Archiwum FiF
| ||||||
Petent śniadaniową porą
Mała wskazówka biurowego zegara zbliżała się do cyfry dziesięć. Herbata już się parzyła. Zdążyłem właśnie odwinąć kanapkę, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie. Spojrzałem nasrożony na intruza. Śniadaniowa pora, a ten ładuje się do pokoju, nawet nie zapuka. Jedno spojrzenie na przybysza wystarczyło, by mina mi zrzedła. Gęba jak u pawiana, byczasty kark, małe świdrujące oczka. Z miejsca wyczułem, że zanosi się na kłopoty. Zbliżył się do mojego biurka, zwalił się nie proszony na krzesło. Jednym ruchem odsunął równą stertę teczek i rzucił na biurko plik papierzysk. – Demokrata jestem – huknął. Odetchnąłem z ulgą. – Wydział ds. Partii i Organizacji Politycznych, trzecie piętro, pokój 324 – wyjaśniłem służbowym tonem. Ostrożnie przesunąłem teczki z powrotem na środek biurka i popatrzyłem wymownie na zegar. – Chwila! – warknął. – Demokrata to moje nazwisko. Andrzej Alojzy Demokrata. Masz tu pan czarno na białym. Żyła na szyi nabrzmiała mu niebezpiecznie. Rzucił na biurko mocno sfatygowany dowód. Otworzyłem i przeczytałem. Urzędowy dokument, a w nim, faktycznie, napisano wyraźnie: Andrzej Alojzy Demokrata, ur. 22 lipca 1944 roku, syn Józefa i Wandy. Zerknąłem w stronę sąsiedniego biurka. Referent Pietrzak zawzięcie polerował łokciem monitor komputera i nawet na mnie nie spojrzał. – No dobrze – odezwałem się z rezygnacją. – Ale z czym przychodzi pan do Działu Skarg i Interwencji? – Ze skargą, a jakże! Szarga się moje nazwisko, uwłacza się mojemu dobremu imieniu! Ze stosu przyniesionych papierzysk zaczął wyciągać gazetowe wycinki. Podsuwał mi każdy pod nos, po kolei komentując: – Wybrałem tytuły tylko z ostatniego tygodnia. Słuchaj pan: "Farbowany demokrata", "Błędy wschodzących demokracji", "Demokracja na świński ryj", "Kryminogenne podłoże lokalnej demokracji". Mało? No to masz pan jeszcze: "Przekręty demokracji", "Łapownictwo za szyldem demokratycznych haseł", "Banda czworga w wydaniu demokratycznym". Przesunąłem się nieco ku drzwiom. – Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób mógłbym panu pomóc... – Mam rodzinę, dorastające dzieci. W szkole się z nich śmieją. – Przysunął w moją stronę kolejne wycinki. – "Opóźnione dojrzewanie demokracji", "Demokraci w pampersach", "Odtylne reformy zadają gwałt demokracji". Albo to: "Wykastrowana demokracja w Hawanie". – Ale to przecież o Kubie... – Sam pan widzi! Już nawet za granicą wycierają sobie gębę moim nazwiskiem. Oceniłem odległość dzielącą mnie od drzwi. Nagle szurnęło krzesło. Referent Pietrzak szybkim krokiem podreptał ku wyjściu. Przytomna reakcja, pewnie idzie po pomoc – ucieszyłem się. Nadzieja szybko zgasła, kiedy spostrzegłem, że wraz z Pietrzakiem zniknęło jego drugie śniadanie. – Czego pan ode mnie oczekuje? – spytałem piskliwie. – Urzędowej reakcji! – Walnął pięścią w biurko. – Obrony mojego dobrego imienia. – Huknął jeszcze mocniej o blat! – Wyciągnięcia przewidzianych prawem konsekwencji wobec osób narażających mnie na niesławę. – Bach! – Niby jak miałbym tego dokonać? – Domagam się wprowadzenia zakazu posługiwania się słowem "demokracja" – zerknął do kartki – i jego pochodnymi. Zachciało mi się śmiać. Ale mina petenta podziałała na mnie otrzeźwiająco. – Proszę posłuchać – podjąłem tonem perswazji – nie może pan oczekiwać, że z dnia na dzień wykreślimy z encyklopedii i gazet taki czy inny termin. – Moje nazwisko to moje prywatne dobro! Każdy, kto się nim posługuje w innym znaczeniu, popełnia plagiat! Przesunąłem papierzyska w stronę Demokraty, dopowiadając niemal dobrotliwie: – Demokracja, szanowny panie, to słowo pochodzenia greckiego i funkcjonuje od kilku tysięcy lat... – Otóż to! – podchwycił skwapliwie. – Grecki, mówi pan? A ustawa o ochronie języka polskiego to pies? – Uśmiechnął się chytrze. – Ustawa nakazuje zastępowanie obcych słów rodzimymi odpowiednikami. – Spojrzał na mnie z politowaniem. – Pan, państwowy urzędnik i żeby tego nie wiedział? Chwyciłem się ostatniej deski ratunku. – Widzi pan – ważyłem ostrożnie słowa – jest istotna różnica między hasłem "demokracja" w znaczeniu ogólnym, powiedziałbym, historycznym, a demokracją w kontekście wydarzeń współczesnych, zwłaszcza tych odnoszących się do Polski. Przecież – zawiesiłem głos i pokiwałem mądrze głową – większość przykładów, które pan cytował, dotyczy Polski po roku 1989, zatem na podstawie takiej cezury czasowej musimy zakładać, że chodzi o zupełnie nowe zjawisko – odrębne w jego warstwie językowo-leksykalnej i historycznej od terminu, którego użycie, czy może nawet nadużycie, pan tak stanowczo oprotestowuje. Przykro mi, ale do tak zdefiniowanego pojęcia nie ma pan żadnego prawa w znaczeniu wyłączności – ani z tytułu przepisów patentowych, ani na mocy ustawy o prawnej ochronie znaku handlowego, które obie zdaje się pan przywoływać dla dowodzenia swych praw do ochrony nazwiska jako jednostki leksykalnej i prawnej jakoby będącej pana – i tylko pana – własnością... – Tego was uczą? – przerwał mi obcesowo. – Tak mleć jęzorem, tak kręcić, żeby prosty człowiek niczego nie zrozumiał? Ale niedoczekanie wasze! Ja swoje wiem. Chwycił dowód, otworzył i stuknął grubym paluchem. – Co tu stoi? Urodzony w 1944 roku. Więc nie wyjeżdżaj mi mądralo z rokiem 1989. Ojciec nazywał się Demokrata, dziadek był Demokrata i tego pan nie zmienisz. Mam tu dokumenty rodowe sięgające trzy pokolenia wstecz. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki złożoną na pół, grubą brązową kopertę. Z koperty wyjął kilka pożółkłych kartek i położył przede mną, przybijając pięścią. Przynaglany przez Andrzeja Alojzego Demokratę, wziąłem papiery w trzęsące się ręce. Miałem już przed oczami nadciągające widmo upadku demokracji. Raptem dojrzałem coś, co sprawiło, że wróciła mi nadzieja. Jeszcze raz przeczytałem uważnie odnośny fragment i uśmiechnąłem się w duchu. – No tak – podjąłem niewinnie – tyle że jest pewien szkopuł. Pański ojciec, faktycznie, Demokrata, ale szanowna mamusia, chociaż również Demokracja, to na panieńskie miała Socjalistyczna – zakończyłem triumfalnie. Spojrzałem zimno na rozmówcę i wycedziłem służbowym tonem: – W swojej sprawie powinien się pan zwrócić do Wydziału Konserwacji i Ochrony Zabytków. Piętro wyżej, pokój 212. Wyszedł bez słowa i zamknął za sobą bezszelestnie drzwi. Wgryzłem się w kanapkę, rozmyślając nie bez satysfakcji, że udało mi się ocalić demokrację od niechybnej zagłady. Wiedziałem, że koledzy z konserwacji i ochrony zabytków przyjmą wniosek interesanta i nadadzą sprawie urzędowy bieg. Tyle że przez najbliższe dwa lata będą zajęci liczeniem i restauracją piętnastowiecznej kostki brukowej ze staromiejskiego rynku. Potem zgodnie z harmonogramem prac przyjdzie kolej na szesnastowieczne organy i elewacje kamienic z XVII wieku. Zejdzie im do 2020 roku. Westchnąłem z ulgą. Przez najbliższe dwadzieścia lat demokracji nic nie zagrażało. |
||||||