Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Duszyński Literatura
<<<strona 31>>>

 

Soul Asylum

 

 

Próbowałem powiedzieć im to, w jak najbardziej przystępny sposób. Nie miałem wyjścia, każda moja próba wyjścia z łóżka mogła skończyć się dla nich tragicznie. Spojrzałem na prześcieradło, opatulające szczelnie stare, żylaste nogi. Zagięcia białego materiału ułożyły się w góry i pagórki, po których pełzły szare węże. Przesuwały się wolno wraz z promieniami zachodzącego za oknem słońca. Nie bałem się ich, wiedziałem, że żyją tylko w mej wyobraźni.

Nie jestem wariatem, wciąż potrafię odróżnić nocne i dzienne mary, które od tak dawna na przemian wdzierały się w moje życie. Nie jest to trudne. Wymaga jednak dodatkowej koncentracji.

Słyszę jedynie zegar, wręcz czuję, jak odmierza powoli sekundy. Czyni to jednak zbyt wolno, a ja chciałbym, by życie już minęło. Pragnę, by wyśliznęło się ze mnie, powoli, tak bym mógł czuć jego ciepło wychodzące przez głowę, pod sufit.

 

Zaczęło się to w starym, pięknym domu, wysoko położonym nad poziomem pobliskiego morza. Światło padało tam na moje łóżko w równie intensywny, pobudzający sposób.

Miałem tam zacząć od nowa, pogodzić się z losem, który tak nieubłaganie wypisał moje przeznaczenie sobie znanym tylko atramentem na dobrze mi już znanym papierze.

Teraz częściej patrzę na pomarszczone dłonie, czarne plamy przetkane cienkimi niebieskimi liniami. To one znaczyły życie. Wiele warte... Dla niewielu.

Był tam ogród o jednej twarzy. Korony drzew łączyły się w tym samym miejscu, wysoko nad ziemią, przepuszczając tylko część światła, jaka potrzebna była do życia. Zbawcze światło gwiazdy zbędne jednak było istocie, która tam mieszkała. Nienaturalna poza, grymas nienawiści na tym, co kiedyś było twarzą, oliwkowy wieniec nad czołem, jedyna przykryta część jej ciała. Tam wzrok nie podążył w inną część ogrodu, tam promień słońca nie dotknął nigdy gipsowej skóry, przyciągał za to ogień, który żył w diabelskich oczach, wysysając życie z obecnych, kropla po kropli.

 

Tylko moje okno wychodziło na ogród. Z początku nie wiedziałem, czy błogosławić ten fakt. Krótsze zachody słońca, chowającego się zbyt szybko za czapą drzew, chroniących przed światłem przeklętą postać. I księżyc, który wbrew naturze, jakby za pomocą nadprzyrodzonej siły, co noc zaglądał przez brudne szyby, wślizgując się nieproszony na białe prześcieradła. Tylko on, nie wiedzieć czemu, nieustannie oświetlał śniady postument, rozpalając w oczach istoty zimne niebieskie ognie, a w mych oczach i sercu lęk przed nieznanym.

 

Nie była to więź, jaka sercu jest bliska każdego człowieka. Uciekałem od wzbierającej nienawiści, która łączyła mnie coraz szczelniej z myślami piekielnej twarzy, zwróconej w stronę jedynego okna od północnej ściany budynku. Słowa wciskały się niewidzialną ścieżką wprost do bezwładnego umysłu. Nienaturalne odrętwienie ogarniało członki. Wielki potok słów bez znaczenia wydostawał się przez zaciśnięte usta, które mówić już nie chciały, bo nie wiedziały, jak nazwać przedmiot, zjawisko. Pozostawały wciąż bez życia, zawieszone przy innych, zimnych ustach istoty o niewyraźnej, popielatej twarzy.

 

Otwierałem oczy wraz z pierwszym promieniem światła, przeklinając, że wciąż żyję. Przeklinając siebie za to, że wciąż pamiętam zimny dotyk kamienia, zapach mokrego od rosy ogrodu, oczy ze snu przeszywające mój umysł, znające każdą mą słabość.

 

Przestałem podnosić się z łóżka. Nauczyłem się pozostawiać ciało zupełnie bezwładne, bo wiedziałem, co może nastąpić, gdybym wstał. Siła, której nie rozumiałem, pchnęłaby mnie jeszcze raz do ogrodu, w stronę martwego postumentu, jeszcze raz przylgnąłbym do stóp posągu bez twarzy, przenosząc się w bolesną krainę, gdzie zdążyłem zagubić sam siebie.

Łzy spływały po mych policzkach, gdy cienie jeszcze raz przesunęły się po ścianach. Był to znak, że jest blisko. Ostrzegła mnie, że jeśli do niej nie przyjdę, ona przychodzić będzie do mnie. Dzikie bestie przyczaiły się za umywalką, zapach siarki, potu, znów stał się intensywny jak nigdy. Sufit topiła powoli smoła, wylewając się z bulgotem spod żyrandola. Aż wreszcie na ścianie niewidzialna ręka zazgrzytała czarną kredą, rysując wielki prostokąt. Powoli przybierał on barwę krwi, stając się bramą prowadzącą z innego świata. Wtedy jeszcze raz te same niebieskie ognie zaznaczyły przestrzeń między nami.

 

Próbowałem ją zniszczyć, lecz diabelską powłokę niszczył tylko czas, a imały się jej narzędzia ludzkiej ręki. Przeklęła mnie wtedy, słowami, których nigdy nie chciałem usłyszeć. Gdy tylko stopy moje dotkną ziemi, ginąć będą tysiące ludzi, a z każdym następnym krokiem podpisywać będę wyrok na kolejnych.

Była to prawda, ginęli tysiącami. Ich krew znaczyła kolumny gazet, umierali w Azji, przykryci falami wezbranych wód, w Ameryce, w szczelinach rozstępującej się ziemi.

Dlatego nie ruszałem się z pokoju, położonego wysoko nad poziomem pobliskiego morza.

 

Próbowałem im to wytłumaczyć, słowa moje były jasne i przejrzyste jak nigdy przedtem. Budziłem w nich jednak jedynie spojrzenia pełne litości. Ludzie w białych kitlach zdawali się nic nie rozumieć. Podawali tylko coraz więcej pigułek, których smaku tak nie cierpiałem. Najdziwniejsze było to, że gdy udało mi się ukryć je pod językiem, mary nocne i dzienne przestawały być tak natarczywe.

Przestałem im więc o wszystkim mówić, zdaje się, że o wszystkim wiedzieli od niej. A może i oni byli tylko przewidzeniem jedną z mar zesłanych po to, by mnie zadręczyć? Dla próby wstałem i podszedłem do okna. W tym momencie pół Kalifornii zmiotło z powierzchni ziemi. To już nie było ważne.

Jej twarz za szybą była tak znajoma, tak ciepła. Tylko ona rozumiała, co targa mym wnętrzem, co pobudza moje myśli. Łączyła nas więź, która przetrwać mogła wszystko. Żaden człowiek nie miał tak ciepłych oczu, oczu, które widziały za ciebie, uszu, które za ciebie słyszały. Cóż mogli obchodzić mnie inni? Ja też potrzebowałem choć odrobiny szczęścia. Wybiegłem na zewnątrz, nic nie miało większego znaczenia jak to, by jeszcze raz spotkać się z nią, tym razem na zawsze.

Afryki już nie było. Europa dogorywała w płomieniach, Ameryka zatonęła pod falami arktycznej wody, Azja umarła....a może, może to ja umarłem?

 

 

STRZELIN 1998

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 31 >