Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Kot Literatura
<<<strona 92>>>

 

Latający Holender

 

 

Opowiadanko to powstało dość dawno, ale dałem je do przeczytania znajomemu pływającemu na statkach z zapytaniem co sądzi o opisie zwyczajów panujących na statkach. Wskazał na kilka drobnych niedociągnięć, ale co zabawne przyznał, że nie zna fachowej nazwy „wirującej szybki”, a marynarze mówią o niej po prostu „wirująca szybka”. I tak zostało.

 

 

 

Było to wiele lat temu. Akurat kończyłem Szkołę Morską w Gdyni i musiałem odbębnić praktyki na którymś ze statków PLO. Znajdowaliśmy się właśnie na Morzu Karaibskim, gdy nadeszło ostrzeżenie o tajfunie i schroniliśmy się do najbliższego portu, który mógł nas przyjąć – niewielkiej miejscowości Vapescos u wschodniego wybrzeża Meksyku. Morze Karaibskie to paskudny obszar, nagłe zmiany pogody to tutaj normalna rzecz, niebo dotąd czysto błękitne może nagle pokryć gruby kożuch chmur, któremu towarzyszył będzie huraganowy wiatr i deszcz. Nic dziwnego, że giną tutaj jachty, a nawet statki – jeśli któryś nie zdąży na czas do bezpiecznego portu, to może być z nim krucho.

My zdążyliśmy. Moim zdaniem moglibyśmy wcale tam nie wchodzić, bo o tę okolicę otarło się najwyżej skrzydło huraganu, ale Stary wie lepiej, co w wodzie piszczy. Nikomu z marynarzy o dłuższym stażu nie chciało się wychodzić na ląd, ale dla mnie była to pierwsza wizyta na zachodniej półkuli i aż mnie trzęsło, żeby zobaczyć, jak to wygląda, więc przekupiłem jeszcze dwóch z załogi obietnicą kilku kolejek w barze i dostaliśmy pozwolenie wyjścia.

Rzeczywiście, było nieciekawie. Gdy wpływaliśmy do portu, wszystko skąpane było w krwawym blasku zachodzącego słońca, a od horyzontu gnała w naszym kierunku ława chmur rozjaśnianych błyskawicami. Teraz niebo zasnuło się zupełnie i panowały prawie kompletne ciemności, z rzadka rozjaśniane blaskiem latarń, ledwo widocznych w zacinającym deszczu. Na szczęście było bardzo ciepło, wręcz parno. Wiadomo – zwrotnik, tropiki. Wiatr złośliwie szarpał moim płaszczem, odchylając go w najmniej spodziewanych miejscach, żeby nalać mi wody tam, gdzie przypadkiem było jeszcze sucho i po kilku minutach marszu zacząłem przeklinać pomysł zwiedzania tej dziury. Moi towarzysze nie mówili nic, ale zapewne w myślach podnosili cenę za towarzyszenie mi w tym piekle. Przecież pojutrze mieliśmy wpłynąć do Santa Lucia, gdzie rzeczywiście było co oglądać, jeśli wierzyć opowieściom załogi. Gdyby nie strach, że będą się ze mnie nabijać, pewnie bym zawrócił. Minęliśmy jakieś budynki, chyba magazyny, ciemne kształty jednostek stojących przy kei i nigdzie nie widać było ani śladu życia, aż czasem odnosiłem wrażenie, że zacumowaliśmy w  wymarłym mieście – widmie. Zdążyłem nawet pomyśleć, że oprócz portu nic tu nie ma, gdy wiatr zmniejszył napór i prawie wpadłem na jakąś ścianę. Poczułem, że przed opuszczeniem statku zapomniałem odwiedzić ubikację i zatrzymałem się, rozpinając rozporek. Ach, co za ulga. W tej chwili przypomniałem sobie o moich dwóch towarzyszach i rozejrzałem się w panice dookoła, ale w zacinającym deszczu nie miałem nawet szansy ich odnalezienia. Zrobiłem jeszcze kilka niepewnych kroków, gdy nagle przez szum wiatru przebiły się jakieś odgłosy i w mroku przede mną otwarły się drzwi, ukazując jasno oświetlone wnętrze. Dobiegły do mnie śmiechy, dźwięk szkła, szuranie krzeseł po podłodze. Z wnętrza wyszły dwie postaci, z których jedna prawdopodobnie była kobietą i zamknąwszy drzwi, skierowały się w sobie tylko znanym kierunku. Odgłosy życia znikły jak ucięte nożem i znów poczułem się jak na pustkowiu. Macając rękami po ścianie, posuwałem się w kierunku, gdzie ostatni raz widziałem światło. Zrozumiałem, dlaczego wcześniej niczego nie zauważyłem. Okna budynku były szczelnie zasłonięte okiennicami zbitymi z desek, a przez szczeliny między nimi przebijały się wąskie strumyki światła, do tej pory całkowicie zagłuszane strugami deszczu. Niosły ze sobą obietnicę ciepłego i suchego wnętrza oraz szklaneczki czegoś rozgrzewającego. Teraz już wyraźnie słyszałem dobiegające ze środka odgłosy życia. Stałem tak jeszcze przez chwilę, a po głowie tłukły mi się słowa piosenki "Do Tawerny Pod Pijaną Zgrają, do tańczących okopconych ścian...". Wymacałem drzwi i wszedłem do środka.

Jakbym znalazł się w innym świecie, świecie, który zawsze miałem przed oczyma słuchając tamtej piosenki. To była rzeczywiście tawerna, jakie spotyka się już chyba tylko w filmach o piratach albo w takich dziurach, jak Vapescos. Ściany zbudowane z ledwo ociosanych bali, może rzeczywiście okopcone, a może po prostu brudne, podobnie jak podłoga, wydeptana setkami tysięcy stóp, które przeszły po niej od chwili postawienia tej budy. Zauważyłem trzy czteroosobowe stoliki z prawej, jakby elegantszej strony pomieszczenia, reszta to były długie stoły, przy których znajdowały się ławy podobnej długości. W nozdrza uderzył mnie zapach, będący mieszaniną dymu tytoniowego, potu wydzielanego z niedomytych ludzkich ciał oraz bukiet kuchenny: spleśniałe sałatki, skwaśniałe wino i cała reszta, dość trudna do rozpoznania, jednak w końcowym efekcie trochę przypominająca niezbyt starannie uprzątniętego pawia.

Nie wyglądało na to, żeby coś z tego przeszkadzało osobnikom, zapełniającym pomieszczenie. Patrząc na nich odniosłem jeszcze większe wrażenie nierealności tego miejsca. Mężczyźni o czerwonych, zarośniętych twarzach w niczym nie przypominali bywalców europejskich knajp portowych, bo nigdy już więcej nie nazwę ich tawernami. Wielu z nich nosiło pasiaste, marynarskie koszule, spod których wyglądały owłosione klatki piersiowe i okrągłe brzuchy, paru było mokrych, jakby przyszli tuż przede mną, kilku siedziało nie zdjąwszy nawet płaszczy, a woda ściekająca na podłogę tworzyła błotniste zacieki, rozdeptywane we wszystkie strony. Wszyscy byli brudni, jakby mimo marynarskiego fachu cierpieli na wodowstręt. W uszy wwiercał mi się gwar, który powstaje, gdy mówi jednocześnie wiele osób. O ile mogłem się zorientować, królował język hiszpański lub podobny, ale trafiało się tu i ówdzie słowo angielskie, a nawet francuskie czy włoskie. Przy mniejszych, "kawiarnianych" stolikach siedziało kilka osób wyglądających, jakby załatwiali jakieś ciemne interesy i niektórzy z nich sprawiali wrażenie czystszych, a i gwar z tej części sali dobiegał mniejszy. Uznałem, że już wystarczająco długo stałem w wejściu i ruszyłem przed siebie.

Kontuar w niczym nie odbiegał od nastroju knajpy, a nawet gdzieniegdzie ją przewyższał. Wyszukałem wśród starych i świeższych plam miejsce, oparcie się o które nie zagrażało przyklejeniem i wspiąłem się na wysoki zydel. Barman, potężny grubas, przepasany białym fartuchem, popatrzył na mnie z taką samą ciekawością, z jaką ja patrzyłem na niego i podszedł bliżej. Widać było, że kompletnie mu nie pasuję do tego miejsca. Ja też się czułem trochę nieswojo, ale za nic nie wyszedłbym teraz na dwór i to nie tylko z powodu deszczu, ale chyba również przez tą atmosferę, dzięki której odżywały marzenia z dzieciństwa, które pchnęły mnie do szkoły morskiej i które, okazuje się, nigdy nie umarły, a tylko przysnęły gdzieś tam, w podświadomości, przytłumione realizmem stalowych potworów przemierzających dziś oceany. Może po raz pierwszy poczułem się trochę marynarzem, jak wtedy, gdy u babci na wsi dorwałem starą balię i wypłynąłem w rejs po sadzawce przed domem? Ile wtedy miałem lat – siedem, osiem?

– Co podać? – ochrypły głos barmana wyrwał mnie ze wspomnień. Głos pasował do postaci i do tego miejsca, ale pewien zgrzyt stanowiła idealna, niemal oksfordzka angielszczyzna.

– Eeee – odpowiedziałem niezdecydowanie.

– Na taką pogodę najlepsza będzie szklaneczka rumu dla rozgrzewki – popatrzył na mnie ze zrozumieniem.

– Eeee... tak – zgodziłem się skwapliwie. Jeśli już zabłądziłem w trakcie trwania któregoś z rejsów szkoleniowych do baru, to jednak zawsze królowały tam bardziej cywilizowane trunki. Gdzie były wtedy moje wspomnienia o piratach z książek Stevensona?

Barman wyciągnął spod kontuaru butelkę, zawierającą jakiś żółtawy płyn i postawiwszy przede mną – o dziwo! – czystą szklankę, nalał do pełna. Zapłaciłem i pociągnąłem ostrożny łyk. O rany! Jak ci piraci mogli pić takie paskudztwo?! Omal nie wyplułem całości na blat, który, sądząc po wyglądzie, przeżył już niejedno takie zdarzenie. Barman przyglądał mi się z taką ciekawością, że zacząłem podejrzewać go o jakiś numer. Dopiero po chwili zobaczyłem swoją minę w lustrze za barem i zrozumiałem jego spojrzenie. Dzielnie przełknąłem i uśmiechnąłem się zdrętwiałymi wargami. Barman wrócił do wycierania szklanek i przestał zwracać na mnie uwagę. Czyżbym zdał egzamin? Spróbowałem pociągnąć jeszcze łyk i tym razem poszło lepiej. A poza tym to paskudztwo naprawdę rozgrzewało. Przeciągnąłem palcem po blacie, wyczuwając szczeliny, pozostawione w niewiadomych okolicznościach przez ludzi, którzy być może umarli na długo przed moim narodzeniem. Czy to jest ten powiew historii, o którym opowiadała mi znajoma studiująca archeologię? Podobno odczuwała coś takiego, chodząc po miejscach, w których starożytni wznieśli jakieś swoje budowle, teraz obrócone w ledwo odznaczające się od otoczenia ruiny. Wyśmiałem ją wtedy, przez co się na mnie śmiertelnie obraziła. Chętnie bym ją teraz przeprosił.

Dyskretnie rozejrzałem się po sali. Najwyraźniej marynarze podobni do mnie omijali tę budę szerokim łukiem, jednak teraz dostrzegłem kilku zaplątanych pomiędzy fantazyjną brać, nadal przypominającą zbiorowisko karaibskich piratów. Dostrzegłem też kilka kobiet, równie brudnych i niechlujnych jak ci, którzy je obejmowali. I największy powiew nowoczesności: elektryczne światło, bijące z nieosłoniętych żarówek, zwieszających się spod sufitu. Cholera. Może trzeba było wyjść i zapamiętać tylko pierwsze wrażenie? Pociągnąłem jeszcze łyk i okazało się, że szklanka jest pusta. Podniosłem ją znaczącym gestem w kierunku barmana i po chwili znów była pełna. W sumie nie jest tu tak źle, a i zapach już przestał być uciążliwy. Zabrałem szklankę i poszedłem w kierunku jednego ze stołów, przy którym wypatrzyłem wolne miejsce.

Wyglądało na to, że jestem ostatnim z przybyłych gości, bo od dobrych kilkunastu minut nikt nowy się nie pojawił. Pogoda wyraźnie nie zachęcała do spacerów. Dość szybko zawarłem znajomość z jednym z piratów siedzącym obok mnie. Gość nazywał się Miguel i w zasadzie byłby całkiem sympatyczny, gdyby nie częstował mnie czymś, co pił, a co pachniało jak osłodzony denaturat i chyba podobnie smakowało (chyba, bo nigdy do tej pory nie piłem słodzonego denaturatu). Posługiwał się łamanym dialektem hiszpańsko-angielskim i co chwila poklepywał mnie po ramieniu ciężką, włochatą łapą. Właśnie zacząłem kombinować, jakby tu siąść z jego drugiej strony, bo lewe ramię powoli zmieniało mi się w kotlet schabowy, gdy przez gwar rozmów przebił się szum wiatru i powiew świeżego powietrza na chwilę rozproszył wiszące w powietrzu zasłony dymne, które jednak natychmiast zwarły swe szeregi, jednak coś już się zmieniło w atmosferze tawerny. Rozmowy po kolei milkły i nawet mój wspólnik do butelki zamarł w połowie ruchu, nie dokończywszy nalewania. Przez chwilę patrzyłem na pustą szklankę, wreszcie przeniosłem wzrok na niego. Gapił się gdzieś w kierunku drzwi. W ciszy, która nastała słyszałem nawet bębnienie deszczu o okiennice. Odwróciłem się tam, gdzie patrzyli wszyscy – w kierunku drzwi.

Stała tam ubrana całkowicie na czarno postać w długim, sięgającym kostek płaszczu, z którego na brudne deski podłogi skapywała woda. Twarz zakrytą miała szerokim rondem kapelusza równie mokrego, co płaszcz. Widać było tylko fragment gładko ogolonej brody, należącej do kogoś o bardzo jasnej cerze. Postać powoli podniosła wzrok, ukazując szczupłą, bardzo bladą twarz, należącą do mężczyzny o czarnych włosach, opadających mu na ramiona i jeśli to możliwe, jeszcze czarniejszych oczach. Końcówki włosów pobłyskiwały mokro w blasku żarówek, sączącym się spod sufitu. W ciszy, jaka zapadła, niesamowicie głośno zabrzmiało pytanie jednego z marynarzy w mundurach brytyjskiej marynarki handlowej: "Co to za pacan?" Obejrzałem się na nich, ale zrobiłem to tylko ja – nikt inny nawet nie zwrócił na to uwagi i ci dwaj Anglicy też zamilkli, jakby wyczuwając niestosowność wszelkich drwin. Ponownie popatrzyłem na postać stojącą w progu. Przybysz spokojnym ruchem obracał głowę, omiatając spojrzeniem zamarłą w bezruchu salę, która przypominałaby doskonałą fotografię, gdyby nie snujące się powoli pasma dymu z fajek i papierosów. One jako jedyne nie poddały się ogólnemu nastrojowi i nadal robiły, co chciały. Ale nikt z ludzi nawet nie drgnął pod badawczym spojrzeniem obcego. Bił od niego jakiś niesamowity autorytet, wiedza o morzu i rzeczach, jakich nie uczono mnie w szkole. To był zapach wielkiej przygody, towarzyszącej tej postaci chyba od czasów, kiedy smukłe klipry pruły powierzchnię mórz rozwożąc ładunki, ludzi i pocztę, a szantymeni nucili swoje zaśpiewy, zagrzewając załogę do pracy. Sekundę później zrozumiałem, dlaczego nikt nawet nie drgnął, gdyż postać popatrzyła również w moim kierunku i ciarki przeszły mi po plecach, sprawiając, że w jednej chwili stałem się prawie zupełnie trzeźwy.

Najbardziej niesamowite w całej postaci były oczy i to ich widok sprawił, że zapomniałem o całym świecie. Nie wiem, skąd pochodził ich właściciel, ale gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że z piekła, w tamtej chwili uwierzyłbym bez zastrzeżeń. Właściwie to oczu nawet nie dostrzegłem – w bladej twarzy tkwiły jedynie dwie wielkie, ciemne plamy, przypominające raczej oczodoły mroczne jak otchłanie wyschłych studni, bo nie dostrzegłem nawet najsłabszej iskierki, która pojawia się zawsze, gdy światło odbija się w wilgotnej powierzchni gałki ocznej. Przez chwilę miałem wrażenie, że w ułamku sekundy lecę przed siebie do tej niesamowitej twarzy i w chwili, gdy widziałem ją z takiego bliska, że rozpoznawałem pory na skórze, przybysz przesunął spojrzenie dalej, a ja głośno zachłysnąłem się powietrzem. Najdziwniejsze było to, że nawet w czasie tej dziwnej halucynacji nie dostrzegłem jego oczu, a tylko ciemność, przestrzeń jak mrok kosmosu, w który za moment wpadłbym z kretesem na całą wieczność. Oczy mroczne jak grób.

Obcy skończył przegląd i nie zdejmując kapelusza, ruszył w kierunku kontuaru, gdzie barman już wyciągał butelkę. W miejscu, gdzie stał przez te kilka sekund (mnie wydawało się, że całą wieczność) pozostała mokra plama, powoli wsiąkająca w deski podłogi. Pierwsi bywalcy tawerny "Pod Pijaną Zgrają" (bo tak ją w myślach nazwałem) jakby powoli otrząsali się z uroku i powoli szmerek rozmów zaczynał podnosić się na coraz wyższy poziom. Jednak coś w nastroju knajpy się zmieniło. Odnosiłem wrażenie, że wszystkie rozmowy prowadzone są o ton ciszej, a w powietrzu wyczuwało się napięcie, jakby na coś czekano. Odwróciłem się do mojego sąsiada.

– Miguel, co to za facet?

Zagadnięty dolał mi do szklanki czegoś z butelki, którą ostatnio przyniósł od barmana.

– Racja, młody jesteś, to i nie wiesz – odezwał się swoją łamaną angielszczyzną przetykaną tu i ówdzie hiszpańskimi wtrąceniami, po czym ściszył głos. – To jest El Espiritu Del Velero, Duch Żaglowca – zabrzmiało to tak, jakby przekazywał mi jakąś wielką tajemnicę. Patrzył przy tym z wyraźnym szacunkiem na sylwetkę przy kontuarze.

– Duch żaglowca? – powtórzyłem z rozbawieniem i też spojrzałem w tamtym kierunku. Czarny płaszcz zwieszał się prawie do samej podłogi, a jego właściciel zdawał się siedzieć bez ruchu. – Jakiego żaglowca?

– Kiedy wpływałeś do portu?

– Około ósmej.

– To jeszcze było dość widno – stwierdził Miguel. Skinąłem głową. – Na pewno przepływałeś obok wraku starego klipra, stojącego przy nabrzeżu siódmym. Wszystkie większe statki przepływają obok niego. No, kiddo?

Nie musiałem wytężać pamięci. Pół załogi wyległo, żeby oglądać wrak żaglowca, zacumowany przy kei. To, co zwykle stoi w portach, to odpicowane na wysoki połysk muzea przeznaczone do zwiedzania, cieszące oko pięknymi kształtami i świeżą farbą. Ten był inny. Przegniłe deski pokładu miały kolor podobny do burt, czyli prawie czarny z brązowymi zaciekami w miejscach, gdzie drewno było mniej zbutwiałe. Jeśli kiedyś był pokryty jakąś farbą, to teraz nie pozostało z niej nawet śladu. Z drzewców rej podobnej barwy zwieszały się resztki szmat, nieruchome w zastygłym przed burzę powietrzu. Gdzieś na horyzoncie kłębiły się chmury nadciągającego tajfunu, co i rusz rozświetlane iskrami wyładowań przydającymi atmosferze grozy. W czerwieni zachodzącego słońca nikt się nie odzywał, gdy przepływaliśmy obok wraka, który przemierzał morza i oceany na długo przed naszym narodzeniem, jakbyśmy chcieli uczcić to zjawisko minutą ciszy. Gdy mijaliśmy dziób, dało się zauważyć resztki nazwy: "St..mf.re". Dziwnym trafem nikt nie oderwał mosiężnych liter tworzących napis.

A przecież kiedyś był to bez wątpienia piękny żaglowiec. Nawet teraz w kształtach wraka wyczuwało się jakąś lekkość, która przetrwała mimo dziesiątek lat, jakie zapewne upłynęły od jego ostatniego rejsu i która sprawiała, że odnosiło się wrażenie, jakby lada chwila miał zostawić brudną, martwą skorupę i ruszyć znów na morze jako piękny, smukły kliper – niczym motyl, wykluwający się z brzydkiej i nieciekawej poczwarki. Zauważyłem, że nieświadomie zacisnąłem pięści i rozluźniłem uścisk. To tylko wrak, który już nigdy nie wyruszy na szlak i który dawno powinien zostać rozebrany, żeby zwolnić miejsce dla jednostek, które jeszcze zdolne są wyjść w morze.

– Tak, pamiętam – powiedziałem.

– To jest duch tego klipra. Stormfire. Ogień burzy. Tak się nazywał – powiedział Miguel i wychylił szklankę jednym haustem. Aż mnie otrząsnęło. Nie wiem, jak on to przeżył, ale jeśli myślicie, że rum jest niedobry, to powinniście spróbować tamtego świństwa. Umoczyłem wargi w swojej szklance, a on dolał sobie do pełna.

– Taak, kiedyś statki miały dusze – ciągnął. – Wykonywali je żywi ludzie, używając drewna, które też żyło, zanim przyszli drwale i je ścięli. Każdy żaglowiec był jedyny w swoim rodzaju, nie jak te konserwy, co teraz robią – podniósł głos i wymachiwał rękami, naśladując ruchy robotnika, przybijającego coś rytmicznie sztancą. – Bach i następny, bach i następny – zawadził łokciem o butelkę, która przewróciła się i spadła ze stołu, rozlewając resztę zawartości na podłogę. Dyskretnie kopnąłem ją gdzieś dalej.

– Zaczekaj, przyniosę nową – powiedziałem i przeliczywszy w myślach diety otrzymane przed zejściem na ląd, ruszyłem do baru. Oparłem się o kontuar i zawołałem barmana.

– Butelkę rumu – zakomenderowałem śmiało i popatrzyłem na czarną postać, siedzącą nieruchomo dwa stołki dalej. Nadal nie widziałem jego oczu, choć stałem może nieco ponad metr od niego. Może to przez szerokie rondo, ale odnosiłem wrażenie, że jest tam zbyt ciemno jak na oświetlenie panujące w tej budzie. Nawet pod stołem, gdy szukałem butelki, żeby ją kopnąć gdzieś dalej, było jaśniej. Znów poczułem dreszcz niesamowitości. Obcy nagle drgnął i powoli zaczął odwracać głowę w moim kierunku. Złapałem stojącą przede mną butelkę i prawie pobiegłem do swojego miejsca przy stole. W połowie drogi przypomniałem sobie, że nie zapłaciłem i wydłubawszy pieniądze z kieszeni, zawróciłem do barmana. Dałem mu banknot pięciodolarowy i zgarnąwszy resztę, chciałem odejść. Serce we mnie zamarło, gdy poczułem, że ktoś mnie trzyma za rękaw. Spojrzałem za siebie i odkrywszy, że to tylko drzazga wczepiła mi się w szew, uwolniłem się, by pospiesznie wrócić do Miguela, starając się nie patrzeć na niesamowitego właściciela czarnego płaszcza.

Okazało się, że mój towarzysz jakimś cudem wytropił butelkę, którą opróżnialiśmy wcześniej i nalał nam po solidnej porcji. Przełknąłem ślinę.

– Ooo, muchacho, widzę, że przyniosłeś jeszcze coś – szeroko otworzył ramiona. – Pokaż, pokaż. Rum? – chyba moja mina wiele mu powiedziała, bo dokończył: – Dobrze, będziemy pili rum.

Odetchnąłem z ulgą. Miguel podniósł nasze szklanki, po czym wylał ich zawartość na podłogę i z wprawą otworzył przyniesioną przeze mnie butelkę.

– Więc co z tym duchem? – spytałem.

– Aaa, duch. Si. Każdy żaglowiec miał swojego espiritu, ducha – wypił łyk i popatrzył z szacunkiem na szklankę. – Mmm, no esta mal. Niezłe. Yeah.

Pokiwałem głową i też łyknąłem.

– A raz w roku taki duch wychodził w miasto jako człowiek i pił w portowych tawernach, jak ta. To znaczy, żaglowiec. Żaglowiec, rozumiesz, zmieniał się w postać ludzką i szedł pobyć z tymi, których na co dzień woził. Nikt tego nie widział, nigdy. Załoga zasypiała, żaglowiec zmieniał się w człowieka i szedł tańczyć.

–  I co, zabierał ich ze sobą, czy zostawiał na kei? – spytałem drwiąco.

Miguel popatrzył na mnie ze zgorszeniem.

– Nie wierzysz, pequeno? To twoja sprawa. Ale tak było i nie pytaj, co się działo z załogą, bo nikt tego nie wie. Dlatego każdy marynarz raz w roku mógł zasnąć na wachcie i było mu to darowane. Teraz nie zasypiają, bo nie ma duchów. Tylko stal i stal, blachy i nity – osuszył szklankę do dna i napełnił ją z butelki.

– Nie wierzę. – Ja też sobie dolałem. – Przecież statek nie stał sam w porcie, inne jednostki stały obok. I nikt nic nie widział?

– Nikt, mały. Jakby wszyscy byli naćpani – nikt nie zauważał, czy statek jeszcze tam stoi, czy nie. A rano wszystko wracało do normy. Raz w roku. I nie każę ci w to wierzyć. Skończmy z tym, pequeno, może jeszcze zdarzy się coś, że uwierzysz – znów opróżnił swą szklankę i zapatrzył się przed siebie. Ja też zamilkłem i rozejrzałem się po sali. Wszyscy zajęci byli swoimi sprawami i wyglądało na to, że zapomnieli już o tajemniczym przybyszu. Odszukałem go wzrokiem. Nadal siedział przy barze i chyba właśnie wypijał swoją porcję alkoholu, bo w charakterystyczny sposób odchylił głowę. Przez chwilę siedział nieruchomo i nagle wydało mi się, że usłyszałem jakiś zaśpiew, przebijający się przez gwar rozmów. Barman zamarł na chwilę i hałas zaczął się uciszać w miarę, jak milkli poszczególni marynarze. Teraz już byłem pewien – to nucił przybysz. Piosenka była wolna i tęskna, a na pewno opowiadała o dalekim domu i marzeniach, żeby doń wrócić i uściskać żonę i dzieci. To znaczy, nie wiem, on tylko nucił, ale nastrój... Odczułem coś takiego pierwszy raz w życiu i znów nie byłem pewien, co z opowieści Miguela jest prawdą. Wtedy obcy przestał nucić i zaczął śpiewać szantę w jakimś języku przypominającym hiszpański, a ja zorientowałem się, że choć nie znam słów, to mruczę razem z nim tak, jak potrafię, a z oczu ciekną mi łzy, których nie potrafiłem opanować. Bardzo w tej chwili chciałem być w domu i iść wieczornymi uliczkami Gdyni. Pod koniec nawet próbowałem wymawiać zapamiętane słowa refrenu.

Gdy przybysz w czerni skończył śpiewać, na chwilę zaległa cisza, po czym powrócił gwar przyciszonych rozmów. Miguel odwrócił do mnie twarz i spostrzegłem, że ma wilgotne oczy.

– Może i to nie jest żaden el espiritu del velero, ale ja w to nie wierzę – powiedział i pociągnął nosem, po czym pociągnął ze szklanki. – Widzę, kiddo, że i ciebie to ruszyło. Poczekaj, noc jest długa, a na dworze wieje. I pij, dziś barman stawia. Jak rok temu – dodał ciszej.

I tak trwało całą noc. Czarna postać przez cały czas nie zdjęła kapelusza ani na chwilę, nie mówiąc już o płaszczu. Nie ruszyła się też do tańca, gdyż, jak twierdził Miguel, teraz duchy żaglowców – jeśli jeszcze jakieś pozostały – już nie tańczą i trudno im się dziwić. Ich czas przeminął. Ale za każdym razem, gdy zaczynał śpiewać, milkły rozmowy, a marynarze, twardzi faceci, którzy zapewne nieraz sprzedali komuś nóż pod żebro, zachowywali się jak dzieci – płakali, nucąc tęskne pieśni kubryku lub weselili się, tańcząc do rytmu szant, bo to były bez wątpienia szanty, choć prawie żadnej z nich nie znałem. Przybysz śpiewał w różnych językach, zapewne z każdego portu do którego zawijał podchwytywał jakąś pieśń, którą teraz wykonywał. A wykonywał tak, że na każdym festiwalu zdobyłby bez wątpienia pierwszą nagrodę. I to nie tylko za wspaniały głos, ale i za nastrój – w każdej z nich pobrzmiewał szum fal, łopot żagli i poskrzypywanie takielunku. Wyrażam się o nim jakby rzeczywiście był tym duchem, gdyż wtedy tak go traktowałem, co przychodziło mi tym łatwiej, że wciąż pamiętałem spojrzenie tych jego oczodołów. Byłem również nieźle pijany, ale to też się nie liczyło. Liczyły się tylko szanty i nastrój przeszłości, świata, który jeszcze raz ożył, by na krótko bawić nas przez tę jedną noc w roku.

Gdy wreszcie przybysz wstał i wyszedł, zrobiło się jakoś pusto i dziwnie, jakby każdy z nas obudził się ze snu, podobnego do narkotycznego transu. Wszyscy, starając się nie patrzeć sobie w oczy, wychodzili pośpiesznie w szarzejący poranek, jakby zmieszani, zawstydzeni. Tajfun poszedł sobie gdzieś indziej i wychodzących witało czyste, granatowe niebo z zanikającymi gwiazdami. Przypomniałem sobie, że chodziłem po jakieś butelki do baru i podszedłem tam, pytając się barmana, ile płacę, ale on odpowiedział, żebym sobie nie zawracał tym głowy, nie tej nocy.

W tawernie było już prawie pusto. Wyszedłem jako jeden z ostatnich i zatrzymałem się przed wejściem, wystawiając twarz na podmuchy porannej bryzy, jeszcze przyjemnie chłodnej i niczym nie zapowiadającej mającego nadejść podzwrotnikowego upału. Na wschodzie niebo było już mocno różowe, lada moment miało wzejść słońce, więc ruszyłem w kierunku nabrzeży. Po kilkunastu krokach pomyślałem, że dobrze byłoby obejrzeć jeszcze raz z bliska wrak, który rzekomo raz w roku zmieniał się w ducha. Dość dobrze zapamiętałem jego położenie, więc ruszyłem w tamtym kierunku tak szybko, jak mi na to pozwalały ciężkie nogi.

Na miejsce dotarłem po kilkunastu minutach, ale w miejscu, gdzie stał wrak klipra, teraz było pusto. Zrobiło mi się zimno. Rozejrzałem się po okolicy, przypominając sobie punkty orientacyjne. Tamten magazyn był na swoim miejscu, resztki po spalonym budynku także wyglądały na te same – nie sądzę, żeby w jakimś porcie trzymali dwa zgliszcza po pożarach – a jednak klipra nie było. Podszedłem do samego brzegu i zapatrzyłem się w wodę. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić.

– Hej, amigo – odezwał się jakiś zachrypnięty głos. – Creo que estas buscando aquel naufrago que estuvo aqui desde el principio del siglo? – zabrzmiało pytanie. Rozejrzałem się spłoszony dookoła. Z kabiny stojącej obok brudnej, odrapanej krypy, obłażącej płatami farby, wyszedł równie niechlujny właściciel i patrzył na mnie z rozbawieniem.

– Szukasz tego wraka, co stał tu chyba od początku wieku? – powtórzył po angielsku.

Skinąłem głową.

– Władze Vapescos zdecydowały, że trzeba go stąd zabrać, bo zajmuje miejsce i jest siedliskiem szczurów. O wschodzie słońca przyszedł holownik i zabrał go na morze. Zatopią go, bo nie ma pieniędzy, żeby go przerobić na muzeum. Szkoda, to był piękny kliper. Konkurował kiedyś z samą „Cutty Sark” – gdzieś z daleka dobiegł przytłumiony odgłos gromu.

– Słyszysz, amigo? To jego dzwon pogrzebowy. Odholowali go na pełne morze i wysadzili dynamitem – i nagle zrobił coś, co mnie zdziwiło: odwrócił się w kierunku otwartego morza i zasalutował, po czym, nie patrząc na mnie, schował się z powrotem do kabiny swej krypy. Na wpół świadomie powtórzyłem jego gest.

Latający Holender – epilog

 

Od tamtej chwili minęło wiele lat. Powoli awansowałem w marynarskiej hierarchii i jak na razie dochrapałem się stopnia pierwszego oficera. Nawet zapomniałem o całej tej historii do chwili, gdy znów nie znalazłem się na Morzu Karaibskim i nie dostałem ostrzeżenia o zbliżającym się tajfunie. Tym razem nie zdążyliśmy i wichry zagarnęły nas swymi łapami, zapraszając do szalonego tańca.

Akurat miałem wachtę i bezmyślnie wpatrywałem się w okna mostku kapitańskiego, przez które niewiele było widać. Bryzgi fal wprawdzie tu docierały tylko z rzadka, ale z nieba lały się strugi deszczu, ograniczając widoczność prawie do zera. Nawet „wirująca szybka” niewiele pomagała. Przez pokład wyczuwałem wibracje, gdy kolejne tysiące ton wody waliły w pokład. Wspominałem ten swój pierwszy rejs po Zatoce Meksykańskiej i Vapescos, które miałem o jakieś trzysta mil na trawersie po lewej. Wróciłem wtedy na swój statek w opłakanym stanie i jak na złość od razu natknąłem się na Starego. Stanąłem przed nim w pozycji „baczność”, chwiejąc się, rozczochrany, ziejący pijackim oddechem i czekałem na burę.

– Gdzież to praktykant się tak urządził? – usłyszałem jadowicie spokojny głos i zacząłem się czuć nieszczególnie. Stary nigdy nie podnosił głosu ani nie używał słów uważanych za wulgarne, ale jeśli kogoś beształ, to człowiek chciał schować się w mysią dziurę. Zza jego pleców zobaczyłem wściekłe twarze moich dwóch towarzyszy wyprawy. Musieli nieźle oberwać za to, że mnie zgubili.

– W tawernie „Pod Pijaną Zgrają” – odparłem, zanim zdążyłem się ugryźć w język. I wtedy stało się coś dziwnego. Stary na ułamek sekundy zastygł z na wpół otwartymi ustami i z dziwnym wyrazem tęsknoty na twarzy popatrzył w kierunku portu – jak mi się zdawało, gdzieś w okolicę tej knajpy, po czym skierował wzrok z powrotem na mnie i mruknął: „Nie pokazuj się, dopóki nie dojdziesz do siebie”. Później wszyscy mnie pytali, gdzie tak można się urąbać i nie zebrać od Starego. Podobno ten jedyny wypadek, kiedy kadetowi darowano powrót w takim stanie, przeszedł do legendy. Taak, to było gdzieś nawet o tej porze roku. Porze tajfunów.

– Pierwszy, mam tu echo na radarze – ze wspomnień wyrwał mnie głos wachtowego. – Idzie zbieżnym kursem, ale chyba przejdzie nam przed dziobem.

Podszedłem do konsoli i popatrzyłem na ekran. Faktycznie, coś tam było, ale bardzo niewyraźne, jakby duży jacht z laminatów, może tylko z reflektorem radarowym na achtersztagu. Zdecydowałem, że zwolnimy i przepuścimy go przed dziobem. Wydałem polecenie i podszedłem do okna bez powodzenia usiłując przebić wzrokiem zasłonę deszczu i półmrok panujący na zewnątrz mimo, że dopiero niedawno minęło południe. Obiekt widoczny na radarze zbliżał się i jasne było, że unikniemy zderzenia. Prawie przywarłem nosem do szyby i wtedy na chwilę zasłona deszczu rozwarła się, niczym kurtyna gigantycznego teatru. Wpłynęliśmy w fenomen atmosferyczny, w którym z nieba nie spadała ani kropla deszczu, choć wiatr i fale wcale się nie zmniejszyły. Wytrzeszczałem oczy, usiłując dojrzeć jacht szaleńca, który nie zawinął do portu po pierwszym ostrzeżeniu meteo i być może potrzebuje teraz pomocy, gdy nagle dostrzegłem wielki, czarny kształt, który bynajmniej jachtem był. Porwałem lornetkę z wieszaka i wyskoczyłem na zewnętrzną galeryjkę, okalającą mostek kapitański.

– Pierwszy, dokąd? – usłyszałem przytłumiony wichurą głos któregoś z marynarzy, ale nie zwróciłem na to uwagi. Jedną ręką złapałem się mocno relingu, a drugą usiłowałem mimo kołysania utrzymać lornetkę w jednym punkcie przy oczach. W tej chwili dosięgły mnie bryzgi fali i zalały szkła, ale i bez jej pomocy widziałem już to, o co mi chodziło.

Czarny, połyskujący mokrymi zaciekami na burtach wielki kliper szedł w ostrym przechyle, zostawiając za sobą burzę spienionej wody. Nie wiadomo, co go tak pchało, gdyż żagle wisiały w strzępach na przegniłych drzewcach rej, a na pokładzie nie było widać żadnej załogi, jedynie samotna, czarna sylwetka trzymała pewnie koło sterowe. Piękny mimo wszystko dziób ciął fale jak brzytwa sprawiając, że tylko nieliczne krople spadały na jego pokład, a lekkość, z jaką to czynił, przyprawiła mnie o smutek, że czas kliprów już przeminął, bo żaden ze znanych mi statków motorowych nie miał w sobie tyle wdzięku, co ten na wpół zgniły wrak, statek-widmo. I wcale nie wzbudzał we mnie grozy, a wręcz przeciwnie – tylko zachwyt i tęsknotę.

Nagle doznałem uczucia, jakbym leciał na skrzydłach wiatru w kierunku widmowego klipra aż do chwili, gdy znalazłem się na pokładzie i zajrzałem w oczy podobne do studni otwartych na bezgwiezdną przestrzeń kosmicznej otchłani. Sternik w długim płaszczu, którego poły szarpał huraganowy wiatr, odwrócił głowę i popatrzył w moim kierunku spod kapelusza o szerokim rondzie, a ja bez lęku odwzajemniłem spojrzenie. Gdzieś z daleka usłyszałem zdenerwowany głos mówiący „Zwariował, ściągnijmy go, zanim spłynie z falą za burtę” i z powrotem znalazłem się na pokładzie huczącym wibracją maszyn. Jakieś ręce usiłowały mnie oderwać od relingu.

– Pierwszy, nic panu nie...- głos zwinął się w jęk i dokończył:

– Jezu Chryste!

Czarna bryła żaglowca właśnie przechodziła nam przed dziobem. Jej sternik podniósł rękę w geście pozdrowienia, po czym odwrócił wzrok i zapatrzył się w szalejący przed nim sztorm, by wkrótce zniknąć za zasłoną powracającego deszczu.

„Stormfire” płynął do Vapescos.

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 92 >