Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Wojciech Jerzy Grygorowicz Literatura
<<<strona 52>>>

 

Tryptyk o życiu i śmierci

 

 

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez nie powstało a bez niego nic nie powstało co powstało.

Ewangelia według Św. Jana.

 

Nie masz na Mnie mówi szczenię, gdy pierwszy je tryumf omami, lecz wielka jest dżungla, a szczenię jest małe. Niech język ma za zębami.

Rudyard Kipling "Księga Dżungli"

 

Gdy wśród grzmotów i błyskawic, jakich nikt dziś nie potrafi sobie wyobrazić, powstawał wszechświat, gdy z niematerialnej mocy powstawała materia – stało się to, co dało początek historii, którą chcę opowiedzieć. Oto od materii, która właściwie była jeszcze czymś pośrednim między materią, a duchową mocą, oderwał się mały kawałek, dając początek czemuś, co trudno nazwać. Ja nazwałem to coś "miejscem gry", choć może trafniej byłoby nie nadawać owemu "czemuś" żadnej nazwy.

Świat tworzony był dalej – ten materialny i ten duchowy, i "miejsce gry" będące między nimi. Tworzyły się galaktyki, gwiazdy i planety, a przy tym powstały duchowe siły zła, zbuntowane przeciw Wszechmocy. A potem powstało życie, a w chwilę później człowiek. Dziwna istota, bo podobnie jak "miejsce gry", stojąca na granicy świata materialnego i duchowego, lecz w przeciwieństwie do "miejsca" będąca ostatnim, a nie pierwszym etapem tworzenia. Ponieważ człowieka stworzyła Wszechmoc, został on znienawidzony przez siły zła. Wezwały więc człowieka do walki i jako miejsce starcia wyznaczyły "miejsce gry".

Człowiek przyjął wyzwanie. Wykonał pierwszy ruch. Od tego czasu raz na sto lat najmądrzejszy człowiek na Ziemi udaję się na "miejsce gry", aby prowadzić walkę. Nikt nie zna jej reguł, poza siłami zła i najmądrzejszym wśród ludzi. I nikt nie zna stawki, o jaką owa gra się toczy. Nikt, poza samą Wszechmocą. Nikt jednak nie wątpi, że jest ona największą stawką, o jaką kiedykolwiek grał człowiek.

Podobno zbliża się czas zakończenia starcia. Podobno ostatni ruch, jaki wykonał człowiek, był bardzo zły i tylko kilka lat dzieli ludzkość od ostatecznej przegranej. Są jednak ludzie, którzy wierzą w to, że to właśnie człowiek stoi przed największym w swej historii zwycięstwem. Inni mówią, że owszem, koniec walki jest bliski, lecz to, jak się ona skończy, będzie zależeć od człowieka, który wykona najbliższe posunięcie. Są wreszcie tacy (lecz tych jest najmniej), którzy mówią, że minie jeszcze wiele setek lat, a może i tysięcy, zanim jedna ze stron odniesie zwycięstwo.

 

* * *

 

Słońce zachodziło powoli, chowając się za odległy las. Koń nawet nie poganiany, instynktownie przyspieszał kroku. Nawet on zdawał sobie sprawę, jak źle może się skończyć podróż nocą po Równinie Grozy. To właśnie w tym miejscu stoczono dwie krwawe bitwy, a po tej ostatniej wojska księcia Groninga wymordowały wszystkich wziętych jeńców. Od tego czasu miejsce to, już wcześniej cieszące się złą sławą, zaczęło być unikane przez ludzi. Podróżni, kupcy, a nawet czarodzieje woleli nadłożyć nawet kilka dni drogi, niż przechodzić, lub co gorszę spędzić noc na owej równinie.

Czarownik z podziwem spojrzał na swego wierzchowca, któremu instynkt podpowiadał więcej, niż człowiekowi rozum. Odruchowo sprawdził, czy woreczek z amuletami jest na swoim miejscu i klepnął konia po zadzie, zmuszając go do przejścia w kłus. Wprawdzie czarownik tej klasy co on nie musiał obawiać się duchów, ale upiór stanowił wyzwanie nawet dla niego. Znajdował się już prawie na skraju równiny, gdy do jego uszu doleciał tętent końskich kopyt. Spojrzał w tę stronę i jego bystre oczy dostrzegły sylwetki dwu jeźdźców, nadjeżdżających z głębi równiny. Przyjrzał się im uważnie. Na pewno nie byli duchami, lecz jeśli byli ludźmi, to co robili w tej przeklętej okolicy i to o tak niebezpiecznej porze? Obaj jeźdźcy mieli na sobie hełmy i kolczugi, byli też dobrze uzbrojeni, lecz nie tak jak wojowie z książęcej drużyny. Nie mieli też żadnych herbów ni oznak. Czyżby byli zbójcami? Nie, zbójcy również bali się tego miejsca, zresztą i tak nie mieliby tu kogo grabić. Niezależnie jednak od tego, kim byli, należało się mieć na baczności. Przesunął więc na środek piersi swój talizman i sprawdził, czy sztylet jest na swoim miejscu. Z doświadczenia wiedział, że magia działa najskuteczniej, gdy wspierana jest przez siłę fizyczną i odwrotnie. Rycerze tymczasem podjechali na kilkanaście kroków i zatrzymali się.

– Wy jesteście czarownik Artur zwany Wielkim – przemówił jeden z nich.

– Jam jest – odpowiedział Artur, wyczuwając od przybyłych agresję.

Nie mylił się. Oto pierwszy z przybyłych dobył miecza, a drugi wycelował w niego kuszę. Lecz on był już gotowy do obrony. Dotknął talizmanu, otaczając się polem i szybko wypowiedział obalające zaklęcie. I spotkała go niemiła niespodzianka. Bełt, zamiast odbić się od pola tylko nieznacznie zmienił tor lotu i przeleciał kilka cali od jego ramienia. Równocześnie precyzyjnie wypowiedziane zaklęcie nie odniosło skutku. To czarownicy – zrozumiał Artur i prawie wpadł w panikę. O ile w walce między dwoma czarownikami prawie zawsze wygrywał lepszy, to w starciu z dwoma magami nie miał szans nawet tej klasy czarownik, co on.

Napastnicy, niezrażeni pierwszy niepowodzeniem, szli do kolejnego ataku. Dwa potężne zaklęcia uderzyły w niego prawie równocześnie. Pierwsze zdążył sparować, lecz siła drugiego wyrzuciła go z siodła. Otaczające go pole zamortyzowało upadek, pozwalając mu wylądować w pozycji stojącej. Lecz czarownicy zaatakowali znowu. Druga strzała prawie otarła się o jego ramię, po czym obaj rycerze zaszarżowali na niego z dobytymi mieczami. Nie dam rady, zabiją mnie – pomyślał Artur. Lecz właśnie myśl o śmierci podziałała nań mobilizująco. Moc czarownika, choć uszczuplona przez wcześniej wypowiedziane zaklęcia, uległa maksymalnemu skoncentrowaniu i Artur poczuł, że w tej chwili zdolny jest zrobić coś, czego nie dokonał jeszcze nigdy.

Wypowiedział zaklęcie, które do tej pory bał się powtarzać nawet w myślach. Zobaczył, jak przed nim wyrasta olbrzymia ognista kula. Nim zemdlony osunął się na ziemię ujrzał, jak kula pochłania wrogich czarowników. Nie widział już, jak pulsująca kula rozszerza się dalej, by w końcu pochłonąć i jego.

 

* * *

 

Czarownik Galen uśmiechnął się sam do siebie. Oto zbliżała się najważniejsza chwila jego życia – chwila jego śmierci. Kto by przypuszczał, że z taką niecierpliwością będzie jej oczekiwać. Oto zbliżał się czas wybrania. Moment, gdy najmądrzejszy człowiek świata zostanie powołany, by stanąć na "miejscu gry". Od czasu, gdy ze starej księgi dowiedział się o toczącej się walce, zrobił wszystko, by w momencie powołania być owym najmądrzejszym. Kosztowało go to wiele trudu, jeszcze więcej złota i kilku zdolnych uczniów (w tym dwu najlepszych, zabitych przez czarownika Artura na Równinie Grozy).

Lecz teraz, gdy nadchodziła chwila wybrania, był najmądrzejszym człowiekiem świata. Musiało tak być, usunął przecież wszystkich mądrzejszych i tych, którzy mądrzejsi być mogli. Dzień i godzinę w której miało nastąpić powołanie, obliczył dużo wcześnie. Północ z trzeciego na czwarty dzień po zimowym przesileniu. Do tego momentu pozostało już bardzo niewiele czasu. Czasu, którego stojąca na stole klepsydra odmierzała ostatnie chwile. Dziesięć obrotów klepsydry, pięć obrotów, dwa obroty, jeden obrót. Za oknem pracowni przeciągle zahuczała sowa.

– Północ – pomyślał Galen.

Lecz nic się nie stało. Nic nie zapowiadało jego szybkiej śmierci. Teraz czas popłynął szybko. Zaczęły rodzić się wątpliwości. Może to nie ta chwila, może źle obliczył czas. Nie, to chyba niemożliwe, liczył przecież tyle razy. Mimo napięcia zasiadł za stołem, by sprawdzić obliczenia. Liczył nerwowo i wolniej niż zazwyczaj. Na wschodzie zaczęło już szarzeć, gdy skończył. Błędu nie było. A więc co? Może należało pomóc przeznaczeniu? – pomyślał nagle. No jasne, przecież w księdze nie wspomniano, że powołany umiera naturalną śmiercią. Jak to możliwe, że nie pomyślał o tym wcześniej? On – najmądrzejszy wśród mądrych. Może jeszcze nie jest za późno. Nie zastanawiał się długo. Otworzył okiennice swej komnaty. Wyskoczył w tej samej chwili, by roztrzaskać się o ubite klepisko zamkowego podwórza. Nim skonał, zdążył jeszcze zobaczyć nad sobą postać w ciemnym habicie z pustką zamiast twarzy.

 

* * *

 

Słońce wschodziło powoli, oświetlając wysokie szyty palm i schodząc ku niższym drzewom, by w końcu napełnić nieprzebyty gąszcz zielonym półmrokiem. Wschodzący dzień nie ucieszył jednak plemienia, które całą noc czuwało wokół chaty narad. Gdy światłość wzeszła ponad korony drzew, z chaty wyszedł młody wódz wioski i wznosząc ręce ku złotej tarczy, zawołał donośnym głosem:

– Ojcze Słońce, przyjmij do naszych przodków najmędrszego wśród mądrych, który opuścił nas, udając się w daleką drogę.

Wielki okrzyk rozpaczy, jaki wydało plemię, spłoszył stado kolorowych papug, które skrzecząc, odleciały ku słońcu.

 

* * *

 

– A czymże jest życie? Co od niego zależy?

Większość religii przypisuje mu fundamentalne znaczenie dla tego, co będzie z nami później. Może jednak... – Patryk zamyślił się na chwilę, po czym zaczął jakby z innej beczki.

– Człowiek rodzi się. Po pewnym czasie idzie do przedszkola, a w zależności od osiągniętych tam sukcesów idzie do szkoły lub do szkoły specjalnej. I znów się zaczyna, ci gorsi idą do gorszych, mniej wymagających uczelni, a ci lepsi – do lepszych. A po ich skończeniu cykl powtarza się znowu. Być może nasze ziemskie życie jest tylko przedszkolem jakiegoś dłuższego procesu.

– Czy zatem trzeba się w tym życiu tak trudzić, jeśli zależy od niego tak niewiele? – wtrącił się do wywodu Patryka drugi, młodszy mężczyzna.

– Jak to niewiele? To jak wypadniesz w przedszkolu, rzutuje przecież na całe twoje późniejsze życie. Jeśli po przedszkolu pójdziesz do szkoły specjalnej, najprawdopodobniej nigdy nie dostaniesz się na studia.

– Przepraszam, że się wtrącam- powiedziała śmierć, wchodząc do pokoju przez zamknięte drzwi. – Rozmowa panów, dotyczyła w pewnym stopniu mnie, a ponadto zawierała sporo błędów, więc jako istota wiedząca poczułam się w obowiązku sprostować niektóre fakty.

Przykład przedszkola bardzo mi się podoba, aczkolwiek nie mogę go potwierdzić, ani też jemu zaprzeczyć. Gdyż zawieszona jestem tylko między światami, a w tamtym świecie wchodzę tylko do przedsionka i nie wiem, co jest zanim. Przykład ten jest jednak o tyle trafny, że każda uczelnia, zarówno studia, przedszkole jak i życie, posiada pewien program. Każda istota musi doświadczyć w życiu tyle samo rozkoszy i cierpienia i mieć szansę na zdobycie wiedzy oraz czynienia dobra. Jeśli w jednym życiu nie zostanie wypełniony któryś z tych warunków, dostaję się nowe życie, które dopełnia program. Oczywiście może się zdarzyć, że program zostanie wykonany już za pierwszym razem. Może też się okazać, ze potrzebne będzie trzecie życie.

Obaj mężczyźni, początkowo przerażeni pojawieniem niespodziewanego gościa, wraz z wywodem śmierci zaczęli zwolna uspokajać się. A gdy śmierć zakończyła, starszy z nich powiedział:

– Rozumiem, że skoro pokazałaś się nam i mówisz nam o takich rzeczach, to nadszedł nasz czas.

– W zasadzie tylko tędy przechodziłam, ale skoro już weszłam, a co gorsze powiedziałam, muszę przedsięwziąć pewne kroki. Pozostawię jednak panom możliwość wyboru. Albo panowie wyrazicie chęć zapomnienia wszystkiego, co przed chwilą usłyszeliście, albo – tu śmierć uśmiechnęła się – pójdziecie ze mną.

Obaj mężczyźni decyzję podjęli od razu, lecz były to decyzję różne.

– Chcę iść z tobą – odpowiedział starszy.

W życiu spotkały go tylko rozczarowania, zdrady i upokorzenia, więc był już zmęczony. Jeśli więc w perspektywie było jakieś lepsze życie, które mogło odmienić jego dolę...

– Dobrze- rzekła śmierć – A ty?- zwróciła się do młodszego.

– Zostaję- odpowiedział.

– Zatem dobrze – powiedziała śmierć i podniosła rękę, w której trzymała kosę.

W tej chwili starszy człowiek poczuł bolesne ukłucie w piersiach, po czym zrobiło mu się ciemno przed oczami. Po chwili jednak ból ustąpił i ponownie zobaczył wnętrze pokoju, w którym na podłodze leżał on sam. A jego młodszy towarzysz najpierw próbował cucenia, a potem reanimacji. Postać śmierci stała niezmiennie w tym samym miejscu.

– Co teraz? – zapytał stary człowiek.

– Otwieram przed tobą wrota do następnego świata – odpowiedziała śmierć.

W tej samej chwili Patryk ujrzał, jak przed nim otwiera się coś na kształt tunelu. Wyglądało to jakby na celuloidowym przeźroczu ze zdjęciem pokoju ktoś wypalił czymś gorącym otwór. Lecz ów otwór ział nieprzebytą czernią i przyciągał go jakąś niewidzialną siłą. Po chwili Patryk uległ tej sile i wolno, lecz ze stale rosnącą prędkością, ruszył w stronę czarnej dziury.

 

* * *

 

Człowieku, wypełniłeś już program swego życia. Doznałeś wszystkich rozkoszy i wszystkich zmartwień. Dostałeś szansę poznania i wykorzystałeś ją. W czasie swych dwóch żyć, czy to w szczęściu, czy cierpieniu – nie splamiłeś się zbrodnią. Mimo przeciwności byłeś wierny swym ideałom. I mógłbyś rozpocząć nową egzystencje, gdyby nie jedna rzecz. Czy pamiętasz, gdy pod koniec twego pierwszego życia dobrowolnie przystałeś na jego zakończenie? Dobrowolne rozstanie się z egzystencją to ciężki występek. Wprawdzie sąd nie uznał go jako samobójstwo, jednak będziesz musiał ponieść karę. Otrzymasz zadanie na świecie, który opuściłeś. Jeśli chcesz, możesz być śmiercią i dane ci będzie prawo przerywania ludzkiego życia. Możesz też zostać życiem i zostanie ci dane prawo jego nadawania. Pamiętaj jednak, że będąc życiem lub śmiercią, w swym działaniu nie możesz kierować się uczuciem, sprawiedliwością lub rozsądkiem. Zarówno życie jak i śmierć muszą kierować się tylko przypadkiem.

– Chcę być życiem – rzekł ten, który kiedyś zwał się Patrykiem.

– Dobrze zatem – powiedziała postać bez twarzy – Idź zatem na ziemię i weź to – postać podała mu coś, co wyglądało jak worek wypełniony szklanymi kulkami.

– To ludzkie dusze – kontynuowała postać – ale tylko takie, które nie zaznały jeszcze żadnego ciała. Są nieświadome i bezbronne, ale przecież żywe i nieśmiertelne. Być ich siewcą to naprawdę piękna pokuta.

 

* * *

 

Przez wiele lat, niczym maniakalny podglądacz, spieszył, gdy wyczuwał wibracje mówiące o fizycznej miłości, a gdy stawał nad kochającą się parą, spuszczał w dół jedną ze swych kulek. Czasami kulka nikła w ciele kobiety i nie pokazywała się już więcej. Znacznie częściej, niczym bumerang, wracała do worka. Początkowo wstrzymywał się przed rzucaniem kulek, gdy miał podstawy przypuszczać, że urodzone dziecko z takimi rodzicami nie zazna szczęścia. Szybko jednak dał temu spokój. Wiedział przecież, że dusza na ziemi zaznać musi tyle samo radości, jak i smutku. Wiedział też, że im prędzej wykona swą pokutę, tym prędzej ruszy ku nowej rzeczywistości, której był ciekaw coraz bardziej.

Kulek więc zaczęło ubywać szybciej, aż w końcu została tylko jedna. Patryk wiele razy rzucał ją w rozgrzane miłosnym uściskiem ciała, a kulka za każdym razem wracała. Dziesiątki razy, setki razy, tysiące. Za każdym razem z tą samą nadzieją i za każdym razem z coraz większym rozczarowaniem i coraz większym gniewem. Dlaczego jedna uparta dusza blokuję mu drogę do nowego życia? Miał coraz większą ochotę, by zostawić gdzieś upartą kulkę. Powstrzymywał się jednak, porzucenie duszy oznaczałoby tułaczkę bez sensu, a tak zawsze zostawała nadzieja.

Tymczasem świat zmieniał się coraz bardziej. Patryk coraz częściej rzucał pozostałą kulką nie w kochające się ciała, lecz w inkubatory, w których następowało sztuczne zapłodnienie. Z początku miał nadzieję, że ów zmieniony sposób rozmnażania zachęci upartą duszę do pozostania, ta jednak wracała tak samo. A świat zmieniał się jeszcze bardziej, z Ziemi jedna za drugą wylatywały wyprawy kosmiczne, wioząc kolonistów ku nowym światom, a planetę coraz bardziej zapełniały maszyny, coraz bardziej skomplikowane i doskonalsze, aż w końcu, gdy z taśmy montażowej zjeżdżał kolejny nowy typ robota, Patryk wyczuł od niego ten sam sygnał, którym kiedyś przyzywała go kochająca się para.

Zaczął więc ciskać pozostałą kulkę w powstające w fabrykach roboty, lecz nawet w tej powłoce uparta dusza nie chciała się zadomowić. Ludzi tymczasem było coraz mniej, aż w końcu znikli zupełnie. Patryk również dał za wygraną. Uznał że skoro nie może wykonać swojej misji, musi znaleźć dla siebie inny cel. Najchętniej zrobiłby coś dla ludzi. Tych jednak już nie było. Wiedział jednak, że kiedyś Ziemię opuszczały statki. Postanowił więc ruszyć ich śladem.

Był duchem i szybowanie w przestrzeni nie sprawiało mu kłopotu. Szybko jednak przekonał się, że jego możliwości są ograniczone. Nie mógł lecieć dowolnie szybko. Najwyraźniej dusza też podlegała jakimś fizycznym prawom. Może zawierała w sobie jakieś elementy materii? W każdym razie Patryk zorientował się, że nie może podróżować szybciej, niż z prędkością światła. Zanim przybywał do kolejnej gwiazdy, mijały lata. Wizytował gwiazdę za gwiazdą. Czasami na jakichś planetach spotykał ruiny ziemskich baz, lecz nigdy żyjących ludzi. Niezrażony ruszał więc ku nowym światom.

Wędrówki w przestrzeni były jednak nużące. Jako duch nie czuł wprawdzie zmęczenia, jednak nuda coraz bardziej dawała się we znaki. W czasie jednej z podróży odkrył jednak, że jako duch może oddziaływać na materie. Jako że w czasie długiego lotu nie miał nic innego do roboty, zaczął rozwijać tę umiejętność i w czasie kolejnych setek lat dochodził do coraz większej wprawy. Zmieniał tor lotu napotkanych w przestrzeni drobin, a z czasem komet i planetoid. Nauczył się wyzwalać i kontrolować jądrowe reakcję. Dla hecy, a może z zemsty za sprawiony zawód, powodował wybuchy gwiazd w układach, które już sprawdził. Choć jednak zataczał coraz większe kręgi, nie znajdował ludzi. Aż wreszcie, gdy przemierzał odległe krańce galaktyki, natrafił na słaby, dawno już nieodczuwalny sygnał. Sygnał, jakim kiedyś przyzywały go ciała w miłosnym uniesieniu.

Był on słaby, lecz pozwalał określić kierunek, z którego dobiegał. Patryk ruszył więc w tamtą stronę. W miarę zbliżania się do jednej z gwiazd sygnał zaczął się nasilać, a gdy Patryk znalazł się w pobliżu jednej z planet, był już całkiem wyraźny. Nie dochodził jednak z planety. Na jej orbicie natknął się na stary ziemski frachtowiec, jakim kiedyś wylatywali z Ziemi koloniści, pragnący zasiedlać nowe światy. Statek był prawie nienaruszony, jedynie sterownie musiał rozbić niewielki meteor.

Sprawdził statek dokładnie, lecz nie znalazł nikogo żywego. Zarówno załoga, jak i koloniści, byli martwi od wieków. Sygnał jednak nie dochodził z przedziałów dla załogi. Dolatywał z ładowni, gdzie w pojemnikach stały zamrożone embriony ludzkie, a obok nich aparatura, w której kiedyś rozwijały i rodziły się dzieci. Najwyraźniej było to potomstwo kolonistów.

Mimo długiego czasu oczekiwania, większość embrionów była żywa. Jednak tylko jeden z nich wysyłał sygnał świadczący, że oczekuje na duszę. Pozostałe embriony swoje dusze musiały otrzymać dawno temu i teraz stały w pół drogi między życiem a śmiercią, nie mogąc umrzeć, ani żyć. Patryk, nie namyślając się, dobył ostatnią znienawidzoną kulkę i cisnął ją w pojemnik z embrionem. A embrion wchłonął ową kulkę i już jej nie oddał.

Równocześnie przed Patrykiem rozwarł się czarny otwór, tak samo mocno zapraszający do wejścia jak ten, który ujrzał po swojej śmierci. Coś jednak go wstrzymywało. Z jednej strony nie mógł sobie nic zarzucić. Przecież ta dusza więziła go na tym świecie przez tysiące lat. Dlaczego on nie mógł odpłacić jej i zrobić z nią tego samego? Wystarczyło tylko dać się wessać w ów przyciągający go otwór.

Zamiast tego, Patryk opuścił się nad planetę i przeleciał nad jej powierzchnią. Bardzo przypominała Ziemię. Były tam oceany i morza, a północny i południowy biegun przykrywały lodowe czapy. Na największym z kontynentów Patryk dostrzegł wysokie góry. Wokół planety krążyły dwa księżyce. Jeden wielkości ziemskiego, drugi znacznie mniejszy. Życie tutaj musiało jednak pobiec innym torem, a może też miało mniej czasu. Niektóre z porastających ląd roślin przypominały bowiem te, jakie kiedyś widział na ilustracjach przedstawiających roślinność dawnych epok. Zwierząt na lądzie prawie nie było, jeśli nie liczyć niewielkich, latających owadów.

Za to oceany wręcz kipiały życiem. Patryk patrzył to na statek, to na ziejący niezgłębioną czernią otwór, zapraszający do wejścia. Był niczym Syzyf, któremu po wielu próbach udało się wynieść głaz na szczyt góry. Lecz teraz ów Syzyf zastanawiał się, czy nie zepchnąć głazu i nie zacząć pracy od nowa. Nagle podjął decyzje. Otoczył statek polem i ostrożnie sprowadził go na powierzchnię planety. Miejsce, które wybrał, zasługiwało w pełni na miano raju. W każdym razie on właśnie tak wyobrażał sobie raj, gdy był dzieckiem.

Mocą, którą dysponował, uruchomił inkubatory. Obawiał się, że rozmrożony embrion zwróci duszę, lecz tak się nie stało i wiszący nad nim otwór dalej zapraszał go do wejścia. On jednak przez miesiące doglądał rosnące embriony. Następnie przez lata patrzył, jak rosły dzieci. Niewidzialny opiekuńczy duch uczył je, leczył, gdy chorowały, ustanawiał przywódców i prawa, karał i nagradzał. A dzieci rosły coraz bardziej, aż pewnego dnia z czekającego na niego otworu wyłoniły się dwie postacie: jedna trzymała tak dobrze znany Patrykowi worek przeźroczystych kulek, druga niosła kosę. Wyszedł im na spotkanie, lecz te nie zwróciły na niego uwagi, a może w ogóle go nie dostrzegły. I Patryk zamyślił się. Zostawiając duszę w zamrożonym embrionie mógł mieć naprawdę wątpliwości, ale teraz...

Dzieci, które wychował, były już dorosłe, wiedział, że zachowają w pamięci swego niewidzialnego opiekuna i prawa, które im nadał. Był zresztą, niezależnie czy w życiu, czy już po śmierci, zawsze skromny i religijny, a to, co robił, zaczynało coraz bardziej przypominać zabawę w Boga. Chyba więc nadszedł już czas by...

– Czy pamiętasz słowa, które wymówiłeś, zanim przyszła po ciebie śmierć? – zwróciła się do Patryka stojąca postać bez twarzy. – Miałeś wtedy rację – życie rzeczywiście przypomina szkołę, a ty właśnie przeszedłeś do następnej klasy. Zresztą część programu owej klasy udało ci się wykonać już w poprzedniej. Przed tobą nowa egzystencja. Życie stworzyciela i niszczyciela światów.

– A co byłoby, gdybym zostawił ostatnią duszę w zamrożonym embrionie? – zapytał Patryk.

– Nic, tak samo zdałbyś do następnej klasy – odpowiedziała tajemnicza istota – Sądzę jednak, że to, co zrobiłeś, będzie ci policzone jako zasługa do następnego życia.

– Tego jako stworzyciela światów? – zapytał Patryk.

– Nie. Do życia, które nastąpi po nim. – odpowiedziała postać.

– A jakie ono będzie? – znów zapytał Patryk.

– Nie wiem. Do tamtego świata mam prawo wejść tylko do poczekalni...

 

* * *

 

Jeśliś dobry był za życia, wszyscy, którym dobro uczyniłeś, u twego boku staną w ostatecznej walce. Jeśli zaś zły byłeś, to sam walczyć będziesz.

 

Od kiedy w starej księdze przeczytał o bitwie, jaką stacza każdy człowiek po swojej śmierci, nie potrafił myśleć o niczym innym. Jeszcze tej samej nocy przyśnił mu się sen, w którym on sam w srebrnej zbroi pędził na czele swych przyjaciół, na widmowe, czarne szeregi swych wrogów. Od tej pory śnił ciągle ten sam sen. Choć za każdym razem sen ten był trochę inny. Widmowe szeregi raz były stadem dzikich zwierząt, kiedy indziej potokami błotnej lawy lub na wpół przeźroczystymi duchami o zwiewnych szatach. Zmieniał się i on sam, miejsce srebrnej zbroi zastąpiły purpurowe szaty króla, potem przez jakiś czas występował w bitwach zupełnie nago, by w końcu znów przywdziać pancerz. Widział ową bitwę we śnie i wyobrażał ją sobie na jawie. I gdyby ktoś zapytał się go, jaki jest cel jego życia, odpowiedział by zapewne "Celem jest bitwa jaką stoczę po śmierci".

Aż wreszcie pewnego dnia ujrzał we śnie (choć może nie był to sen), że stoi nad szeroką i pustą równiną, za którą rozpościerają się dalekie wzgórza porośnięte lasem. Były piękne i mocno przyciągały wzrok. Coś jednak kazało mu obejrzeć się za siebie. Zrobił to i ujrzał inne góry. Wysokie, nagie i postrzępione, na tle upiornego czerwonego nieba. Było w nich coś odpychającego i z miejsca odwrócił głowę. Wolał patrzeć w przeciwną stronę, w stronę zieleni. Wtedy jednak do jego uszu dobiegły krzyki i jęki ludzkie, a nozdrza złowiły zapach spalenizny i siarki. – To piekło – pomyślał przerażony. Chciał zatkać uszy, lecz w tej samej chwili koszmarne dźwięki umilkły. Podniósł głowę i zobaczył, że przed nim stoi wysoka postać w brunatnym habicie z kapturem nasuniętym na głowę, lecz w miejscu gdzie powinna znajdować się twarz, nie było niczego.

– Kim jesteś? – zapytał niespokojnie.

– Jestem sędzią w twojej bitwie – odpowiedziała istota bez twarzy.

– Czy to znaczy, że umarłem?

– Tak. Umarłeś.

– A ty jesteś Bogiem?

– Jestem sędzią w twojej bitwie – powtórzyła postać..

– Gdzie jest wróg, z którym mam walczyć? – pytał dalej.

– Wkrótce go ujrzysz.

– A moi przyjaciele?

– Ich też ujrzysz, choć nie sądzę, by było ich zbyt wielu.

– Dlaczego? – zaniepokoił się.

– Dość już pytań. – ucięła istota bez twarzy – weź swoją broń i walcz, musisz dostrzec do zielonych wzgórz.

O kilka kroków od niego pojawił się wielki topór. Podniósł go i nagle usłyszał za sobą znajomy głos. Odwrócił się i zobaczył swoją dziewczynę, która wprawdzie odeszła od niego, gdy zaczął myśleć tylko o bitwie, lecz teraz stanęła u jego boku, dzierżąc w dłoniach topór podobny do tego, który trzymał on sam.

– Pomożemy ci w twojej walce – powiedzieli jego rodzice, stając za dziewczyną.

Za rodzicami stanął chłopiec, któremu jeszcze w szkole udzielał korepetycji i jakaś kobieta, której nie mógł poznać, choć twarz wydała mu się znajoma. Równym szeregiem stanęli chłopcy z harcerskiego zastępu. Zaś u jego nóg zaszczekał wierny pies. Niewiele – pomyślał z rozczarowaniem. Zaraz jednak zapomniał o tym. Oto bowiem dostrzegł przeciwnika. Szedł od strony zielonych wzgórz, w długich czarnych szeregach. Idące postaci nie niosły jednak broni, a jedynie wielkie, czarne tarcze. Ogarnęło go uniesienie. Oto spełnia się to, o czym marzył przez tyle lat. Uderzeniem ciężkiego topora powalił pierwszego z nieprzyjaciół, potem drugiego i trzeciego. W miarę jednak, gdy walczył, uniesienie przechodziło w zapamiętanie, a zapamiętanie we wściekłość. Powalonych wrogów zastępowali nowi, podczas gdy on walczył już sam. Nawet nie zorientował się, kiedy to się stało. Ogarnęła go gorycz, bo oto zrozumiał, że wiedząc cały czas o czekającej go bitwie, nie zrobił nic, by się do niej przygotować. Walczył jednak dalej, zadając ciosy toporem, który stawał się coraz cięższy, spychany przez szereg czarnych postaci ku ogniu, ze wzrokiem utkwionym w zielone wzgórza.

 

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 52 >