Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Paweł Ciemniewski Literatura
<<<strona 15>>>

 

Kwestia gustu

 

 

Pokój był na tyle duży, by zmieściło się w nim podwójne, wygodne łóżko, szafka nocna i dwa krzesła. Oprócz tego na obitych purpurowym pluszem ścianach zawieszono jakieś sprośne obrazki i kandelabry, w których umieszczono świece wykonane z czerwonego wosku. Tylko jeden kandelabr płonął w tej chwili – ten obok zasłoniętego grubymi kotarami okna.

Leżąca na łóżku dziewczyna wcale nie była ładna. Miała okrągłą twarz, szarawe, wiecznie zmrużone oczy, nos zadarty do góry jak haczyk na ryby, no i usta, które były tak wąskie, że prawie niewidoczne. Miała za to duże piersi, przypominające melony o mlecznobiałej skórce. Miała też długie, dość zgrabne nogi.

I mocne uda.

– Chodź tutaj, a ja cię obejmę – powiedziała, poprawiając sobie poduszkę pod głową.

Austin zdmuchnął świecę, przestał opierać się o ścianę. W niewielkim pokoiku na pierwszym piętrze zaległy ciemności.

Rozpiął pas, zrzucił go na podłogę. Za nim poleciała czarna koszula i spodnie. Usiadł na łóżku, zsunął buty i wlazł pod kołdrę. Odwrócił się do dziewczyny, próbując dłońmi wymacać to, co nawet w ciemnościach wyglądało jak dwie mlecznobiałe kule.

– Łapy precz – szepnęła i Austin nie mógł zgadnąć, czy był to szept rozkoszy czy zniecierpliwienia. – Pomacasz sobie później. Teraz chodź tutaj, o, tutaj. Połóż się na mnie.

Bez słowa zrobił to, co mu kazała. Gdy tylko znalazł się między jej rozłożonymi nogami, ścisnęła udami jego biodra, chwyciła go za ramiona i podciągnęła do siebie tak, że jego nos wylądował dokładnie pomiędzy lewym mlecznobiałym melonem a prawym.

– Teraz całuj – zamruczała.

Zaczął całować. Wynurzył się z całkiem sporego rowka między piersiami dziewczyny i językiem wymacał jej naprężony sutek. Zacisnął na nim wargi, a potem ugryzł. Nie za mocno, ale tak, żeby poczuła. I żeby jęknęła.

Dziewczyna wbiła palce w jego włosy, szarpnęła lekko, po czym uniosła się na łokciach i z krzywym uśmieszkiem wyszeptała mu do ucha:

– Pora, żeby powóz wjechał do tunelu...

– A gra wstępna? – Austin znowu zanurzył się w mlecznobiałej dolince.

– Pieprzyć grę wstępną – mruknęła. – Ulżyj sobie.

Austin przestał całować jej piersi i spojrzał tam, gdzie w ciemnościach błyszczały szparki jej oczu.

– Zastanawiam się, dlaczego wciąż wydajesz mi rozkazy, Fionna.

– Nie udawaj, mały – odparła i pogładziła go po plecach tak, żeby zostały na nich ślady jej paznokci. – Tego chciałeś, nie? To twoja wielka noc, panie prawiczku. O grze wstępnej nie masz zielonego pojęcia, więc może po prostu wsadzisz, co masz wsadzić tam, gdzie trzeba i uznamy dzisiejsze spotkanie za udane, co? A następnym razem pokażę ci, na czym polega gra wstępna. I kilka o wiele ciekawszych rzeczy, jeśli będziesz pojętnym uczniem.

– Fionna, ja nie jestem prawiczkiem.

Teraz ona spojrzała na niego badawczo.

– Udajesz, że jesteś?

– Nie. Nie jestem i nie mam zamiaru niczego udawać. Chyba pomylili ci się klienci.

Przez chwilę milczała, a wreszcie westchnęła i opadła na poduszki.

– Zdarza się, taki fach. Widocznie ten, który wchodzi po tobie jest prawiczkiem. Bo ten przed tobą z pewnością nim nie był... No, chyba że czekał na swój pierwszy raz bite siedemdziesiąt lat – dodała po chwili.

Austin wyzwolił się z uścisku jej żelaznych ud, usiadł na brzegu łóżka i sięgnął po koszulę.

– Co jest? – podniosła się na kolana, dopełzła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. – Nie masz już ochoty?

– Tak jakby.

– Nie marudź, wskakuj – ugryzła go w ucho. – Jak chcesz, to będzie gra wstępna. Będzie co zechcesz.

– Nie dzisiaj, Fionna.

– Ale...

– Nie martw się, pieniądze dostaniesz – wstał i założył spodnie. – A Sylvia na pewno nie będzie wypytywać o szczegóły.

– Jak chcesz – w tonie jej głosu zabrzmiała nutka rozczarowania. – Może następnym... o, jejkuuu!!!

Wrzasnęła, jakby ją ktoś wrzątkiem oblał. Chwyciła kołdrę, podciągnęła ją sobie pod brodę, wytrzeszczyła oczy i zaczęła trząść wargami. Austin widział, że chciała coś powiedzieć, ale słowa nie mogły przejść przez ściśnięte strachem gardło.

W pokoju zrobiło się zimniej. Od drzwi powiało upiornym chłodem. Austin odwrócił się i wtedy ją zobaczył.

Unosiła się jakieś dwie stopy nad podłogą. Miała na sobie białą halkę na cienkich ramiączkach i nic więcej. Duże oczy płonęły lodowatym ogniem, posiniałe usta zaciśnięte były w grymasie wściekłości. Wokół jej półprzezroczystej sylwetki wykwitała blada poświata.

– Wilhelmina? – Austin nie bał się duchów. Ale tego ducha się nie spodziewał.

Widmo zmrużyło ślepia. Blade ramię uniosło się w górę, a palec wskazujący wycelował w pierś mężczyzny.

– Dlaczego...? – syknęła, a w pokoju zrobiło się jeszcze zimniej.

Fionna zaczęła szczękać zębami.

– Dziwka – zjawa spojrzała na wystraszoną dziewczynę. – Szmata. Zdzira. Krowa niedojona...

Austin zerknął w bok, gdzie przez poręcz krzesła przewieszony był jego płaszcz. Mógłby dostać się tam w mgnieniu oka. Gdyby zdążył, wyjąłby stamtąd woreczek z księżycowym proszkiem. Posłał szybkie spojrzenie w stronę ducha Wilhelminy. Wciąż lewitowała nad podłogą, rozsiewała wokół blade światło i złorzeczyła przerażonej nie na żarty Fionnie.

– ...parszywa larwo, cycata poczwaro...

Rzucił się w kierunku krzesła, porwał płaszcz, sięgnął do kieszeni, wydarł stamtąd skórzany mieszek, pociągnął za rzemienie i zanurzył palce w mięciutkim pyle. Nabrał pół garści proszku, po czym obrócił się na pięcie.

Za późno.

Wilhelmina zdążyła podpłynąć do łóżka, które teraz trzęsło się i skrzypiało, bo Fionna dostała ataku histerii. Zaczęła wierzgać nogami, drzeć kołdrę na strzępy i gryźć poduszki. Wyła w niebogłosy, jakby ją ktoś zarzynał.

Austin doskoczył do łóżka, zamachnął się i cisnął garść proszku w stronę zjawy. Pył zabłysnął w locie, a w tym samym momencie Wilhelmina uniosła dłoń i uderzyła Fionnę w twarz. Fionna krzyknęła rozdzierającym głosem, Austin skrzywił się odruchowo i wtedy właśnie srebrzysty pył osiadł na niematerialnym ciele zjawy, przemknął przez nią i opadł niczym śnieg na pościel i dywan. Ale swoje zrobił.

Wilhelmina zawyła rozpaczliwie, wyprostowała się niczym struna, po czym – migotając i rozmywając się w powietrzu – odwróciła w stronę Austina. W jej oczach pojawiła się iskierka bólu, usta otwarły się, ale nie dobył się z nich żaden głos. Cała sylwetka napuchła gwałtownie, powiało przeraźliwym chłodem, po czym widmo rozpękło się w chmurę czystej mgły, która momentalnie wsiąknęła w ściany i podłogę.

– Fionna? – zbliżył twarz do dziewczyny. – Nic ci nie jest?

Nie odpowiedziała. Siedziała z kolanami podkulonymi pod brodą. Austin więcej nie pytał. Chciał wyjść. Wolał nie być przy Fionnie w momencie, gdy spojrzy w lustro.

Wyprostował się, starając się oddychać miarowo. Chciał odwrócić wzrok, ale wciąż spoglądał na dziewczynę: miała podkrążone oczy, zmarszczki na czole i policzkach, spękane usta... i całkiem siwe włosy.

 

2.

– Dobra, Austin. Mów, jak było.

Sylvia podeszła do barku, nalała sobie wina. Po chwili wahania nalała również wina Austinowi. Podała mu kielich, a sama podeszła do wielkiego akwarium, które umiejętnie wkomponowano w dębowy regał pełen książek i porcelanowych figurek, przedstawiających kopulujące pary, nieraz w ekstremalnych pozycjach.

– Nie wiem, co się stało – odpowiedział wolno. – Jakieś pęknięcie w przestrzeni. Może zakrzywienie międzywymiarowe...

– Zdecyduj się na coś, Austin – Sylvia otworzyła pudełeczko z kolorowymi płatkami i zaczęła karmić rybki.

Była piękna – Austin musiał to przyznać. A w tej jasnożółtej sukni i spiętych z tyłu złocistych włosach wyglądała olśniewająco. Za każdym razem, gdy ją widział, dziwił się, że ma do czynienia z właścicielką domu publicznego.

– Słuchaj... spróbuję pokryć koszty...

– Jakie koszty? Z czego? – prychnęła, nie odwracając się od akwarium. – Fionna wygląda jak sześćdziesięcioletnia staruszka i nic tego nie zmieni. Myślisz, że znajdą się dla niej klienci? Mocno wątpię, a jeżeli już, to na pewno nie tylu, by utrzymywanie jej opłaciło się.

– Zwolnisz ją?

– Oczywiście, że nie – odparła, podziwiając parę srebrzysto-czarnych brzanek, które ścigały się pomiędzy falującymi zielonolistnymi moczarkami. – Dam jej jakieś zajęcie. Ale na pewno nie wykaże się już. Nie w swoim zawodzie. Powiedz mi lepiej, co robiła zjawa w najelegantszym w całym Daenever domu publicznym. Czyżby miało to jakiś związek z jednym z moich klientów? Z niejakim Austinem, który para się niesławną sztuką nekromancji? Powiedz, że się mylę.

– Nie mylisz się.

– Aha.

– Widzisz, to dosyć zagmatwana historia.

– Chętnie posłucham.

Sylvia odwróciła się od akwarium i usiadła naprzeciwko Austina. Od razu zauważyła, że zaczął gapić się w jej dekolt. Nic sobie z tego nie robiła.

– Pamiętasz, jak opuściłem Akademię i wyjechałem na południe?

– Nie, nie pamiętam – uśmiechnęła się złośliwie. – Pamiętam, jak wyrzucili cię z Akademii. Pamiętam, jak pożyczyłeś ode mnie sto srebrnych monet i wyjechałeś, rzeczywiście na południe. Ale jeszcze przez jakiś miesiąc słyszałam plotki o szkieletach tańczących po korytarzach Akademii. I o zamkniętych w słojach z formaliną noworodkach, które robiły dwuznaczne miny do każdego, kto próbował im się przyjrzeć. Mam nadzieję, że przez te trzy lata trochę wydoroślałeś. Chociaż – zastanowiła się. – Chociaż w sumie nie wiem, na co mam nadzieję.

– Ale na pewno masz świetną pamięć – przyznał z kwaśną miną.

– To prawda. Więc – nie wdając się w szczegóły – pojechałeś na południe. I co?

– I nic. Właściwie. Dotarłem do Cambrix, myślałem, że jakoś wcisnę się na tamtejszą Akademię. Gówno z tego wyszło, bo po pierwsze w Cambrix już wiedzieli o mnie i chętnie by mnie przypiekli za używanie magii bez dyplomu. A po drugie, w Akademii brzydzili się wszystkim, co miało związek z nekromancją. Tam rządzili zieloni... W ogóle mi się w Cambrix nie podobało. Zabrałem się z jakimiś handlarzami sukien do Collory. Wmówiłem im, że w jednym palcu mam magię czerwonej aury. Ucieszyli się, powiedzieli, że jakby co, to gruchnę ognistą kulą w zbójników lub gobliny. Nie wyprowadzałem ich z błędu. Na szczęście nikt nas nie napadł. Podziękowali mi ładnie, nie chcieli pieniędzy za jedzenie, wskazali nawet niezłą gospodę. Poszedłem tam, wynająłem milutki pokoik. Wtedy jeszcze nie zastanawiałem się, co robić dalej. Pierwszej nocy poznałem Wilhelminę.

Przestał mówić. Napił się wina.

– I co z tą Wilhelminą? – Sylvia słuchała opowieści Austina ze spokojem. – Zawróciła ci w głowie? Ładna była?

– Kwestia gustu – mruknął. – Cycata. I chętna. Nie zadawała zbędnych pytań i chociaż od razu domyśliła się, że jestem magiem, to poszła ze mną do łóżka.

– I co? Zakosztowała twej lodowatej miłości?

– Potrafisz być uszczypliwa – burknął.

Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Nie było tajemnicą, że ci, którzy zajmowali się magią czarnej aury, czarnoksiężnicy, zwani również nekromantami, byli, najogólniej rzecz biorąc, oziębli. Wśród kobiet-nekromantek objawiało się to wybitną aseksualnością. Z mężczyznami było o wiele lepiej, choć nie istniał chyba czarnoksiężnik, który nie traktowałby kobiet czysto instrumentalnie. Sylvia już kilka razy pytała Austina, skąd ta słynna oziębłość w ich profesji, ale nie odpowiadał. Podejrzewała, że miało to związek z Krainą Śmierci, z którą każdy nekromanta miał większy lub mniejszy kontakt. A ponieważ Sylvia, ani nikt z jej znajomych nie spotkał jeszcze w swoim życiu ducha, upiora czy choćby ghula w dwuznacznej sytuacji, to wniosek nasuwał się sam: nieumarli kochać się nie lubili lub nie potrafili, a to wpływało w jakiś sposób na nekromantów. Sylvia podejrzewała, że to kwestia przekonań lub psychologii.

– O czym myślisz? – spytał Austin.

– O tym, co zwykle – odparła z delikatnym uśmiechem. – Niech zgadnę, co było dalej z Wilhelminą. Zakochała się w tobie od pierwszego wejrzenia. Biedulka. Nie pierwsza i nie ostatnia. A ty, oziębły draniu, zostawiłeś ją na pastwę losu i łez. Zgadłam?

– Prawie.

Uniosła lewą brew w geście rozbawienia.

– Wilhelmina zmarła nad ranem – wyjaśnił z kamienną twarzą.

– Tak po prostu?

– Tak po prostu – odpowiedział po krótkiej chwili wahania. – Najprawdopodobniej zawał serca.

– W tym wieku? Bo zakładam, że była młoda. Pochowali ją? Kapłan odprawił nabożeństwo?

– Jasne. Osobiście tego dopilnowałem.

– Więc, według moich skromnych wiadomości, wszystko powinno być w porządku. Skąd zatem jej duch? Tutaj? Po trzech latach?

Austin wzruszył ramionami.

– Może być co najmniej kilka przyczyn. Wilhelmina mogła wrócić pod postacią banshee. Ale banshee wygląda jak nieziemsko piękna kobieta lub zgrzybiała starucha odziana w całun. A Wilhelmina miała na sobie tylko halkę, a co do wyglądu...

– Kwestia gustu?

– Właśnie. Poza tym banshee zawodzą niemiłosiernie w jakimś nieznanym nikomu języku, którym posługują się w Krainach Zmarłych.Wilhelmina zawodziła, tyle że to była wulgarna odmiana daeneverskiego, dobrze znana zarówno mnie, jak i tobie.

– Banshee więc odpada – stwierdziła Sylvia. – Może strzyga?

Austin pokręcił głową.

– Wykluczone. Strzygi są jak najbardziej materialne. A Wilhelmina nie była. Zachowywała się tak, jakby mógł zachowywać się utukku. To złośliwe duchy, których jedyną rozrywką jest zatruwanie życia śmiertelnikom. Mógłbym założyć, że Wilhelmina nie życzy mi dobrze...

– Dlaczego? – Sylvia bystro spojrzała na Austina. – Przecież zmarła, zanim ją porzuciłeś. Zanim powiedziałeś jej, że nic z tego nie będzie, że jesteś zbyt wielkim indywidualistą, że jest cudowna, ale. Słowem: nie zdążyła nasłuchać się wszystkich tych tanich bzdur, którymi raczyłeś kobiety do tej pory.

Austin przeklął w myślach inteligencję Sylvii i to, że tak dobrze go znała.

– Mniejsza z tym – mruknął. – Jedno mi nie pasuje, jeśli chodzi o tę wersję z utukku. Wilhelmina była zbyt gadatliwa. Wyglądało na to, że ma ze mną coś do załatwienia.

– A ty oczywiście nie domyślasz się, co by to mogło być?

Nie odpowiedział. Zmienił temat:

– Ciekawa jest jeszcze jedna sprawa. Wilhelmina dysponowała mocami, jakimi dysponują tylko czyste duchy, przybywające prosto z Krainy Śmierci.

– Mówisz o tej zdolności, która sprawiła, że Fionna postarzała się w ciągu sekundy o czterdzieści lat?

Przytaknął skinieniem głowy.

– Ale jeśli ona rzeczywiście była czystym duchem, widmem, zjawą, czy jak by jej inaczej nie nazwać to... to musiał istnieć powód, dla którego zjawiła się w tym miejscu.

– Sam powiedziałeś, że wyglądało, jakby miała jakieś porachunki z tobą.

– To prawda, ale duchy nie dysponują mocami, które umożliwiałyby im dowolne opuszczanie Krain Śmierci. Musiał istnieć ktoś, kto ją tu sprowadził.

– Kto?

– Tego właśnie nie wiem – odparł cicho.

Sylvia westchnęła. Wstała z fotela i podeszła do barku.

– Jeszcze wina?

– Poproszę.

Zabrała karafkę, nalała wina Austinowi, potem sobie. Zerknęła w stronę akwarium. Ciemnobrunatny glonojad przyssał się do szyby.

– Posłuchaj, Austin – zaczęła wolno. – W tym momencie nie chodzi już tylko o ciebie. Jeżeli ci z Akademii odkryją, że w tym miejscu pojawił się duch, będę miała kłopoty. Z magami sobie poradzę, większość z nich jest moimi klientami. Ale mogę nie poradzić sobie z przedstawicielami katedry teologii i świątyń. Kapłani, a przynajmniej zdecydowana ich większość, patrzą niechętnie na mój dom. Gdyby mogli, już dawno by go zamknęli. A manifestacja istoty przybyłej z Krain Śmierci może być doskonałym argumentem.

– Kapłani o niczym się nie dowiedzą.

– Czyżby?

W tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi. Sylvia powiedziała “proszę” i do środka weszła młoda, ruda dziewczyna w skąpym ubranku.

– Przyszedł ten akolita, pani Sylvio. Co mam z nim zrobić, skoro Fionna...

– Zaprowadź go do Sary. Powiedz, że Fionna zaniemogła i dzisiaj absolutnie mu się do niczego nie przyda. Jeżeli jednak będzie niezadowolony, to może przyjść jutrzejszej nocy i dostanie dziewczynę za darmo, daj mu jednak do zrozumienia, że o Fionnie może zapomnieć.

– Dobrze, pani Sylvio – ruda uśmiechnęła się, dygnęła i zamknęła drzwi za sobą.

Sylvia duszkiem wypiła wino. Nalała sobie trzeci kielich.

– Akolita? W domu uciech? – Austin nie krył rozbawienia. – Myślałem, że oni...

– Owszem – odparła. – Najwyraźniej jednak niektórzy służą bogom, nie zgadzając się na celibat. Dziwisz im się?

Wzruszył ramionami.

– Ten akolita miał wziąć Fionnę zaraz po tobie.

– Niech zgadnę – uśmiechnął się mag. – To jego pierwsza noc?

– Yhm – skinęła głową. – Fionna była w tym najlepsza. Przejmowała inicjatywę.

– Wyobrażam sobie.

– Jeżeli ten młodzik coś zwęszy, niechybnie doniesie na mnie w świątyni – zamyśliła się Sylvia.

– Nie sądzę. Na pewno nie jest głupi i wie, że spytają go, skąd takie przypuszczenia. W życiu nie przyzna się, że był u ciebie osobiście.

– To zależy – Sylvia znowu zerknęła na glonojada – co mu się bardziej spodoba: ołtarz czy wyrko.

– Co w takim razie mam zrobić, Sylvia? – Austin spojrzał na nią z troską. Sylvia od razu wychwyciła to spojrzenie. I zarumieniła się lekko.

– Pozbądź się tego ducha raz na zawsze. Nie chcę, żeby mi wędrowała po pokojach, straszyła gości i dewaluowała pracownice.

– Będzie trudno – odparł. – Księżycowy proszek zaburzył jej ektoplazmatyczną strukturę. Ale to nie potrwa długo. Wkrótce znowu będzie mogła pojawić się w tym wymiarze. Nie mogę jej odesłać, jeżeli nie wiem, kto ją przysłał. Oczywiście istnieją potężniejsze zaklęcia, które w mig wessałyby ją z powrotem do Krain Śmierci. Tyle że ja ich nie znam.

– Zatem spróbuj domyślić się, kto ją mógł przysłać. Masz jakiś wrogów? Wisisz komuś pieniądze? Czarodziejowi, na przykład? Przeleciałeś córkę jakiegoś bogacza, którego stać było na wynajęcie nekromanty? Musi być ktoś taki, Austin.

Mag zamyślił się. Przez długą chwilę w pokoju słychać było tylko cichutki plusk wody w akwarium.

– Benevolento – powiedział wreszcie. Szerzej otworzył oczy, jakby coś sobie przypomniał.

Sylvia zmarszczyła czoło.

– Kto, mówisz?

– Benevolento. Ten pieprzony piernik... – Austin zacisnął usta, a potem uśmiechnął się do siebie. – Mogłem od razu na to wpaść. Benevolento był na miejscu... Mógł to zrobić, skurczybyk. Wiedziałem, że miał ochotę na Wilhelminę...

– Mów jaśniej, Austin – Sylvia wpatrywała się w niego z napięciem.

– Przespałem się z Wilhelminą, mówiłem ci. Ale tamtej nocy był w karczmie jeszcze ktoś, kto chętnie by ją przeleciał. Tyle że Wilhelmina nawet na niego nie spojrzała.

– Nie dziwię się – mruknęła Sylvia.

Austin był przystojny i Sylvia doskonale o tym wiedziała, bo była kobietą i miała oczy. Niejedna dałaby się pociąć dla tej smukłej, szczupłej sylwetki, czarnych oczu, lekko skośnych brwi, nieco za dużego nosa i zmysłowych ust. W dodatku Austin miał grafitowo czarne włosy sięgające do ramion i bladą cerę – mówiąc krótko: robił wrażenie. Nie u wszystkich, to prawda. Kwestia gustu. Ale Sylvia założyłaby się z niejednym kapłanem o świątynny skarbiec, że Austin mógł być zagrożeniem dla większości kobiecych serc, szczególnie gdy chciało mu się być miłym i ujmującym. Na szczęście dla kobiecych serc – rzadko mu się chciało.

– Gdybyś zobaczyła Benevolento, to byś się dopiero nie zdziwiła.

– Niech zgadnę – uśmiechnęła się tajemniczo. – Stary. Pomarszczony nos, prawie zakrywający wykrzywione, blade usta. Zwisająca grdyka. Lekko garbaty. Niemodnie ubrany. Śmierdzi naftaliną. Żabie, wilgotne oczy. Patrzy na wszystkich takim wzrokiem, jakby chciał ich przelecieć. Albo zjeść żywcem.

Austin nie krył swego zdumienia.

– Skąd wiesz?

– Zaraz ci powiem. Mów dalej.

– Benevolento dokładnie tak wyglądał. Poza tym w kieszeni miał zdechłego szczura, a ubranie poplamione lepiej nie mówić czym. Nie ukrywał swego zainteresowania Wilhelminą, jak i tego, że parał się magią. Ale tak się złożyło, że Wilhelmina spędziła noc ze mną. Kiedy rano okazało się, że umarła, Benevolento... zachowywał się dziwnie. Wpatrywał się we mnie tak, jakby...

– ...chciał cię przelecieć lub zjeść żywcem? – domyśliła się Sylvia.

– Właśnie. Podszedłem do niego, spytałem, czy coś mu nie pasuje. Zarechotał dziwacznie, splunął na ziemię. Wyjął z kieszeni tego swojego szczura i zaczął go głaskać. Szczur był martwy jak kamień. Ogonek miał wyprężony jak struna, a futerko...

– Daruj sobie, Austin – Sylvia z obrzydzeniem odstawiła kielich na oparcie fotela.

– Przepraszam. Skończyło się na tym, że Benevolento nic mi nie powiedział, ale kiedy szedłem na cmentarz, czułem jego wzrok na sobie. Nic miłego, zapewniam cię.

– Może on zabił Wilhelminę?

Austin wolno pokręcił głową.

– Nie sądzę – odparł. – Ale na pewno mógł wezwać jej ducha i wysłać za mną. Jeżeli był tak samo stuknięty jak brzydki, to jestem w stanie to sobie wyobrazić. Powiedz mi teraz, skąd tyle o nim wiedziałaś?

– Był tutaj.

W oczach Austina pojawiło się bezgraniczne zdziwienie.

– Kiedy?

– Jakieś dwie, trzy godziny temu. Może nawet minęliście się. Fionna była z nim przed tobą.

Mag skrzywił się.

– Siedemdziesięcioletni staruszek... – wyszeptał.

– Słucham?

– Nic. Sylvia, wiesz może, gdzie się zatrzymał?

– Wiem – odparła. – Wyglądał podejrzanie, więc wypytałam go o wszystko. Gapił mi się w akwarium tym swoim chorym spojrzeniem. Dobrze, że nie na mnie, bo bym mu chyba w pysk dała, nie zważając na szacunek należny staruszkom. Zatrzymał się w gospodzie “Pod Grzybem”, tuż koło południowych bram. Ale nie mówił mi, że para się nekromancją, co w sumie mnie nie dziwi. Powiedział, że wróży. Nazwał to nawet jakoś. Antyponcja czy jakoś tak...

– Antinopomancja może?

– Może. A co to znaczy?

– Wróżenie. Z ludzkich wnętrzności.

Sylvia zbladła.

– Muszę z nim pogadać – Austin wstał z fotela. Odłożył pusty kielich na barek. – Załatwię to tak, żebyś nie miała kłopotów.

Ona wstała również. Podali sobie dłonie, ale Austin przyciągnął ją do siebie i uścisnął. Poklepała go po plecach z lekką rezerwą.

– Dzięki.

– Za co? – spytała zaskoczona.

– Za to, że nie spytałaś, czy mam twoje sto srebrnych.

– A masz?

Jego spojrzenie było odpowiedzią.

– No, właśnie – uśmiechnęła się. – Po co pytać? Znam cię zbyt dobrze.

– Do zobaczenia, Sylvia.

– Do zobaczenia, Austin.

Ruszył ku drzwiom. Zatrzymał go jej cichy głos.

– Austin? Myślisz, że w tym wszystkim chodzi o seks? Że do tego wszystko się sprowadza?

Odwrócił się i uśmiechnął pod nosem, zaskoczony, że to właśnie ona zadała mu takie pytanie.

– Wiesz, spotkałem kiedyś pewnego barda. Nieźle grał i śpiewał, ale mnie ujęła jedna rzecz, którą powiedział. Powiedział, że to nieprawda, że świat kręci się wokół słońca.

– A wokół czego?

– Wokół gigantycznego, kosmicznego fiuta. Albo gigantycznego, kosmicznego cycka. Możesz wybrać wersję – roześmiał się gorzko.

– A co ty o tym sądzisz?

Przekręcił głowę lekko na bok.

– Wybieram cycek.

Posłała mu długie spojrzenie.

– Doskonale wiesz, o czym mówię.

– Wiem. Ale nie chcę odpowiadać.

Skinęła głową. Wyszedł bez słowa.

Sylvia usiadła w fotelu. Spojrzała w stronę akwarium, gdzie w błękitnej, podgrzewanej wodzie baraszkowały brzanki, platki, molinezje i zwinniki.

– Kwestia gustu – szepnęła.

Nalała sobie wina.

 

3.

Gospoda “Pod Grzybem” nie wzięła swej nazwy z powietrza. Był to drewniany, dwukondygnacyjny budynek postawiony tuż pod szarymi murami Daenever. Dachówki pokryte były brunatno-rudym meszkiem, a wokół wysokiego, dziwacznie poskręcanego komina porastały żółto-brązowe grzyby. Wyglądały jak miniaturowe krowie placki poprzylepiane tu i ówdzie. Grzyby lepiły się również do wilgotnych murów w bezpośrednim sąsiedztwie gospody. Austin przypuszczał, że nie było to nic groźnego, może wręcz przeciwnie. Całkiem prawdopodobne, że karczmarz sprzedawał grzybki alchemikom i robił na tym niezłą kasę.

Wszedł do środka, gdzie uderzył w niego gwar rozmów, zapach kapuśniaku, nieświeżych oddechów i brudnych spodni. Był środek nocy, więc w karczmie zostali tylko klienci zajmujący pokoje, klienci pogrążeni w pijackich majakach i typy spod ciemnej gwiazdy. Typy uważnie przyglądały się wszystkim, którzy do karczmy wchodzili i z niej wychodzili. Austinowi zaczęli przyglądać się ze zdwojoną uwagą.

Zauważył to, zauważył również, że w głównej sali Benevolenta nie było. Podszedł więc do szynku i zapytał karczmarza. Karczmarz wiedział tylko o jednym siedemdziesięcioletnim staruszku zajmującym najmniejszy pokoik na pięterku. Podobno staruszek handlował ziołami i wróżył. Austin skinął głową, dał karczmarzowi parę miedziaków i ruszył na górę, śledzony uważnymi spojrzeniami typów spod ciemnej gwiazdy.

Już przy drzwiach do pokoju zauważył, że z pewnością będzie miał do czynienia z właściwym siedemdziesięcioletnim staruszkiem. Tuż nad klamką widniał narysowany kredą znak. Był to znak ochronny, należący do dziedziny białej aury, którą bez problemu posługiwać się mogli wszyscy magowie, Austin również.

Nie zdziwiło go to, że akurat ten konkretny znak chronił przed duchami. Zapukał.

Drzwi otworzyły się momentalnie i całkowicie. Żadnej szparki, przez którą nieufnie spojrzałyby zamglone, zmrużone oczy. Żadnych pytań o tożsamość gościa.

– Wejdź, Austin. He, he. Wejdź – zachrypiał Benevolento.

Austin wszedł. Zamknął za sobą drzwi. Skrzywił się od zapachu panującego w pokoju – woni suszonej rybiej ikry zmieszanej z drażniącym nozdrza zapachem ziół i naftaliny. Rozejrzał się wokół. Musiał przyznać, że stary demonolog urządził pokoik po swojemu. U sufitu wisiały spore worki pełne suszonej mięty, kruszyny, prawoślazu, chmielu i czernicy. Na nocnej szafce pozbawionej szuflady leżały księgi, stare, pootwierane i ułożone jedna na drugiej. Łóżko zawalone było z kolei płóciennymi saszetkami, z których wystawały kurze łapki, kogucie grzebienie, żabie udka i coś, co przypominało jaszczurcze ogony. Wszystko to suche, blade i cuchnące.

Na samym środku pokoju, skrzypiąc chwiał się drewniany bujany fotel, a na nim siedział Benevolento. Nie zmienił się ani trochę. Nadal był odrażający i nadal wpatrywał się w Austina spojrzeniem, które równie dobrze można było wziąć za groźbę, jak i niemoralną propozycję.

– He, he, Austin – demonolog przestał się huśtać i wlepił wzrok w dłonie młodego nekromanty. – Co cię tu sprowadza? Trochę czasu minęło, tak. He, he. Powróżyć ci?

– Nie wydajesz się zdziwiony moją wizytą – zauważył sucho Austin.

Benevolento przesunął leniwe spojrzenie z dłoni na tors gościa.

– A cóż w tym, he, he, dziwnego? Daenever to duże miasto. Pięćdziesiąt tysięcy... jak wy to mówicie? Dusz. He, he. Skoro ja się tu znalazłem, to i ty mogłeś się tutaj znaleźć. Używasz jakichś kremów do rąk?

Pytanie Benevolenta nie zbiło Austina z tropu.

– Nie pieprz, Benevolento. Dobrze wiesz, po co tu przyjechałeś. I dobrze wiedziałeś, że mnie tu zastaniesz. Gadaj, czego chcesz. O co masz pretensje. Dlaczego nasłałeś na mnie ducha Wilhelminy.

W pokoju zaległa cisza. Demonolog przesunął wzrok na ostro zakończony podbródek Austina.

– Doprawdy, he, he. Doprawdy. Nie wiem nic o żadnym duchu. Wilhe-helminy szczególnie. Poza tym, Austin, duchy to nie moja działka, he, he.

Austin na chwilę zamknął oczy. Starał się oddychać spokojnie. Ostatnio zauważył, że coraz łatwiej wyprowadzić go z równowagi.

– Dobrze – powiedział cicho. – Załóżmy, że nic nie wiesz o duchu Wilhelminy. Po co w takim razie przyjechałeś do Daenever?

Benevolento chrząknął, po czym splunął na podłogę. Znowu zaczął bujać się na fotelu.

– Przyjechałem po grzybki, he, he. Nader rzadkie i nader tanie, he, he, grzybki. Dobre na potencję, między innymi. Jak tam twoja potencja, Austin?

– Dziękuję, w porządku. A więc to zbieg okoliczności, że przyjechałeś po swoje grzybki właśnie tutaj, że właśnie tej nocy skorzystałeś z dobrodziejstw Domu Uciech Sylvii Sandarye? Że właśnie w tym przybytku pojawiło się widmo Wilhelminy, znanej za życia zarówno mnie, jak i tobie? Że właśnie w tym czasie ja także przebywałem w wymienionym wcześniej miejscu?

Benevolento zarechotał. Chrząknął, splunął i wlepił wzrok w zaciśnięte usta Austina. Uśmiechnął się, a był to uśmiech marzyciela.

– He, he, zbieg okoliczności, to wszystko. Od grzybków się, he, he, zaczęło i na grzybkach skończyło, bo widzisz, Austin, w tym wieku mogę obracać kobietki tylko dzięki wywarowi z moich grzybków. Ale, he, he, srać się potem chce jak cholera. Skutki uboczne, rozumiesz.

– Skąd zatem znak ochronny na twoich drzwiach, Benevolento? Boisz się duchów?

Demonolog zaskrzypiał jeszcze raz bujanym fotelem, po czym zatrzymał się. Jego krzywe usta uformowały się w coś na kształt kwaśnego uśmieszku.

– Tu mnie masz, Austin, he, he.

– Mów Benevolento – nekromanta naprawdę tracił cierpliwość. – Mów, bo naślę na ciebie takie istoty, że na ich widok zesrasz się ze strachu. I nie będziesz potrzebował żadnych grzybków, zaręczam ci. Mów, co wiesz.

– He, he – zarechotał staruszek. – Wiesz, że niektórych może podniecać taki ton głosu?

– Benevolento...

– He, he, he... Dobrze, mówię już. Mówię. Chociaż mogę nie pamiętać szczegółów. W końcu parę lat, he, he, minęło. Pamiętam, że mi się podobała. Tobie również, co mnie, zdziwiło, bo przecież czarnoksiężnikom nie staje, każdy to wie, he, he. Przypuszczam...

– Zostaw dla siebie swoje przypuszczenia.

– He, no, dobrze. Zawody z góry miałem przegrane, wiedziałem o tym. Ale gdy rano okazało się, że Wilhelmina wyzionęła ducha, wpadłem na pomysł. Miałem przy sobie jedno takie zaklęcie... He, he, nekromantyczne. Nie patrz tak, nie wiedziałem, co się stanie, jeżeli je rzucę. Wolałem, he, he, nie ryzykować. Ale pomyślałem sobie, że gdyby tak poprosić jakiegoś demona o pomoc i spróbować, he, he, Wilhelminę ożywić i zmusić do posłuszeństwa... Gdyby tak zrobić z niej łagodną strzygę lub zombiego przynajmniej... Tej nocy, gdy opuściłeś Collorę, spiesząc się, he, he, ciut za bardzo...

Benevolento przerwał, bo Austin wbił w niego lodowate spojrzenie. Demonolog tylko pokiwał głową z samozadowoleniem. Po czym splunął w to samo miejsce, co poprzednio.

– ...he, he, wiem wszystko, Austin, wszystko. Wilhelmina mi powiedziała, he, he. Oczywiście po tym, jak ją sprowadziłem z powrotem. Ze strzygi i zombiego nic nie wyszło, ale udało mi się przywołać jej ducha. Z pomocą pewnego impa, który znał się, wyobraź sobie, na każdym, he, he, rodzaju magii.

– I co dalej? – Austin miał grobową minę.

– Oczywiście próbowałem ją, mówiąc krótko, przelecieć. Ale nic z tego nie wyszło. Spróbuj pieprzyć ducha. To tak jakbyś wsadzał fiutka w parę buchającą z czajnika. Już wolę zabawiać się przy dobrze rzuconej iluzji. Albo przy dobrze opłaconej, he, he, kurtyzanie. Nie krzyw się tak, Austin. Samo życie, he, he. Żaden demon nie chciał jej, bo strasznie się rzucała, złorzeczyła, szczególnie na ciebie. No, więc zmazałem pentagramy, spakowałem się i puściłem ją, he, he, wolno.

– Co?! – Austin pobladł. – Dlaczego jej nie odesłałeś, stary durniu?

– Odrobinę szacunku – Benevolento spoważniał, mrużąc oczy. – Zapominasz, gówniarzu, że nie jestem specjalistą od czarnej aury. Mój kolor to fiolet. Jak kwiatów mięty.

– Sprowadziłeś ducha i puściłeś wolno – wycedził Austin. – Wilhelmina błąkała się przez trzy lata. Wystraszona, wkurzona, rozgoryczona. W dodatku po nocach spędzonych w twoim towarzystwie. Szczęście, że nie zmieniła się w upiora. A teraz odnalazła mnie i jeżeli będzie wystarczająco sprytna, to jednym dotknięciem jest w stanie sprawić, że będę wyglądał tak jak ty. Po drugim dotknięciu stanę się zwykłą kupką popiołów.

Benevolento zarechotał.

– To ją, he, he, odeślij. Ty się na tym znasz.

– Nie masz pojęcia, o czym mówisz – Austin zaczął chodzić po pokoju. Przestał już mu przeszkadzać mdlący zapach ziół i padliny. – Wilhelmina jest teraz mocniej związana z tym wymiarem. Nie odeślę jej do Krain Śmierci tak po prostu. Potrzebuję potężniejszego zaklęcia, którym, cholera jasna, nie dysponuję.

– Znam taki jeden sposób, niesprawdzony – Benevolento uśmiechnął się paskudnie, odsłaniając pożółkłe zęby. – Jeden bagrokh mi go sprzedał. Ale musiałbyś być nekrofilem.

– Dziękuję, poproszę następny.

– Następnych, he, he, nie ma. Nie moja działka.

– Jak nie twoja działka, stary pryku, to nie trzeba było jej tu sprowadzać.

– Gdybyś jej, he, he, nie zabił, to dziś byś przed nią nie uciekał. He, he.

Austin zatrzymał się w miejscu. Benevolento podrapał się za uchem, puścił głośnego bąka i zaczął się bujać.

– Wiem, wiem. Zabiłeś ją. Na śmierć, he, he, wystraszyłeś. Mogłeś oszukać wieśniaków, ale nie kogoś, kto ma oczy. Nie mnie, Austin, he, he. Wszystko sobie poukładałem, Wilhelmina mi pomogła.

– To był nieszczęśliwy wypadek – wyszeptał Austin. – I ty o tym doskonale wiesz, skoro masz oczy.

Benevolento chrząknął.

– Może i wypadek. Ale liczy się skutek, he, he. Podobał ci się ten cmentarzyk w Collorze, prawda? Zabytkowy, nastrojowy. Gustowne krypty. Jeszcze gustowniejsze trumny. Nie mówiąc o wkładach. Nie wspominając, he, he, o grobowcu rodziny Wegnerów. Każdy wieśniak w Collorze, wiedział, że Wegnerowie marli jak muchy ostatnimi czasy. Guz mózgu albo jakieś inne, he, he, paskudztwo. A dla was, czarnoksiężników, nie ma nic lepszego niż taki wypaczony móżdżek jako składnik do czarów. Potrzebowałeś tylko kogoś, kto by ci ten móżdżek wyssał z czaszki i przyniósł ładnie zapakowany do gospody. He, he. Więc wezwałeś... jak wy to nazywacie, Austin?

– Wirika – podpowiedział nieobecnym tonem.

– Wirika, he, he. Szybkie są, silne są, a mordy mają tak paskudne, że niejeden wojownik posrałby się w gacie na ich widok, he. A co dopiero Wilhelmina. Dałeś dupy, Austin. Bo zamiast po spędzonej z Wilhelminą nocy odprawić ją gdzie pieprz rośnie, pozwoliłeś, żeby została w twoim pokoju. He, he. Swoją drogą... co ty chciałeś udowodnić, nekromanto? Hę? He, he. Że możesz pocałować babę na dzień dobry i powiedzieć jej, jak ci z nią dobrze? He, he. No, nie patrz tak, nie patrz. Żadna z ciebie wiedźma, uroku na mnie nie rzucisz, he, he. Biedna Wilhelmina... Jak zobaczyła czerwoną gębę wirika, który pukał do okna, a w szponach trzymał słój z móżdżkiem starej Wegnerówny, to nie dziwne, że kopnęła w kalendarz. He, he.

– Powiedziałeś o tym komuś? – Austin był, o dziwo, całkowicie spokojny. Myśli galopowały po jego umyśle. Mordercze myśli.

Benevolento pokręcił głową.

– Nie powiedziałem. Ty z wioski zwiałeś, ja zostałem. Ludzie nie przepadają za czarnoksiężnikami, he, he. A za demonologami jeszcze mniej. Jak bym powiedział, żeś wezwał wirika i posłał dziewuchę do piachu, to by od razu zaczęli pytać, skąd wiem, jak wyczułem... He, he. Głupi nie jestem. Swoje wiedziałem, a postronni widzieli we mnie, he, he, handlarza ziółkami. I niech tak, zostanie. Niech tak, he, he, zostanie, Austin.

– Niech tak zostanie – powtórzył Austin.

Benevolento wstał z fotela. Był prawie tak wysoki jak Austin, mimo że trochę się garbił. Poczłapał do łóżka, wziął stamtąd jedną z saszetek i zaczął układać w niej zasuszone łby karpi.

Austinowi zrobiło się nagle niedobrze. Nabrał niewysłowionej ochoty na opuszczenie pokoju Benevolenta, gospody “Pod Grzybem”, Daenever. Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza. Najlepiej daleko stąd.

– Idę, Benevolento – odwrócił się w stronę drzwi. – Trzymaj język za zębami. A od duchów następnym razem trzymaj się z daleka.

– Zaczekaj, młokosie – demonolog ułożył ostatni rybi łeb w saszetce i odłożył ją na łóżko. Wziął się za porządkowanie kurzych stopek. – W gorącej wodzieś kąpany. – Spojrzał na Austina i mag przez chwilę widział w zamglonych oczach starucha cienie przeszłych wydarzeń. Przez chwilę widział w tych oczach mądrość i doświadczenie. – Co ty myślisz, Austin, że ja nic nie mam na sumieniu? Wiesz, ile razy demon wymknął mi się spod kontroli? Ile razy, he, he, musiałem spieprzać ile sił w nogach, bo bestia z piekła rodem paliła wsie i zżerała ludzi żywcem? He, chyba wiesz, jak niewiele potrzeba, by zaklęcie się nie udało. Z demonami nie ma żartów, he, he. Z niczym nie ma żartów. Ale życiem przejmować się nie można, a już na pewno nie tym, co było. Spieprzyłeś sprawę raz, za drugim razem pomyślisz, nim wpuścisz babę do łóżka, he, he.

– Trzeba ją odesłać – powiedział Austin. Teraz z kolei zaczęło ogarniać go zmęczenie. – A ja nie wiem jak.

– Za miastem, w lasku sosnowym, tym w pobliżu starej kapliczki, gdzie teraz, he, he, gówniarze umawiają się na schadzki, jest polana. Parę lat temu na trufle tam chadzałem, ze świnią zresztą. Manfred się nazywała. Na cześć, he, he, jakiegoś nekromanty.

– Bardzo śmieszne, Benevolento. Na co mi twoje trufle?

– Spokojnie. Oprócz trufli na polanie jest głaz. A pod nim zaklęta potężna dawka energii. Szarzy z niej korzystali. I zieloni. Ty też z niej, he, he, skorzystaj. Wzmocnisz swoje zaklęcia i odeślesz Wilhelminę tam gdzie jej miejsce.

– Spróbuję. Dzięki.

Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz.

– Austin? A co ty w ogóle w niej widziałeś? Dla mnie byłaby w sam raz, a dla ciebie? Nie za gruba była, he?

– Kwestia gustu – powiedział i poszedł.

 

4.

Poza miastem wszystko wyglądało inaczej.

Noc była ciepła i gwieździsta. Blada tarcza księżyca oświetlała rozległy sosnowy las, w którym znajdował się Austin. Właśnie przedarł się przez gęste krzewy kaliny o dużych, czerwonych owocach i wkroczył na polanę otoczoną sosnami. Zapachniało rumiankiem. I wilgocią.

Na środku leżał potężny, prawie czarny głaz, porośnięty mchem. Unosiły się nad nim chmary muszek, a w pobliżu cykały świerszcze.

Austin od razu poczuł magię. Była tu, właśnie w tym miejscu, prastara i potężna, tętniąca życiem, wypełniająca ziemię i powietrze, każdą roślinkę i każde żyjątko w promieniu kilkunastu metrów. Była tutaj i biła z głębi niczym gigantyczne serce. Austin nabrał głęboko powietrza w płuca.

I nagle ktoś zakrył mu oczy dłonią.

– Zgadnij, kto to? – usłyszał milutki, żeński głos. Zalotny głos.

– Nie mam pojęcia – odparł zgodnie z prawdą.

Dłoń cofnęła się. Stanęła przed nim niewysoka, piegowata dziewczyna o krótkich, zmierzwionych włosach i jasnych brwiach. Zarumieniła się lekko, patrzyła na Austina zaskoczona i zmieszana.

– Nie jesteś Filip – stwierdziła w końcu. – Co tu robisz?

– To raczej nie twoja sprawa – odparł, przybierając w miarę grzeczny ton głosu. – Czekasz na kogoś?

– Może i czekam – nadąsała się. – Od dwóch godzin może i czekam. Ale tylko ty się napatoczyłeś. Jak masz na imię?

– Austin.

– A ja Bibi. Przysłał cię Filip? Ze świątyni? Nie, na pewno nie. Nie wyglądasz jak kapłan. Raczej jak...

Austin nie starał się słuchać. Podszedł do kamienia, stąpając po mchu i rumiankach, rozganiając chmary muszek. Odczucie obecności magicznego źródła stało się jeszcze bardziej intensywne. Tak, pomyślał. Tu mogłoby się udać. Bez żadnych świadków, oczywiście. Odwrócił się do dziewczyny, która wciąż stała tam, gdzie ją zostawił. Patrzyła na niego.

– Jeżeli umówiłaś się tu z kimś, to chyba nic z tego. Wracaj do domu, już późno.

– Ale Filip obiecał! Przyjdzie, na pewno przyjdzie. Zobaczysz. A jeżeli ty się z kimś umówiłeś, to możemy poczekać razem. Będzie raźniej. Czekasz na kogoś? Na jakąś dziewczynę?

– W pewnym sensie – odparł. – Nie obraź się, ale wolałbym zostać sam.

Bibi nie obraziła się, wyglądało wręcz na to, jakby w słowach Austina odkryła ukryty sens. Uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo, uniosła ręce do góry w geście, który mówił “dobrze, usuwam się w kąt, nie przeszkadzam”, po czym opuściła łączkę. Jeszcze przez chwilę słyszał jej kroki, a potem słyszał już tylko świerszcze. I ciche bzyczenie muszek.

Nie tracił czasu. Wyciągnął z kieszeni płaszcza duży, skórzany mieszek pełen księżycowego proszku. Rozsypał go cienką warstewką wzdłuż granicy łączki. W ten sposób przywołany duch Wilhelminy nie mógł uciec – żadna zjawa nie zniosłaby dobrowolnego kontaktu z pyłem nekromantów. Następnie Austin zbliżył się do głazu i ustawił na nim cztery czarne świece, umieszczone w srebrnych podstawkach. Zapalił je. Niemal natychmiast ćmy zaczęły krążyć wokół płomieni. Jedna z nich podleciała zbyt blisko i usmażyła się w ogniu. Austin wyjął teraz z plecaka oprawioną w czarną skórę księgę. Były to Inwokacje Sethera, dzieło, z którym żaden początkujący nekromanta się nie rozstawał.

Austin odszukał odpowiedni ustęp w księdze, po czym odczytał na głos tajemnicze słowa, zapisane w języku, jakim posługiwały się istoty z Krain Zmarłych.

Powiało chłodem, płomyki świec zadrgały trwożliwie. Nagle zamilkły wszystkie świerszcze, a muszki i ćmy gdzieś zniknęły. W powietrzu czuć było napięcie.

– Wzywam cię, Wilhelmino – rzekł Austin grobowym tonem. – Niech płomienie świec wskażą ci drogę do mnie. Niech będą przewodnikiem w ciemnościach, jakie cię otaczają. Przyjdź do mnie, Wilhelmino. Wzywam cię po imieniu, usłuchaj mnie.

Zamknął księgę. Rozejrzał się wkoło. Czekał.

Już po chwili przestrzeń tuż nad głazem pękła, jakby ktoś rozdzierał czarną kotarę. Z nicości wyłoniły się blade dłonie, potem ramiona i wreszcie reszta bladego, ledwo widzialnego ciała, odzianego w białą halkę. Widmo Wilhelminy wynurzyło się z czerni, umęczone i wściekłe. Zawisło tuż przed Austinem i zaczęło rozglądać się wokół, oceniając miejsce, w którym się znalazło.

– Wilhelmino – zaczął spokojnym tonem. – Przemów do mnie.

– Jestem... zmęczona... – jęknęła. Zimny wiatr rozwiał włosy Austina.

– Wiem. To przez Benevolento. I przez ból, jaki sprawiłem ci tej nocy, Wilhelmino. Księżycowy proszek bardzo cię osłabił.

– Pamiętam... – zawyło widmo. Wbiło lodowate spojrzenie w Austina. Nekromanta stał niewzruszony. – Dlaczego mi to zrobiłeś, kochany...? Szukałam cię tak długo... A gdy wreszcie nadeszła chwila naszego spotkania... ty robiłeś TO z inną kobietą... – blade usta ducha wykrzywiły się paskudnie. Zrobiło się jeszcze zimniej. – Nędzna dziwka... Pokraka...

– Przestań, Wilhelmino – głos Austina stał się twardszy. – Jestem tu po to, by odesłać cię z powrotem. To nie ja sprowadziłem cię na ziemię po tym, jak... Jeżeli rzeczywiście przyczyną mojej śmierci byłem ja, a raczej to, co cię tak bardzo przestraszyło, wiedz, że żałuję. Wiedz, że nie chciałem tego. Zrobię wszystko, byś odnalazła spokój.

– Spokój...? – wyszeptała Wilhelmina. Jej włosy unosiły się na niewidzialnym wietrze. – Ty niesiesz ze sobą tylko zniszczenie... Austin. Chcesz mnie odesłać...? Gdzie...? Tam nic nie ma... nic... Jest tylko pustka. Niebyt. Wolę cierpieć, niż przestać istnieć... Nie odsyłaj mnie, Austin. Nie rób tego.

– Muszę – odparł, ale głos lekko mu się łamał. – Przecież nie wiesz, jak tam naprawdę jest. Nie zdążyłaś tam dotrzeć. Nie dowiesz się, póki...

– Nie kłam! – zawyła rozpaczliwie. Z ust Austina zaczęły wylatywać mgiełki oddechów. – Ty też tego nie wiesz! A ja to czuję, bo jestem bliżej! Czuję, że nie ma żadnego wiecznego życia pośród soczyście zielonych łąk! Jest tylko nicość! Nicość, Austin! Nicość...

Mag ponownie otworzył księgę. Lekko drżącymi dłońmi szukał odpowiedniej strony. Musiał to zrobić. Musiał. Wilhelmina nie zdawała sobie sprawy z pewnych rzeczy, próbowała zmusić go do tego, by jej nie odesłał. To w sumie zrozumiałe...

– Nie rób tego, Austin – prosiła.

Znalazł odpowiednie zaklęcie. Uniósł wzrok. Wilhelmina unosiła się przed nim, miała utkwione w nim spojrzenie i minę nieszczęśliwej, cierpiącej kobiety.

– Nie rób tego. Proszę cię.

Zaczął recytować zaklęcie. Słowa rozbrzmiewały w ciszy i nabierały mocy, potęgowanej magią płynącą ze źródła. Wilhelmina zaczęła drżeć na całym ciele, jej obraz migotał i rozpływał się, twarz wydłużała się, to kurczyła, oczy zaszkliły się niewidzialnymi łzami. Z jej zniekształconych ust dobywał się płaczliwy, rozdzierający serce jęk.

– Nie rób tego... Błagam...

Przełknął ślinę. Jeszcze tylko kilka słów i będzie po wszystkim.

– Austin...

Ostatni raz spojrzał w jej stronę. Była teraz tylko ektoplazmatyczną, bezkształtną mgłą, lecz on widział w niej to, co najważniejsze – duszę. I cierpienie. Zdarzało mu się już odsyłać duchy, ale nigdy nie robił tego ze zjawą osoby, którą znał za życia. I choć Wilhelmina w ogólnym rozrachunku naprawdę mało dla niego znaczyła, to teraz po prostu nie potrafił zachować zimnej krwi.

Zatrzymał się przy ostatnim słowie. Wystarczyło, że nie wypowie tego słowa, a Wilhelmina nie odejdzie. Ale co wtedy? Będzie zmuszony obcować z nią każdego dnia i każdej nocy? Nie mógł się na to zgodzić.

Ale też nie mógł nie posłuchać jej próśb. To dziwne, ale czuł, że jest jej coś winien.

Pomyślał o pierwszej osobie, jaka przyszła mu do głowy i wypowiedział ostatnie słowo. Tyle że nie było to słowo wydrukowane w książce.

Ektoplazmatyczna mgła zawirowała, nagły podmuch lodowatego powietrza zatrzepotał połami płaszcza Austina. Głaz i ziemia pokryły się delikatną warstewką szronu. Księżycowy proszek eksplodował tysiącem srebrnych iskier, które strzeliły w niebo jak fontanna gwiazd. Widmo śmignęło tuż nad głową Austina, zawyło głośno, po czym zniknęło gdzieś w lesie.

Austin odetchnął głęboko.

– Co to było? – usłyszał czyjś głos za plecami.

Odwrócił się. Na skraju polanki stał młody mężczyzna w brązowych szatach akolity. Był lekko przestraszony, spoglądał na Austina podejrzliwie.

– Czy ty aby nie robiłeś tu czegoś... – zaczął niepewnie. – Jesteś magiem?

Austin pospiesznie zgasił świece i schował je do plecaka. Powietrze powoli zaczęło się ocieplać. Kilka świerszczy rozpoczęło miarowe cykanie.

– A jeżeli jestem, to co? – spytał zmęczonym głosem.

– To nic, tak tylko pytałem – młodzieniec wzruszył ramionami. – To miejsce dość często odwiedzają magowie.

– I nie tylko magowie – Austin uśmiechnął się blado. – Bibi już sobie poszła. Spóźniłeś się.

Akolita zrobił zmartwioną minę.

– Naprawdę? Ale ja... Szkoda, że nie poczekała.

– Szkoda, że ty nie poczekałeś. Nie każda kobieta szuka doświadczonego mężczyzny, Filip.

Filip najpierw mocno się zdziwił, a potem zaczerwienił jak burak.

– Skąd... skąd wiesz? – spytał lekko wystraszony. – Kim jesteś?

– Jestem Austin. A skąd wiem? Byłem w Domu Uciech. Tak jak i ty.

– Ach. Ale Bibi...

– Bibi o niczym nie wie – Austin odetchnął głęboko. – Kiedy tu przyszedłem, czekała na ciebie. Słuchaj, Filip. Lepiej sobie usiądźmy. O, na tym głazie.

Wspięli się na kamień i przez chwilę siedzieli w milczeniu, obserwując chmary muszek nadlatujących od strony lasu. Wreszcie Austin przemówił:

– Myślę, że powinieneś wybrać: ołtarz lub wyrko.

Filip popatrzył na niego z wyrzutem.

– To chyba nie twoja sprawa.

– Nie moja, jasne. Ale dam ci jeszcze jedną radę, choć już teraz czuję się jak jakiś stary piernik. Bądź mądry i zmień kobietę. Bibi... cóż, każda kobieta miewa czasem złe dni, a u niektórych te dni się zaczynają i już nie kończą.

– Dlaczego tak mówisz o Bibi? To wspaniała dziewczyna.

– Nie wątpię. Gdybyś jednak w pewnym momencie zorientował się, że Bibi zachowuje się tak jakby... coś w nią wstąpiło... Wycofaj się, stary, póki możesz. Bo potem będzie już tylko gorzej – Austin czuł się głupio, mówiąc wszystkie te rzeczy. Ale czuł, że powinien.

Filip chrząknął z zakłopotaniem.

– Zapamiętam sobie. I wiesz, co? Zastanowię się też nad tym ołtarzem. I wyrkiem, rzecz jasna. Ale ty też jesteś młody. I tak doświadczony? – spojrzał na Austina z podziwem.

Mag roześmiał się cicho. Był to cierpki śmiech.

– Miałeś jakąś kobietę, Austin? Tak na stałe?

– Nie.

– A na chwilę?

– Miałem.

– I co?

– Chwila minęła.

– A ta ostatnia...

– Co z nią?

– Pokłóciliście się? Różnica charakterów? Była zła w łóżku?

– Nie, nic z tych rzeczy – odparł cicho. – Po prostu rozstaliśmy się.

– A ładna była przynajmniej?

– Kwestia gustu.

Siedzieli tak jeszcze chwilę i milczeli. Wchłaniali w siebie noc z jej sosnowym zapachem, cykaniem świerszczy i bzyczeniem muszek. A potem Austin pożegnał się i odszedł. Wolnym krokiem, poprzez ciemny las, zastanawiając się nad pytaniem Sylvii. “Do czego to wszystko się sprowadza?”.

nie był już taki pewny. Chyba nigdy nie był.

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 15 >