwo w odbudowywaniu kości i leczeniu poważnych oparzeń. Tak przynajmniej mu się zdawało.

Miała przyjaciół. Siwa dziewczyna przyprowadziła ze sobą dwóch mężczyzn i jedną trupiobladą dziewczynę. Ich niewyraźne cienie odprowadzały ich, gdy prowadził ją do swej kliniki. Nie wiedział, czemu zdecydował się im pomóc. Mogli być przecież zabójcami najętymi przez jego bogatych "kolegów" z akademii nauk medycznych. Ale gdyby tak było – nie żyłby od kilku minut. Poza tym lubił ryzyko, nawet jeśli graniczyło z głupotą i naiwnością. Polubił je od czasu, gdy zaczął eksperymenty na chorych. Władza nad życiem człowieka fascynowała go od dziecka, lecz dopiero teraz mógł ziścić swoje marzenia, a że wojna ciągle trwa... pacjenci przybywają i przybywają.

Ich rany nie były poważne – liczne przetarcia i zadrapania, głównie na dłoniach i nogach nie wyłączając opuchłych od odcisków stóp. Za to ich wygląd wprawiał Kavalina w dziwny humor, poza tym – byli skrajnie wykończeni. Zużył prawie połowę środków dezynfekujących i bandaży. Co dziwne, wydawało mu się, że ich rozumie i wie w jakiej znajdują się sytuacji. Mimo, że nie odzywali się do siebie przez cały czas, między nimi spostrzegł całą gamę mowy ciała i rąk. Co prawda nie rozumiał tej mowy, lecz pełne rozpaczy gesty sprawiły, że poczuł się obcy, że tragedia ofiar wojny go nie dotyczy i nie jest jego sprawą. W umyśle pojawił się, nie wiadomo czemu, obraz matki. Potem napłynęły wspomnienia z dzieciństwa, ojciec, siostra i kochanki ze studiów, w końcu osoba, która zginęła podczas ostatniego oblężenia Brokilonu – Saovie – driada – jego żona.

W końcu zasnęli. Patrzył na ich pokaleczone ciała, spaczone wojną dłonie, ręce, nogi. Naznaczone bliznami i poobwijane bandażami głowy. I żałował, że nie walczył u ich boku. Żałował, że ojciec wzbudził w nim wolę walki skalpelem, a nie mieczem. Że nie potrafi ujarzmić Śmierci – umie tylko ją odganiać. I ma tego dość.

W środku dużego pokoju, na okrągłym, dębowym stole tliła się skromnie lampa, mieszkańców miasta zaczął witać mdlący świt. Kavalin obudził się leżąc na dywanie, musiał spaść z krzesła. Powoli podniósł się, do jego uszu dobiegło ciche szeleszczenie. Zamarł. Przez głowę przeleciała mu tylko jedna myśl. Zaklął, bo jedyna broń, którą posiadał, leżała zakurzona na strychu.

Nagle przypomniał sobie o ostrzu, które podarował mu jego dziadek – stary hazardzista – dostał go na swoje dziewiąte urodziny. Kavalin trzymał je zawsze w schowku pod podłogą. W kuchni. Szelest stał się wyraźniejszy. Teraz, albo nigdy, pomyślał, a szum adrenaliny przytępił wszelkie zmysły.

Wypadł z dużego pokoju przewracając jedną z postaci i cudem uniknął pięści, która najpewniej rozwaliła by mu nos. Z całych sił odepchnął potężnego agresora i rzucił się do kuchni chwytając w locie jeden z kuchennych noży, który przymocowany był do bocznej ściany. Ktoś klął, lecz nie wystarczająco głośno, by Kavalin mógł rozróżnić akcent. Doczołgał się pod stół i nerwowo zaczął grzebać nożem między deskami. Nagle coś zaskoczyło i medyk podważył nożem jedną z desek.

Nawet w ciemnościach schowka miecz wydawał się żarzyć białym ogniem. Kavalin pośpiesznie wyczołgał się spod stołu i wstał trzymając miecz oburącz skierowany ostrzem ku drzwiom. Drzwi wypełniła potężna postać, ubrana na szaro, w skórzany, bardzo obcisły, jednoczęściowy strój, zakrywający również twarz. Kavalin przypomniał sobie. Tajne służby czarnych.

Medyk zesztywniał, po plecach spłynęła mu lodowata strużka potu. Patrzył na sylwetkę postaci i chciało mu się wymiotować, strach i mdłości zacisnęły na nim swe żelazne szczypce.

– Cz... czego chcesz ode mnie? Mam ja ci tylko leki i maści na ból rzyci. – wyjąkał udając głupiego, choć zrozumiał, że na nic się to nie zda – oczy postaci sprawiały wrażenie nie obecnych, błyszczały się niczym szklanki. Spróbował inaczej.

– Herbaty? A może gorzałki? Wielmożnego pana musi okrutnie w gębie suszyć. – zdziwił się własnymi słowami i barwą załamującego się coraz bardziej głosu.

– Gdzie oni są? – odezwał się wreszcie grobowym tonem, zupełnie jakby stwierdzał fakt.

– Wsz...wsz...wszystko od tego zależy, kto ma być. – oznajmił tonącym w strachu głosem.

Potężna postać powoli zaczęła zmniejszać odległość między Kavalinem, a nim samym.

Medyk niezręcznie machnął ostrzem z dołu na ukos i na odlew. Miecz nie był ciężki, wprost przeciwnie – długa i cienka rękojeść sprawiała, że jednostronne ostrze cięło powietrze za najdrobniejszym ruchem nadgarstka. I mimo tego, że szermierz był z niego żaden – wydawało mu się, że brzeszczot sam kieruje jego ruchami. To nie wystarczyło.

Zabójca odczekał, przekrzywiając lekko głowę, aż Kavalin skończy wymachiwać mieczem. Medyk nie zdążył się nawet zasłonić, nie zauważył nawet zamachu ręki, a sekundę później jego głowa odskoczyła na bok, medyk przylgnął do ściany osuwając się z niej zwolna na podłogę.

Postać szybkim ruchem sięgnęła po swój długi miecz i pchnęła orając małżowinę uszną Kavalina. Medyk jęknął głośno i sięgnął ręką dotykając delikatnie ucha.

– Garvael – odezwał się chrypliwy głos zza pleców draba. Ten obrócił się, zasłaniając niesamowicie szybką i szeroką zastawą. Maska osoby zwanej Garvaelem drgnęła w kwaśnym uśmiechu. Kavalin dojrzał między nogami szaro odzianej postaci mocno wytarte, szerokie lniane spodnie. Pamiętał kto je nosił. Miał zniszczoną cerę i dziwne, skośne oczy.

– Hajin – sapnął niezauważalnie zwany Garvaelem – czyś nie zginął rok temu, gdy cię w faktorii Savioer złapał?

– Była pełnia. Błagał o życie, gdy zobaczył co robię z jego ludźmi. Garvael...- westchnął skośnooki i zmienił ton na bardziej przyjazny, dziwnie błagalny wręcz – poniechaj Falki. Nie wiem ile ci obiecano, ale cena za jej głowę nigdy nie jest wystarczająco wysoka. Nie pokonasz jej, nawet na fisstechu.

– To się jeszcze okaże. – zamruczał pod nosem – wiedzieć ci, że nie przyszedłem tylko po nią. Quali musi wrócić do swego domu, do wujka barona. Seraphine musi zadyndać na sznurku. Farn – no cóż – Farn nie żyje, a ty Hajin – na ciebie jeszcze nikt nie poluje. Przynajmniej na razie.

– Poniechaj ich, powtarzam. Dam ci coś, czego potrzebujesz, czego bardzo chcesz – bez względu na cenę. Dam ci siebie. Tylko ty, ja i nasza stal. Wiem, że to jest silniejsze od ciebie...

– Pojutrze- wtrącił wolno Garvael, a w głosie jego była nienawiść, ta najczystsza i najokropniejsza – na Placu Gubernatora, pod kamiennymi krogulcami. Po północy. Bądź tam – powiedział i ruchem ręki zdjął skórzaną przesłonę z twarzy – albo idź do diabła Hajin. Resztę twoich towarzyszy i tak pochwycę, choćby skryli się na krańcu świata.

Kavalin nie zdołał zobaczyć prawdziwego oblicza zabójcy, ale widział twarz Hajina. Pełną goryczy i głuchej prośby. Prośby o wybaczenie.

Garvael zniknął. Błyskawicznie. Bezszelestnie, zostawiając po sobie jedynie żal i ciszę. Czerwono włosy pomógł podnieść się Kavalinowi podając mu prawicę. Kavalin był zbyt ogłuszony ciosem, by dojrzeć na dłoni odsłoniętej rękawem szarej koszuli modliszkę. Znak Zerrikan, a nawet gdyby go spostrzegł – nie zrozumiałby co oznacza. Zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, Hajin uprzedził go:

– Nic nie widziałeś. – powiedział z naciskiem – I nie słyszałeś.

– Nie moja to rzecz. – potwierdził słowa Zerrikana masując szczękę i lekko dotykając ucha.

– Po śniadaniu, jeśli raczysz nas raz jeszcze ugościć, nigdy więcej nas nie spotkasz.

– Rozumiem. – przytaknął – A o posiłek martwić się nie musicie. – zapewnił Kavalin. Czuł się źle. Bardzo źle.

Poranek był ciepły, przyjemny. Mimo późnego lammas, słońce nie piekło skóry, a lekki wiatr orzeźwiał.

– Uuuaah – przeciągnęła się Falka podnosząc się z jednego z licznych, w piwnicy medyka, śnieżnobiałych stołów operacyjnych.

Popatrzyła na Seraphine`a. Długowłosy brunet leżał zgarbiony bokiem na kocu rozłożonym na pistacjowo-białych kafelkach. Biała przepaska na środku jego uda była lekko zaczerwieniona, rana goiła się. Mówili na niego Bouldn creud – szary kruk. Mówili, że śmierć była jego matką.

Na Quali – piękną niczym elfka, złotowłosą córkę zmarłego barona Thyep aep Thanan`a – gdyby nie pionowo rozcięta lewa brew wyglądałaby jak śpiąca królewna w mocno obdartej z koronek sukni.

Na siebie – Cirillę Fionę Elen Riannon. Jedyną dziedziczkę tronu Cintry, której z resztą już nie było – teraz było tylko wielkie cesarstwo, aż po sam Pontar i Likselę.

Dokąd zmierzamy, pomyślała, na kraniec świata? Jeśli jakimś cudem przejedziemy przez Kovir to i tak czeka nas jeszcze Narok i góry Smocze, a potem... Coś się kończy, coś się zaczyna. Nie słyszała wiele o Zerrikanii, ale wiedziała, że kraina ta musi być zupełnie innym światem. A oni potrzebowali innego świata, bo we własnym nikt ich już nie kochał, a oni nie mieli tam nic, do czego mogliby wrócić.

Zastanawiał ją Hajin. Nigdy nie widziała jak walczy, nie widziała jak się denerwuje. Jak podnosi głos. Faktem było, że znali się dopiero od dwóch miesięcy, ale od tego czasu wydarzyło się zbyt wiele, by nawet ktoś tak opanowany, jak on, mógł zachować spokój. Pamiętała ich pierwsze spotkanie, które nie należało do najprzyjemniejszych. Pamiętała też modliszkę na jego dłoni – znak, którego znaczenia nigdy nie chciał ujawnić.

 

Pamiętała...

Przed nimi rozciągała się na cały wschód Dol Blathanna. Łąki tak bajecznie kolorowe, jakby ktoś rozpylił na nich wszystkie barwy świata. Powietrze tak czyste, że aż drażniące ich zniszczone płuca. A w oddali góry tak fantastycznie kształtne, jak obrazy malowane na płótnie przez samego Lenartta da Vinnici`ego. Określenie "piękna" byłoby obrazą dla natury, która stworzyła Dolinę Kwiatów.

Przybyli tu, by zapomnieć. Wojna, przyjaciele, świat – nic nie było takie, jak przed dziesięcioma laty. Nic, prócz Doliny Kwiatów – wiecznie pięknej, wiecznie dziewiczej.

Patrząc na nią, marzyli, by lec na soczystych od kolorów kwiatach, poczuć rześki wiatr we włosach i na twarzy, śnić sny tak baśniowe, jak krajobraz, który chłonęli teraz wzrokiem.

Zsiedli z koni, chcąc poczuć cudowną miękkość ziemi, po której stąpali. Zupełnie jak łakome cukierków dzieci, chcieli nacieszyć się każdą chwilą spędzoną w Dolinie Kwiatów, chcieli mieć ją tylko dla siebie.

Przez chwilę postać, którą ujrzeli, wydawała im się zjawą. Czarna sylwetka nie pasowała do obrazu namalowanego przez naturę. Była obca. Zdawała się hańbić świętą ziemię swoją obecnością. Zbliżała się, powoli krocząc w ich stronę.

Falka zatrzymała się. Jej łysy towarzysz zrobił to samo, sięgając przy tym po łuk leżący na siodle swego konia. Słońce odbijało się od matowo-czarnej konstrukcji broni. Podwójnie zginany łuk zdawał się oddychać raz wyprężając, następnie kurcząc się w rękach właściciela. Towarzysz sięgnął prawą ręką za plecy, by wydobyć z bardzo płaskiego kołczana strzałę. Powoli naciągnął ją na cięciwę. Łuk bezgłośnie wygiął się.

– Pani? – spytał łysy mężczyzna lekko przekrzywiając łuk na ukos.

– Nie. Czekamy Kall. – odpowiedziała spokojnie szaro-włosa.

Oboje obserwowali wędrowca. Teraz, gdy przybliżył się znacznie, wydawał się im bardzo stary. Szedł zgarbiony, podpierając się o swe ciemne ostrze. Wreszcie zatrzymał się. Sięgnął ręką i szybko zsunął kaptur z głowy, wlepiając w Ciri swe emanujące błękitną poświatą skośne oczy. Jego chuda i wyraziście podkreślająca zmarszczki twarz, brutalnie ujawniała jego wiek. Mimo tego, jego krótkich włosów zaczesanych do tyłu nie pokrywała siwizna. Chociaż i tak nie dojrzeliby jej wśród przygaszonej czerwieni, która wyraźnie połyskiwała od słońca.

Mężczyzna zwany Kallem jęknął sucho, groteskowo wykrzywiając twarz i pozwolił, by łuk, wraz z spuszczoną z cięciwy strzałą, padł na ziemię. Zgarbił się, trzymając za brzuch i runął nieprzytomny na bok. Falka błyskawicznie wyciągnęła miecz zza pleców doskakując do czerwonowłosego w ułamku sekundy. Zamachnęła się z góry celując w krwistą czuprynę. Adrenalina ukłuła ją w serce na jeden krótki moment.

– Stój – krzyknął, a ostrze, które miało podzielić jego czaszkę na dwie części, zatrzymało się milimetr od celu.

– Podaj choć jeden powód, dla którego miałbyś dalej żyć – wydyszała ze złości szarowłosa.

– Pokażę ci. – Falka powoli opuściła miecz.

– Pokażę ci – powtórzył, a wszystko wokół niej się zmieniło. Zupełnie jakby miejsce, w którym była przed chwilą, przestało istnieć. A sen, który śniła, stał się koszmarem. Tak bardzo chciała teraz oślepnąć. Obudzić się.

Niebo było zgniłą, zieloną płachtą. Ziemia – milionami zmasakrowanych ciał, powietrze wgryzało się w płuca i wypalało je od środka. Lewitowała zaledwie centymetry nad ziemią. Nie chciała patrzeć pod nogi. Wystarczała jej świadomość, że obraz, na który patrzyła rozciągał się na cały horyzont.

Widziałaś już coś takiego. Apokalipsa, jak mawiają magowie. – przemówił do niej swym zachrypłym głosem. Stał tuż za nią, szeptał jej do ucha – Ale to był jeden ze światów, w którym się znalazłaś uciekając przed Dearg Ruadhri. Ten świat – rzekł stając przed nią – Ciri, jest inny. Jest twój. To co widzisz, to przyszłość. Szaleństwo cesarza Nilfgaardu będzie przyczyną końca świata, którego znałaś...

– Nie znałam go – przerwała gorzko – nie było mnie tu przez dziesięć lat. Skoro znasz przyszłość, musisz wiedzieć również i to.

– Tak, ale nie to jest teraz istotne. Twój ojciec zniknął rok po twojej ucieczce z tego świata. Nawet my, Ignis`vroam, nie wiemy gdzie się teraz znajduje. Dziesięć lat Falko. W ciągu nich wszystko się zmieniło. Nilfgaard, prowadzony przez nowego cesarza złamał traktat pokojowy i zaatakował ponownie. Ale atak ten miał służyć nie tylko ku zastraszeniu Nordlingów, jak początkowo uważała loża czarodziejek. Decyzje cesarza stały się dla wszystkich niezrozumiałe. Nilfgaard grabił, palił i zabijał. Zupełnie bez przyczyny. Cesarz oszalał. Nikt nie wie dla czego. A wy zwróciliście się do nas o pomoc. Po dziesiątkach lat separacji, wreszcie chcecie prosić nas o cokolwiek. To byłby wielki sojusz – Zerrikania i Nordlingowie przeciwko Cesarskim. Ale widzisz Ciri, Zerrikania dzieli się na klany. Dokładnie trzy. Problem polega na tym, że wszystkie klany mają bardzo sprzeczne zdania co do religii, którą wyznają, nie wspominając już o różnicach kulturowych między nami, a wami. Poza tym, wasz nordlindzki sojusz nie jest w stanie zaoferować nam niczego, prócz procentów ziem, których dla was wywalczymy.

– Aha. A ja mam zjednoczyć wszystkie klany, przełamać uprzedzenia rasowe i uratować świat? Jakie to wyniosłe, jakie romantyczne.

– Nie. – przerwał stanowczo – Zabijesz cesarza, a ja zadbam o twój bezpieczny powrót do Zerrikanii i przeczekanie tam burzy jaką wywołasz na południu.

Cisza stała się wiecznością. Bezdenną otchłanią pochłaniającą wszystko na swej drodze.

– Co otrzymam w zamian?

– Krew Nilfgaardczyków.

– I myślisz, że to mi wystarczy? Wydaje ci się, że nie patrzyłam na ich krew? Że nie piłam jej i czułam, jak wypala mi serce, zabija bliskich? O nie, człowieku, krew nie wystarczy.

– Być może uda nam się odbudować Kaer Morhen... – zaczął cicho.

– Co?

– Odbudujemy Mordownię, zatrudnimy nowych magów do pracy nad udoskonalaniem ziół i grzybków. Kto wie? Może wiedźmiństwo znów stanie się poważaną profesją?

Ciri odwróciła głowę. Długo wpatrywała się w niewidoczny punkt na horyzoncie. Tak długo, aż znów znalazła się w krainie z bajek. Szok wywołany nagłą zmianą miejsc, powalił ją na kolana drążąc skronie tępym bólem. Kall usiadł przy niej, obejmując swym długim ramieniem. Znów byli sami, tylko dla siebie. Wszystko stało się zbyt odległe, by o tym myśleć. Zbyt piękne, by przestać patrzeć. Ale Falka wiedziała, że w końcu zada jej pytanie, na które będzie musiała odpowiedzieć.

– Pani, kim był ten młody wędrowiec? Czy uczynił ci krzywdę? – spytał, gdy leżeli razem na miękkiej niczym puch trawie, wpatrując się w gwiazdy.

– Nikim. Pozwoli mi ziścić marzenia.

– Marzenia? – spytał nie rozumiejąc.

– Cintra. Jutro wyruszamy na południe. Mam tam kilka spraw do załatwienia. – ziewnęła zakrywając usta i mocniej przytuliła się do Kalla.

– Pani, czy będę musiał...

– Nie. – przerwała mu gwałtownie – Obyś nie musiał nigdy więcej zabijać.

– Boję się o ciebie, Ciri. Czasem wydaje mi się, że jakaś część ciebie uleciała razem z Geraltem i Yennefer.

– Prosiłam cię, byś nie wymawiał ich imion przy mnie. Nawet szeptem, rozumiesz? Jeszcze nie teraz Kall, nie dziś. – powiedziała ostro. Pustka, która powoli ją zabijała, pozwalała wierzyć jej we własne słowa. I tylko wiara w nie, podtrzymywała ją przy życiu.

 

***

 

Dotarliśmy do Cintry, przypomniała sobie Falka. Tak, jak chciał Hajin. Zrobiliśmy dokładnie to, co chciał byśmy zrobili. I zabiliśmy tego cholernego cesarza. Zabiliśmy go gdy spał, jak tchórze. Quali wycięła mu piękny uśmiech swoim nilfgaardzkim sztyletem. A ja, byłam na tyle głupia, by sycić się zemstą nad moim prywatnym wrogiem. Nad moim ojcem, który nagle zniknął, który zabił wszystko, co mnie otaczało. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to ja sama zabijam swoich bliskich. A teraz nie pozostało mi nic innego, tylko skończyć ze sobą, by świat uśmiercił się bez mojej pomocy. Pomogłam zginąć Kallowi. Pomogłam nilfgaardczykom spalić go w kościele, którego bronił. Tak jak i Farnowi – pomagając egzekutorom zarąbać go jak świnię. Farn głupcze! Do końca myślałeś, że walczymy w dobrej sprawie. Teraz siedzimy w tej zasranej Temerii i uciekamy coraz dalej i dalej. Ale przed przeznaczeniem nie da się uciec – dogoni nas wszystkich i znów zabije, oszczędzając jedynie mnie. Znowu zostanę sama...

 

Patrzyli na siebie z niedowierzaniem. Poobwijani bandażami, wyglądali jak mumie. Jak pokryte kurzem skruszone wiekiem posągi. Gdzieś na wąskich ulicach Dorian piał kogut, wschodzące słońce rzucało wąskie smugi przez niewielkie okna piwnicznej sali. Błądzili wzrokiem po miejscu, w który się znajdowali – jakby nie wiedzieli gdzie są. Ale wiedzieli. Lepiej niż ktokolwiek.

Śniadanie było skromne, a rozmowy jakie prowadzili przy stole, pełne gniewu i żalu.

– Mimo wszystko, mógłbym się wam przydać – mruknął pod nosem Kavalin i ugryzł kawałek chleba popijając go winem z kubka.

– Oczywiście medyku. Tylko powiedz mi – czy umiesz patrzeć z uśmiechem na śmierć, czy możesz patrzeć na nas? – Seraphine uśmiechnął się kwaśno i głęboko przejechał nożem po swoim języku, a gdy krew napłynęła mu do ust, zamknął je i zaczął pić.

– Chodziłem po Brokilonie, tuż po jego oblężeniu. Widziałem co zostało z wszystkich driad... z mojej... Saovie... – jej imię utonęło w ciszy, a jego oczy – w pustce.

– Dlatego uciekłam, – powiedziała blada dziewczyna – mój wuj był drugim z dostarczających wojsk na rzeźnię Brokilonu. Ten skurwysyn chciał mnie wtedy tam zabrać, chciał żebym na to patrzyła. Ale jest tutaj, w Dorian i zapłaci mi za wszystko.

– Wystarczy! – oznajmiła władczo Falka – Nie jesteśmy tutaj żeby się użalać nad własnym losem. Uciekamy przed chaosem w jaki zmieniliśmy Nilfgaard, zabijając cesarza. Jesteśmy praktycznie martwi, bo szukają nas wszyscy, którzy widzieli cenę za nasze głowy. Kapituła jest zbyt zajęta tworzeniem nowego miasta na Korath, więc jeszcze o nas nie wie. Medyk albo ginie teraz, albo idzie z nami i ginie później. Niech wybiera. W tym momencie się rozdzielamy – każdy idzie w swoją stronę i ma przydzielone swoje funkcje. Quali – kradniesz, w tym jesteś przecież najlepsza. Seraphine – masz tutaj przyjaciół, poszukaj ich i popytaj o broń, jakiś bezpieczny nocleg. Hajin – ciebie nie szukają, zbierasz informacje, ale trzymaj się od nas z daleka. Ja i Kavalin zostajemy tutaj. Spotykamy się drugiej nocy od dzisiaj, w klasztorze Melitele. Jeśli choć przez ułamek sekundy poczujecie się śledzeni – urywamy spotkanie i zbieramy się na trakcie do Wyzimy. Jakieś pytania?

– Tt-to wy zabiliście cesarza? – spytał osłupiały medyk – Hhh-a, t-to chyba ww-y jesteście ci dobrzy?

– Nie dla Nilfgaardczyków. Widzisz – zaczęła Falka podchodząc do medyka z niewidocznym uśmieszkiem – oni chcą nas skrzywdzić i to bardzo, bardzo boleśnie. Ale teraz i tak nie masz wyjścia. Teraz umierasz. – szepnęła szarowłosa i wbiła Kavalinowi jeden z noży leżących na stole prosto w  pierś, przebijając płuco. Zdziwiony mężczyzna kaszlnął krwią i walnął głową o stół.

– Powiedziałaś, że może z nami zostać. – powiedział bezbarwnym głosem Hajin.

– A ty powiedziałeś, że zapewnisz nam bezpieczny powrót do Zerrikanii. I kto spełnił swoje przyrzeczenie? Twoje słowo jest gówno warte i zdążyłam się o tym przekonać. Czasem chciałabym cię... – syknęła i sięgnęła po rękojeść.

– Brawo! – piękne przedstawienie – krzyknął klaskając i kaszląc Seraphine – a teraz kończcie je i ruszajmy dupy, bo mamy mało czasu i dużo roboty.

– Muszę się umyć. Jeśli mam cokolwiek ukraść, to muszę wzbudzać zaufanie, a nie śmierdzieć krwią i lekami. – powiedziała bez ogródek Quali i uśmiechnęła się sztucznie do Falki.

– Ja też. – mruknął szorstko czarnowłosy – nikt mnie nie pozna, jeśli będę udawał mumię.

 

Miasto powoli budziło się ze swego półsnu , w którym trwało od kilku lat. Na ulicach pojawili się pierwsi żebracy, a łapczywe spojrzenia domokrążców zaczęły wylęgać niczym szczury w kanałach i oblepiać postacie kupców zbierających się na Lisim Targu. Dzieci z wrzaskiem zaczynały zabawę w wojnę, mali chłopcy biegali za sobą z drewnianymi mieczykami w dłoniach, a dziewczynki (gdy wróciły z zakupów, razem z matkami) nagradzały zwycięzców wiankami splecionymi z mleczów i trawy. Ich świat nie był skażony wojną dorosłych, krwią

niewinnych i zdradą. Ich świat pozwalał im cieszyć się własną nieświadomością i korzystać z chwili. A dorośli trwali w swym niepokoju, sycąc się tępym strachem o dzień dzisiejszy.

Shaden aep Shirrah, jak co dzień, szedł w stronę Targu. Co chwila przygładzał swój błyszczący strój i z podenerwowaniem spoglądał na swoją czteroosobową obstawę. Spieszył się.

Cholerny baron, myślał sobie tęgi jegomość przyspieszając kroku, przesyłki mu się zachciało słać. I żeby jeszcze mnie osobiście kazać to robić! Ha! Bo ja oczywiście nic ważniejszego do roboty nie mam, tylko się za jego zawszonymi paczkami szwendać! I jeszcze te lepkie spojrzenia nordlingów... kupca przeszyły dreszcze. Gdyby nie moi chłopcy, już dawno gryzłbym piach.

Spieszył się. Dlatego skręcił w ulicę Bloomquista. Wiedział, że to najciemniejsza ulica w mieście, ale za nic nie chciał ryzykować kłótni z wysłannikiem barona. I wtedy się zaczęło. Wtedy omal nie zlał się w swoje pozłacane szaty.

Nagle został sam, zupełnie sam pośród obdartych i wygłodzonych postaci wyciągających w jego stronę kościste, śmierdzące dłonie. Ochroniarze znikli we wszechobecnym mroku, rozpłynęli się bezszelestnie w gęstwinie brudu i smrodu uliczki. A gdy już obdarli go z ubrań i zaczęli dobierać się do skóry, przyszła ona. Wypowiedziała kilka słów i żebracy odsunęli się. Podeszła do niego ocierając z krwi chustą bardzo długi jadeitowy, nilfgaardzki nóż. Nie widział dokładnie jej twarzy, ale dziewczyna była ubrana w szerokie spodnie, a górną część jej ciała opinała zwiewna, biała koszula. Jej włosy były... niczym złoty popiół, zniszczony czasem. Shaden stał w miejscu, a strach dygotał nim jak drewnianą kukłą. Zjawa nachyliła się i szepnęła uśmiechnięta.

– Witaj wuju. Cieszę się, że jeszcze żyjesz.

Jej głos. Był jak małe sople lodu, wbijające się w jego serce. Zabił go. Bo przemawiał do jego duszy. A ona wyła. Wyła, bo była pusta, tak jak jej właściciel.

– Chyba nie myślałeś, że o tobie zapomnę... – szeptała dalej – Masz przecież coś, co należy do mnie.

– Q-quali? – wybełkotał rozdygotanym głosem – Ty mała zdziro, powinienem był cię zabić zaraz po śmierci twego ojca.

– No cóż... wszyscy popełniamy jakieś błędy. Ja swój zaraz naprawię. – mrugnął, gdy coś błysnęło mu przed oczami, a gdy otworzył je z powrotem, zobaczył szpikulec oddalony o kilka milimetrów od jego źrenicy – Gdzie jest pierścień?

– M-moja p-prawa ręka – zająknął się i uniósł swą drżącą dłoń. Nawet w ciemnościach brylanty jarzyły się żywym ogniem. Nawet w ciemnościach poznała pierścień swojej matki.

Zebrani w okrąg bezdomni odwrócili głowy. Niektórzy rzygali, niektórzy klęli. Shaden zaś darł się jak

zarzynana świnia. Wszakże trudno jest cieszyć się, gdy straciło się prawą dłoń.

 

Budynek nie był duży. Nie. Był jak każdy mały sklepik z dzbanami, czy dywanami. Ale długowłosy brunet wiedział, że trzy podziemne piętra znajdujące się pod nim są większe od burdelu w dzielnicy Tevries, a to, co się tam znajdowało mogło spokojnie uzbroić garnizon Wyzimskich lekkozbrojnych. Tabliczka nad drzwiami nosiła napis: "Kwiaty Tweanka", zaś same drzwi były dębowe, a okuwała je czarna stal. Nacisnął na klamkę i wszedł pomagając sobie kopniakiem.

Tyczkowaty mężczyzna przywitał go chłodnym uśmiechem. Gdyby nie oczy i nos, czarnowłosy wziąłby go za kolejny kwiat, nie różniący się niczym innym od pozostałych. Jego blond włosy były jak pąk róży, a ubranie całkowicie ciemnozielone. Roślina.

– Sephine? Człowieku to naprawdę ty? – wybuchnął po chwili przyglądania się czarnowłosemu – Nie mogę uwierzyć... czyżbyś przyszedł oddać mi dług?

– Raczej zaciągnąć kolejny, Tweank. Potrzebuję broni.

– Jasne człowieku. Jak oddasz mi dług, to dam ci spojrzeć na moją nową kolekcje noży, prosto z Belheaven. Oddaj mi dług, to może coś dla ciebie znajdę. Tylko oddaj mi monety człowieku, dobrze?

– Tweank, cholera, nie wiesz, że szukają mnie po całym kraju? Jestem prawie trup, oddam ci floreny, jak będę je miał!

– Nie Sephine, ja swój dług spłaciłem. Teraz ty to zrób. – oznajmił z kwaśnym uśmiechem człowiek-kwiat.

– Pieprzę cię Tweank! – krzyknął czarnowłosy i wyszedł.

 

Było południe. Tchórzliwe słońce okryło się szarymi chmurami. Wiatr zaczynał przypominać o sobie swym delikatnym powiewem. Czarnowłosy skręcił w jedną z ciemniejszych uliczek. Mijał posępne budynki, niegdyś należące do ważnych osobistości tego miasta. Minął spaloną kancelarię adwokacką, nie zauważając nawet napisu "Codringer i Fenn" zamazanego przez czas i ogień. Ale kto by ich pamiętał...

Jesienny deszcz przywitał ze smutnym uśmiechem. Był zbyt zmęczony, by przejmować się czymkolwiek.

Szedł więc pośród uliczek Dorian i znużonym wzrokiem patrzył jak mokną. A razem z nimi on sam i wszyscy inni, którzy nie schronili się przed kroplami lammas.

Nie zauważył go. Może nawet nie chciał patrzeć na jego twarz... ale skręcił w ślepy zaułek. Zrobił to dla niego. Zrobił to dla niej.

I nie było wcale wielkiej walki na śmierć i życie... tylko czarne uśmiechy i krew kapiąca na wilgotny piach.

Czarnowłosy skrył się w cieniu, widział ciemne ostrze i topiące się na nim bezsilne krople deszczu. Widział smolistą klingę i szarą rękojmię.

Ale ten brzeszczot nie należał do niego.

Ciemność wypluła go prosto na jasnowłosego mężczyznę. Czarny, podbity but połamał mu żebra. Miecz wypadł z jego dłoni. Czarnowłosy kopnął leżącego jeszcze raz, profilaktycznie, w twarz i podniósł ostrze.

Chłopiec... To tylko chłopak. Cholera.

Uklęknął przy nim. Dzieciak miał złamany nos i twarz wykrzywioną bólem. Jego płuca szukały oddechu.

– No i co mały? Ktoś cię wrobił. Powiedział, że Sephine to cienki żołdak... Powiedz mi dla kogo pracujesz to może zostawię cię w spokoju. Gadaj!

 

Krew bryznęła czarnowłosemu na twarz. Jego ręce gorączkowo ścierały oślepiającą maź z oczu... Wreszcie spojrzał na głowę jasnowłosego.

Miazga. Misa wypełniona wodą i krwią.

Oczy paliły go tępym, promieniującym ogniem. Wszystko co widział zasnute było kwaśną mgłą.

Nawet czarna sylwetka mężczyzny, który stał przed nim, wpatrując się w zwłoki martwego chłopca rozżarzonymi do czerwieni ślepiami. Jego odzienie zdawało się tańczyć z wiatrem. Jego włosy były czerwone. Jak krew wieprza.

– Hajin? Zabiłeś tego chłopaka? – rzucił niepewnie w stronę krwistowłosego.

– Trzymasz w rękach mój miecz, człowieku. – odpowiedział sucho.

– Hajin? – powtórzył i odsunął się gwałtownie – To ja – Seraphine!

– Już nie.

 

Czerwonowłosy doskoczył do niego i trzasnął go wierzchem swojej pięści w szczękę. Ciosem tak szybkim, że umykającym wzrokowi. Głowa Seraphina odskoczyła do tyłu, a reszta ciała grzmotnęła o ścianę. Czarnowłosy uchylił się przed następnym ciosem i poczęstował czerwonego kolankiem w brzuch. Zbyt słabo.

Nawet nie spostrzegł, że mężczyzna w czarnej płachcie, przypominającej skórę wykręcił mu nadgarstek odbierając rękojeść. Że pierwszy łokciem rozwalił mu nos, a drugim oko. Ale Seraphine był twardym Wyzimczykiem. Zawsze trzymał go w rękawie swej długiej skórzni. Ostatni as.

A raczej sztylet.

 

Gono miał problem. Chciało mu się lać. Pięć kufli miodu robi swoje – jego pęcherz rozsadzała tajemnicza siła. Musiał ją gdzieś wyzwolić. Skręcił więc w ciemną, ślepą alejkę. I natychmiast pożałował.

Dwa cienie szarpiące się w ciszy. Ściany zachlapane krwią, ale nie wiadomo czyją.

 

Jednak nie chciało mu się lać. Nagle poczuł jak wielka, wszechmocna siła wzbiera się w jego trzewiach, a serce krzyczy: Spieprzaj Gono, spieprzaj stąd! Gono był mądrym człowiekiem – posłuchał głosu swego serca.

Ale odwracając głowę, zobaczył, że został już tylko jeden cień. Głowa drugiego potoczyła się w ciemny kąt. Jej jednak nie zauważył.

 

***

 

Północ. I cisza.

Postać. Jak statuy gargulców, które górują nad nią trzykrotnie. Tak martwe, jak wyniosłe i potężne. Czarne i niepoznawalne.

Całe cztery kąty małego placu. Jedna ścieżka, która do nich prowadzi. Ziemia starannie ubita, mimo, iż zapomniana od lat. Piach szary, jak pióra sowy, która kończy swój pokarm. Dwa grube, kwadratowe słupy i godnie śpiące na nich monstra.

Plac Gubernatora. I błysk długiego ostrza odbitego od księżyca.

 

Garvael oddychał spokojnie, regulował oddech i adrenalinę. Wchłaniał każdy szmer. Czekał. Słyszał.

Kroki. Jak krople wody. Kap... kap... Gość przyszedł. Trzeba go przywitać.

Na plac wkroczył odziany w czarną pelerynę mężczyzna. Kulał lekko. Jego włosy błyszczały czerwienią. Jego strój również, lecz ciemniejszym odcieniem... być może krwią. Jego prawą dłoń wypełniała księżycowa rękojeść, zaś lewą dwa owalne przedmioty.

Rzucił je pod nogi nilfgaardczyka, a one potoczyły się aż pod jego stopy.

Głowy.

– Biedna Quali i Seraphine. – zachrypiał czerwonowłosy – Strasznie trudno umierali. – wreszcie uśmiechnął się smutno.

– Aż tak trudno, że dziabnęli cię w nogę. – odpowiedział odwzajemniając uśmiech, lecz tamten nie mógł go zauważyć, twarz Garvaela schowana była za maską.

– Drobnostka. Moja noga, bynajmniej nie przeszkodzi mi w zabiciu ciebie.

– Przekonamy się. – uniósł miecz ponad lewy bark kierując ostrze w stronę Hajina, lewą rękę oparł na głowni, a ciężar ciała przełożył na prawą stopę – Jeszcze tylko pytanie. Co zrobiłeś, ty zerrikańska gnido, żeby podkusić Ciri do zabicia cesarza?

– Obiecałem jej krew takich kurwich synów jak ty. Powiedziałem, że odbuduję Kaer Morhen.

– Współczuję. Mam nadzieję, że ją też zabiłeś. Bo jeśli mi się nie uda, to czeka cię bolesna śmierć. Z jej rąk.

 

Hajin nie odpowiedział. Wyskoczył na niego tnąc obustronnym, płytkim młynkiem. Nilgaardczyk odskoczył do tyłu szukając odkrytego miejsca na jego ciele. Żebra.

Z pozycji Garvaela, ze sposobu w jaki trzymał swój miecz, sztych był nie do sparowania. Wyprowadzony błyskawicznie, z dodatkową szybkością dzięki lewej dłoni dwojącej szybkość pchnięcia – był śmiertelny, jak spojrzenie chimery.

Ale został odbity. Klingi z krzykiem ześlizgnęły się z siebie, by sekundę później znów się spotkać.

Hajin odsunął się o krok i zawirował jak bąk. Garvael odbił z trudem jego cięcie i chlasnął go czystym wysokim sinistrem w pierś. Ale czerwonowłosy był już daleko. Skrył się za prawym filarem. W skrawkach wszechobecnej ciemności.

Nilgaardczyk przylgnął do ściany pomnika. Miecz trzymał blisko ciała. Ostrze tuż przy twarzy. Czekał na wysoki dexter.

Smolista postać wystrzeliła zza ściany piruetem i błysnęła kłem. Nisko. Bardzo nisko. Garvael nie spodziewał się tego. Chciał dostać cios na szyję, albo brzuch. Ale nie w nogi. Nie w nogi.

Obrócił klingę w rewersalnej paradzie. I w tym ułamku sekundy, w którym srebrne ostrze szaleńczo poszukiwało czarnego, modlił się o dźwięk gniewu stykających się brzeszczotów.

Stal krzyknęła. Ale na krótko. Zbyt krótko.

Ból w lewej piszczeli wytrącił go z równowagi. Zawirował krótko na prawej stopie razem z czerwonowłosym i trzasnął go z całej siły w ramię. Parada zadzwoniła echem. A gdy przystanął, by odzyskać równowagę, opierając ciężar na lewej stopie omal nie zemdlał z bólu. Hajin musiał go ciąć samym końcem miecza.

Lewa nogawka stroju mokła od krwi. Bał się ruszyć. Bał się. Ale nie śmierci.

Nie. Już raz umarł.

Bonhart. Ciri. Zamek Stygga.

Ale ktoś dał mu drugą szansę. Nowe imię. Pod warunkiem wiecznego incognito. Do śmierci.

Do teraz.

– Wiesz, Hajin – wydyszał z grymasem bólu – Miło się z tobą umiera.

Dzieliło ich dziesięć kroków.

Ciężar na prawej nodze. Klinga wodząca po powietrzu. Klinga hipnotyzująca. Usypiająca. Czarna. Zginiesz Nilfgaardczyku. Tak jak zginęła Quali, Kall i reszta całej tej niedoszłej bandy. Zginiesz po raz drugi. Bonhart nie dokończył swego dzieła. Spaprał to. Ja to naprawię.

Oddychał spokojnie. Miarowo. Liczył do czterech.

 

Dzieliło ich dziesięć kroków.

 

Ciężar na prawej nodze. Klinga ponad lewym barkiem. Ostrzem do przeciwnika. Lewa dłoń na głowni. Zginę po raz drugi. Przynajmniej próbowałem uratować... Ciri? Żyjesz jeszcze mała? Umarłem dla ciebie.

Adrenalina rozsadzała mu żyły. Jego oddech był głęboki. Jego myśli – płytkie.

 

Widziała jak walczą. Jak Hajin biegnie na tego drugiego wspomagając się krzykiem.

Ale był to krzyk zwierzęcia. Starego łowcy.

Słyszała jak niesie go echo, jak chłoną go gargulce. Zdawało jej się, że budzą się ze snu. Że wrzask je wzburzył.

 

Widziała jak czerwonowłosy tnie fintą w szyję. Z góry, całym ostrzem.

Widział jak obcy markuje sztych i gładko przechodzi w ukośne cięcie. Z dołu, krótko. Pod żebra.

 

Brzytwy nie spotkały się. Nie tym razem.

Ich ostrza wgryzły się w ciała. I zabiły. Tak po prostu. Znudzona krew chlapnęła obficie na filary.

Zmęczone ciała runęły na piach bez zbędnych komentarzy. Czarny miecz upadł w ziemię. Stalowy został w ciele Zerrikanina. Szkoda, że żaden człowiek tego nie widział. Szkoda, że mrok zabił jej ostatnie łzy.

 

Nic już potem nie mówili. Nie było wielkiej legendy o zabójcach cesarza. Nie było nawet skromnej mogiły.

Tylko ciała zasypane płytko pod piachem. I róże.

Białe jak ona.

Ciri.

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 06 >