Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Jacek Inglot Literatura
<<<strona 60>>>

 

Smok nad Tokyoramą

 

 

Początkowo na horyzoncie, dokładnie na linii styku morza i nieba, pojawiła się niewielka, ciemna plamka. Rosła w oczach, rozciągając na boki i grubiejąc pośrodku, aby w końcu przekształcić się w masywną, ciemną chmurę. W szyby uderzył pierwszy, jeszcze słaby podmuch. Chmura na horyzoncie potężniała. Pojawiły się niewielkie wypustki, które wicher odrywał od głównej masy i ciskał skłębione gdzieś w dół. Wstawały jednak następne, grubsze i czarniejsze, upar&shy;cie pełznąc wzdłuż linii horyzontu. Chmura zajmowała już trzecią część niebos&shy;kłonu, coraz czarniejsza i gęściejsza w środku; widać było, jak wypluwa z siebie czarne kłęby, które wznosząc się do góry zajmowały coraz to nowe obszary czy&shy;stego powietrza. Cały horyzont był już tylko nieogarniętym obszarem brunatnej ciemności, jedynie u samej góry majaczył jeszcze wąski pas błękitu. Dopiero te&shy;raz zawyły syreny ostrzegawcze, a latarnie zaczęły mrugać czerwonym światłem. Wiatr zawył wścieklej i przed szybą pojawił się wir szarego dymu. W tym mo&shy;mencie chmura pożarła resztkę światła i w zapadłej nagle ciemności chlusnęła na miasto smolistym deszczem. Szybę błyskawicznie pokryła sieć oleistych kro&shy;pel. Osiadały warstwa za warstwą, coraz brudniejsze, lepkie i kleiste, pochłania&shy;jąc ostatki czerwonego, alarmowego blasku z ulicy. Za szkłem rozpoczął się obłąkańczy taniec zgęstków ciemności, pędzących z niesamowitą prędkością przed siebie i rozgniatanych o lustrzane ściany wieżowców. Chmura objęła mia&shy;sto w posiadanie.

Nicholas Pryer odwrócił się od okna. Zresztą, nie było już po co dalej patrzeć, ponieważ automatycznie włączyło się oświetlenie i szyba zmieniła się w taflę błyszczącej smoły. Davidson obserwował to z rozbawieniem.

– To pewnie pana pierwszy smog w Tokyoramie? – spytał. Pryer wzruszył ramionami.

– Widywałem już coś podobnego w Londynie.

– I sam pan przyzna, że nie ma tu porównania. To coś specjalnego, smrody z kantońskich fabryk i Szanghaju, które zbierają się nad Morzem Wschodniochińskim i co jakiś czas gnane są zachodnim pasatem aż tutaj. Wygląda to dość efektownie.

– Owszem – przyznał Pryer. – Wróćmy jednak do sprawy. Co właściwie wia&shy;domo o tym człowieku?

– Niewiele – Davidson od niechcenia zajrzał do leżącego przed nim skoroszy&shy;tu. – Facet jest bardzo dyskretny, jeśli chodzi o szczegóły dotyczące swojej oso&shy;by. Pochodzi prawdopodobnie gdzieś z zachodniego Sinkjangu, tak przynaj&shy;mniej podawała prasa. W Tokyoramie pojawił się dwa lata temu, akurat na po&shy;czątku gorączki Shogun Gamę, z bhutańskim paszportem. Paszport autentyczny, niemniej nie dałbym złamanego centa za prawdziwość zawartych w nim danych. Około trzydziestu pięciu lat, rasa... hm, żółta, ale sam pan zobaczy, że w dość osobliwy sposób. Shogun Gamę wzbudziła jego zainteresowanie od początku, w jakiś miesiąc po przyjeździe pojawił się w teamie Master Onodery, zrazu jako zwykły pionek, później jeden z doradców Onodery. W końcu, dziewięć miesięcy temu, po śmierci Onodery stanął na czele teamu. W tej chwili jest to, oprócz zespołu Maruyamy, najlepsza drużyna w całej Japonii.

– Nadal nie rozumiem, dlaczego ten człowiek stał się przedmiotem zaintereso&shy;wania waszego resortu – Pryer wyjął Davidsonowi z ręki skoroszyt i przekartkował go szybko. – Tu nic takiego nie ma.

– W raportach nie umieszcza się pogłosek. A te są ostatnio niezwykle cieka&shy;we. Mówi się o spotkaniach następcy Onodery z niektórymi przedstawicielami wielkiego biznesu, znanymi ze swej niechętnej postawy wobec Stanów Zjedno&shy;czonych. Poza tym ta niesamowita gra sprzyja rozpalaniu nastrojów nacjonali&shy;stycznych, a te prędzej czy później obrócą się przeciwko nam. To już wystarczy, aby zająć się całą sprawą.

– Mam występować pod własnym nazwiskiem?

– Tak będzie najlepiej. To nie są głupcy, poza tym o wiele łatwiej ukryć pa&shy;ńskie powiązania z nami niż sfabrykować nową osobowość. Bardzo się przyda pańska fama japonisty-amatora. Zresztą, dostanie pan kogoś do pomocy.

– Kogo?

– Takiego jednego byłego yakuzę, który pracuje dla nas od pewnego czasu. Będzie dla pana kimś w rodzaju ochrony.

Davidson posunął ku niemu fotografię. Pryer patrząc na pociągłą, delikatną twarz o ironicznie zmrużonych oczach pomyślał, że zupełnie nie pasuje ona do obiegowych wyobrażeń o gangsterach. Pasowała raczej do gwiazdora telewizyj&shy;nych melodramatów.

– Do Kagoshimy i dalej na wyspę dotrzecie osobno. Kontakt nawiążecie na miejscu, według opracowanego planu.

– Rozumiem – Pryer jeszcze raz wziął skoroszyt do ręki. – Tan-Ho. Jestem pewien, że to musi coś znaczyć.

 

Yukio Kamei siedział w przyjemnym i chłodnym barze na jednym z przed&shy;mieść Tokyoramy i popijając piwo czekał na taksówkę, mającą go odwieźć na dworzec. Miał jeszcze sporo czasu, dlatego pił niespiesznie i przez panoramiczną szybę rozglądał się po okolicy. Dzielnica była cicha, przeważały niskie domki z ukrytymi pod plastykowymi kloszami starannie wypielęgnowanymi miniaturowy&shy;mi ogródkami. Uwagę jego zwrócił niewielki domek po przeciwnej stronie ulicy. Przez zabrudzoną szybę klosza dostrzegł dwóch starszych mężczyzn, pochylo&shy;nych w skupieniu nad planszą. W rękach trzymali sterowniki i manipulowali nimi gorączkowo. Co chwila coś iskrzyło i błyskało – Yukio domyślił się, że to wybuchały niszczone na planszy mikroroboty. Jeden z mężczyzn, starszy, o siwej koziej bródce, ocierał kolorową chustą pot z czoła. Widocznie rozgrywka zbliża&shy;ła się do dramatycznego finału. Yukio pociągnął kolejny łyk piwa – w ogródku błysnęło coś szczególnie mocno a stary z irytacją cisnął sterownik w kąt. Jego przeciwnik uśmiechnął się powściągliwie, acz z wyraźną satysfakcją. Kamei westchnął ciężko i pomyślał, że jeśli tak dalej pójdzie, to domki na obrzeżach metropolii będą tańsze niż mieszkania w śródmieściu. Wśród emerytów indywi&shy;dualna odmiana Shogun Gamę zrobiła furorę, wydatnie przerzedzając ich szere&shy;gi. Cały majątek przechodził na zwycięzcę, który zazwyczaj spieniężał nierucho&shy;mość od razu.

Przed bar zajechała taksówka. Yukio dopił piwo i wyszedł na ulicę. Starzec, klęcząc na czerwonej macie, bił czołem w stronę pałacu cesarza. Jego przeciw&shy;nik spoglądał na to w milczeniu i z szacunkiem. Yukio wskoczył do taksówki, która ostro ruszyła do przodu, kątem oka dostrzegł jeszcze, jak starzec podpisy&shy;wał jakiś papier. Wyjechali na prowadzącą do centrum obwodnicę, parę chwil potem minęli jadącą powoli karetkę pogotowia. Nigdy nie śpieszyli się do ofiar Shogun Gamę. Krew z rozprutego brzucha ściekała powoli, zwłaszcza u star&shy;szych ludzi. Często na zgon musieli dość długo czekać, nim władowawszy ofierze wnętrzności z powrotem do brzucha mogli zawieźć trupa do krematorium.

Godzinę później siedział już w wygodnej kabinie zdążającego do Kagoshimy ekspresu i podziwiał widoki południowego Honsiu. Właściwie nie było co podzi&shy;wiać – wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, pokrywały plastykowe kopuły bądź namioty. Folia przykrywała całe zbocza gór – tam, gdzie zerwał ją wiatr, straszyły ponure kwadraty wypalonej roślinności. Zaimportowana z Chin katastrofa ekologiczna trwała czwarty rok. Yukio zasłonił okno i zagłębił się po&shy;nownie w stosie ilustrowanych czasopism. Znaczna część artykułów była poświęcona spekulacjom na temat decydującego meczu między Tan-Ho a Maruyamą. Przewidywano, że będzie to najciekawszy pojedynek w dotychczasowych dzie&shy;jach Shogun Gamę; notowano gwałtowny wzrost liczby zakładów, mimo że do samej gry pozostały prawie dwa miesiące. W tej chwili wedle ostrożnych szacu&shy;nków u legalnych i nielegalnych bookmacherów zdeponował swój wkład co dziesiąty Japończyk. Tendencja ta zdawała się narastać. Yukio z niesmakiem złożył gazetę – nigdy nie gustował w tej formie zakładów, prawie zawsze koń&shy;czącej się rozpruciem brzucha przez przegranego. Wolał mniej ryzykowne, a ba&shy;rdziej sensowne sposoby zdobywania pieniędzy.

Na korytarzu przed przedziałem dostrzegł nagle znajomy profil. Za drzwiami stał jankes, ubrany w dobrze skrojony garnitur. Odwrócił się ku niemu i na mo&shy;ment ich spojrzenia zetknęły się. Jankes nieznacznie skinął głową i poszedł da&shy;lej. “Też mi konspirator” – pomyślał Yukio i wrócił do gazet.

 

W Kagoshimie znalazł się o czasie. Niestety, prom, którym miał popłynąć da&shy;lej. na Wyspy Osumi, miał poważną awarię. Wyjście z portu przewidywano do&shy;piero rano. Yukio zaklął z cicha – czekał go samotny wieczór w mieście, za któ&shy;rym specjalnie nie przepadał. Chwilę przechadzał się po nabrzeżu, oglądając za&shy;cumowane statki. Mimowolnie dostrzegł też jankesa, gdy ten kręcił się bezrad&shy;nie z torbą podróżną w ręce, wreszcie złapał taksówkę i pojechał gdzieś w kie&shy;runku śródmieścia. Wzruszył ramionami; zadanie przewidywało kontakt przed wyspą tylko w wyjątkowych okolicznościach.

Opuścił nabrzeże i skierował się do małego, cichego baru położonego nieopo&shy;dal, który kiedyś zapamiętał ze względu na nieźle schłodzone piwo. W środku zastał jedynie trzech dziadków, którzy smutno pociągali pędzony z prosa miejs&shy;cowy specyfik, pogadując do siebie niespiesznie. W kącie siedziała jakaś dziew&shy;czyna, prawie całkiem zasłonięta ogromnym, plażowym kapeluszem. Zamówił puszkę carlsberga i z przyjemnością upił pierwszy łyk. Złowił pełne zazdrości spojrzenie jednego ze staruszków. Ich nędzne emerytury nie zezwalały na takie luksusy. Zawsze mogą zagrać w Shogun Game, skonstatował zgryźliwie. O wiele bardziej interesująca była dziewczyna; czasem widział miękki zarys jej twarzy, gdy sięgała po koktajl i rondo kapelusza podnosiło się na chwilę. Spo&shy;strzegł, że jest ładna, nawet bardzo ładna. W miarę wysoka, o smukłej i spręży&shy;stej sylwetce zawodowej tancerki. Poczuł nagły przypływ pożądania. Do rana miał jeszcze mnóstwo czasu. Myślał teraz intensywnie jak zacząć, kiedy dziew&shy;czyna, widocznie czując jego wzrok na plecach, odwróciła się gwałtownie. Na&shy;potkał jej spojrzenie – smutnych, szarych oczu.

 

– Jesteś yakuzą? – spytała a właściwie stwierdziła, podziwiając wytatuowane&shy;go na jego plecach niebiesko-czarnego smoka. Dotknęła prawej łopatki, tam gdzie zaczynał się jego rozdziawiony pysk, pogłaskała kark, gdzie grubiał kor&shy;pus, powoli liczyła dłonią grzebienie grzbietu, musnęła osłaniające żebra skrzydła, aż dotarła do ogona, kończącego się na lewym pośladku. – To jest piękne – dodała.

– Rzadko go oglądam – mruknął i obrócił się na plecy. Dla niego znacznie hardziej zajmująca była dziewczyna. Teraz z kolei on dotknął jej wilgotnych ust, zjechał do lewego kącika, stąd poprzez gładką brodę ku smukłej szyi, okrą&shy;żył lewą pierś, wnętrzem dłoni gładząc sutkę, potem powoli przesunął dłoń po&shy;przez sprężysty brzuch, aż do zbiegu ud, gdzie zanurzył palce w ciepłym i wilgo&shy;tnym gnieździe. Naomi westchnęła lekko.

– Masz jednak wszystkie palce – zauważyła. Wzięła jego drugą dłoń i dotknę&shy;ła językiem tego najmniejszego.

– Nie od każdego się tego wymaga – zabrał jej rękę i sięgnął po papierosy. Mimowolnie zerknął za okno: wychodziło wprost na zatokę i w wodzie odbijał się co chwila czerwony neon z nazwą hotelu: Hollywood Love... Skrzywił się z niesmakiem. Wszystko wokół od pewnego czasu kojarzyło mu się z kiepskimi ersatzami dawno unicestwionych pierwowzorów. Uwaga dziewczyny coś mu przypomniała – swego czasu Onodera żądał, wzorem yakuzów, obcinania małe&shy;go palca w dowód wierności. Tan-Ho zniósł ten wymóg. Widocznie nic potrze&shy;bował tego rodzaju dowodu przywiązania. Czy żądał innych? Nikt na ten temat nic nie wiedział – drużyna Tan-Ho przypominała swą hermetycznością średnio&shy;wieczny klan rycerski, wewnętrzne sprawy teamu otaczano tam najściślejszą ta&shy;jemnicą. Dziewczyna poruszyła się niecierpliwie.

– O czym myślisz? – spytała.

– O tobie – odparł. – Czy Naomi to twoje prawdziwe imię?

– Nie podoba ci się? – uśmiechnęła się kokieteryjnie.

– Owszem, ładne – przyznał. – Czym się zajmujesz?

– A jak myślisz?

“Czy każda dziewczyna musi przypominać słodką idiotkę z amerykańskich ko&shy;medii rodzinnych?!” – pomyślał z irytacją, ale nie powiedział tego głośno. Naomi wstała i podeszła do okna. Wschodził już świt i przez uchylone żaluzje wlała się do środka czerwona plama światła, kąpiąc ciało dziewczyny w czerwonym blas&shy;ku, jak we krwi. Yukio wzdrygnął się, tak niesamowity był to widok. Naomi zdawała się tego nie dostrzegać, podniosła do góry rękę i przyciskając kciuk do czoła patrzyła prosto w słońce. “Musi uprawiać jakiś sport” – myślał, patrząc na rysujące się pod gładką skórą nieznaczne wypukłości mięśni. “Na szczęście treść nie przerosła formy, jak u niektórych kulturystek. To może być jakaś lekka dyscyplina, może tenis. Ma niewielkie zgrubienia na prawej dłoni, jakby od częstego trzymania rakiety. Ciekawe, co ona tu robi?”

Naomi tymczasem usiadła przy toaletce i czesała włosy, śmiesznym ruchem odrzucając je na bok. Yukio poczuł nagłe drgnienie w okolicy serca. Patrzył na jej nieco zbyt pełne usta oraz na maty, nieco zadarty nos i zapragnął nagle, aby nie odchodziła. Dziewczyna w tym czasie szybko włożyła sukienkę i dopasowu&shy;jąc kapelusz spojrzała na niego ciepło.

– Muszę już iść – powiedziała.

– Słuchaj, może... – zaczął, ale przerwała mu gwałtownie, kładąc palec na wargach. Poczuł dotknięcie jej chłodnych ust.

– Chyba lepiej nie – szepnęła. Patrzył martwo w sufit, kiedy wychodziła, za&shy;mykając za sobą drzwi, a potem sięgnął po piwo. Do odejścia promu zostały jeszcze dwie godziny.

 

Stał na górnym pokładzie i oddychał głęboko, rozkoszując się nieskażonym, morskim powietrzem. Na horyzoncie majaczyły mgliste zarysy pierwszych mija&shy;nych po drodze wysp. Prom sunął ostro do przodu, jakby pragnąc nadrobić półdobowe opóźnienie. Oparł się wygodniej o reling i spojrzał leniwie na pokład. Znajomy młody Japończyk tkwił wychylony jakieś piętnaście metrów od niego, pilnie wypatrując czegoś na dolnym pokładzie. Była tam masa ludzi z drugiej klasy, morze czarnych głów, jedynie gdzieś przy dziobie ukazał się na chwilę duży plażowy kapelusz, ale i on zaraz gdzieś zniknął. Japończyk wyprostował się i pokręcił z rezygnacją głową. “Szukał kogoś?” – pomyślał Pryer. Tajny cha&shy;rakter ich misji wykluczał jakiekolwiek znajomości po drodze. Zerknął odru&shy;chowo na zegarek – zbliżała się godzina przejęcia ich przez motorówkę wystaną z wyspy Tan-Ho. Podniósł do oczu lornetkę i raz jeszcze spenetrował horyzont. Coś było widać od północnego zachodu, mały punkcik, który zbliżał się szybko, ciągnąc białe nitki piany. To mogła być właśnie ta łódź. Prom nagle zaczął zwa&shy;lniać; Pryer opuścił lornetkę i rozejrzał się. Z młodym Japończykiem stojącym obok rozmawiał jakiś marynarz. Japończyk skinął potakująco i bez zwłoki ru&shy;szył ku prowadzącym na dolny pokład schodom. Marynarz podszedł teraz do niego.

– Pańska łódź przybije za dziesięć minut – oznajmił. – Proszę przejść do trapu rufowego. Zaraz przyślę chłopca po bagaż.

Nie czekali nawet tyle. Do opuszczonego z dolnego pokładu pomostu podpły&shy;nęła pełnomorska motorówka z dwoma ludźmi. Jeden stal za kołem sterowym, drugi, krzepki starzec w białym kimonie, skinął zachęcająco ręką wskazując na pokład motorówki. Młody Japończyk, nadal z kamienną miną, zaproponował Pryerowi pomoc w przerzuceniu walizek. Sam miał jedynie niewielką torbę pod&shy;różną. Pryer sklął się w duchu za brak przezorności, między burtą łodzi a pomo&shy;stem ziała przeszło metrowa przerwa, zwiększająca się lub zwężająca w zależno&shy;ści od ruchu fal. Japończyk nie czekał więcej, tylko sprawnie przerzucił obie wa&shy;lizy, prosto w ręce starca, który łapał je z zadziwiającą zręcznością. Chwilę po&shy;tem sam byt na pokładzie. Pryer westchnął ciężko i zebrawszy się w sobie sko&shy;czył do przodu w chwili, gdy jak mniemał burta i trap były najbliżej. Obydwaj mężczyźni chwycili go pod ręce i pewnie postawili na pokładzie. Silnik motoró&shy;wki ryknął i łódź poczęła oddalać się od promu ostrym łukiem.

Starzec skłonił się przed nim ceremonialnie i rzekł:

– Master Tan-Ho polecił mi powitać pana. Mister Pryer, i przeprosić za niewygody dalsze] podróży, ale nie ma innego sposobu aby dostać się na naszą wy&shy;spę. Jestem Takeo, trener.

– Miło mi – odpowiedział i skłonił się równie ceremonialnie, czym wywołał błysk zdziwienia w oczach starego. Biali miewali zwykle sztywne karki.

– Zna pan zapewne już przyszłego członka naszego teamu, pana Yukio Ka&shy;mei? – trener ukłonił się teraz młodemu Japończykowi.

– Jeszcze nie, ale można to nadrobić – powiedział swobodnie i wyciągnął ku Yukiemu rękę, którą tamten uścisnął z pewną rezerwą. Stary gościnnie wskazał im kabinę pod sterówką, gdzie dostrzegli stół zastawiony puszkami i butelkami. Dopiero teraz Pryer uświadomił sobie, jak bardzo jest spragniony. Kamei wszedł pierwszy i ledwo usiadł na ławeczce, już syknęła puszka piwa. Pryer zde&shy;cydował się na wodę mineralną, trener nie pił nic, przysiadł jedynie na prowa&shy;dzących do kajuty schodkach.

– Do wyspy jest stąd niedaleko – tłumaczył. – Czy włączyć telewizję?

– Nie trzeba – odparł Pryer. – Czy dawno już trenujecie na wyspie?

– Drugi sezon, od śmierci Master Onodery, kiedy nowym Masterem naszego teamu został Tan-Ho.

– A dlaczego właśnie na wyspie? Czemu to ma służyć?

– To pomaga się odizolować, skupić wszystkie siły i myśli na czekających team zadaniach. Samotność sprzyja lepszej pracy, ułatwia medytację. Na wyspie mamy lepsze wyniki treningowe. Doceniają to inni, sam Master Maruyama w tym roku przeniósł trening na wyspę, i to całkiem nieodległą od naszej.

– Ach, tak – mimo tych wyjaśnień Pryer odnosi! wrażenie, iż Takeo nie po&shy;wiedział mu wszystkiego. Napił się wody i zerknął na młodego Japończyka. Ka&shy;mei powoli łykał piwo i patrzył nieruchomo w bulaj. W pewnej chwili poruszył się.

– Wyspa – powiedział krótko.

Wyszli na pokład. Łódź płynąc teraz w kierunku wschodnim okrążała plamę zieleni, otoczoną obwódką czystej, prawie białej plaży. Wyspę porastał las pal&shy;mowy, przechodzący zaraz przy brzegu w niemal tropikalny gąszcz. Płynęli da&shy;lej, aż znaleźli się po stronie zachodniej, w małej, płytkiej zatoce z przystanią dla łodzi, z kolonią bungalowów w głębi. Otaczały półkolem niewielki plac, przed najbardziej reprezentacyjnym powiewała na wysokim drzewcu złota flaga z czarnym kręgiem pośrodku – godło teamu Tan-Ho.

Na przystani stał ktoś i osłaniając oczy od słońca przypatrywał im się pilnie.

 

Cały team stał uformowany w karną kolumnę, w szyku piątkowym. Na czele pięciu trenerów, za nimi pięć kobiet w czerwonych kimonach, kandydatek na królowe, dalej pięćdziesięciu mężczyzn w bladoniebieskich kimonach, sam wła&shy;ściwy team, pionkowie. Yukio stał w ostatnim szeregu i wyciągał szyję, chcąc dostrzec co dzieje się na przedzie. Oczekiwano na Mastera Tan-Ho. Pod sfla&shy;czałą flagą sterczał z aparatem fotograficznym jankes, wyglądający dość śmiesz&shy;nie w swoim białym, europejskim ubraniu. Kręcił głową na wszystkie strony, rozglądając się ciekawie. W pewnym momencie drzwi od reprezentacyjnego bungalowu otworzyły się bezszelestnie i na próg wyszedł wysoki mężczyzna w czarnym, oblamowanym złotem kimonie.

W pierwszej chwili Yukio pomyślał, że to Chińczyk. Wskazywałyby na to wą&shy;skie, skośne oczy i mongoidalne rysy twarzy. Jednakże przeczyła temu wrażeniu karnacja skóry, zupełnie biała, bielsza niż u stojącego obok Pryera. Oczy też miał niesamowite, niebieskie, co było u żółtej rasy zupełnym ewenementem. Pryer też to zauważył – patrzył na Tan-Ho zafascynowany. Ten, zachowując niewzruszony wyraz twarzy, postąpił krok do przodu.

– Witam was wszystkich – powiedział cichym, sugestywnym głosem, po angiel&shy;sku, pewnie ze względu na obecność Pryera. – Rozpoczynamy dziś ostatni cykl szkoleniowy, który ma przygotować team do ostatecznej rozgrywki z drużyną Maruyamy. Liczę, że wszystko odbędzie się w przewidziany sposób. Ćwiczeniom naszym będzie się przyglądał pan Nicholas Pryer, wysłannik tygodnika “Time”. Ostatnio zarzucano mi, że jestem zbyt tajemniczy, jeśli chodzi o moje metody prowadzenia teamu. Aby pokazać, że nie mam nic do ukrycia, zgodziłem się na wizytę pana Pryera. Mam nadzieję, iż zdobędzie pan ciekawy materiał – to po&shy;wiedział już bezpośrednio do Pryera, który tkwił nadal w bezruchu z nie najmą&shy;drzejszym wyrazem twarzy. Tan-Ho skinął lekko głową i obróciwszy się na pię&shy;cie wszedł do wnętrza domu. Kolumna poszła w rozsypkę – trenerzy, każdy ze swoją sekcją, ruszali ku wyznaczonym polom ćwiczeń. Jankes też się ocknął. Wymienił w aparacie kasetę i poszedł w prawo, gdzie tuż za kolonią, na olbrzy&shy;miej, wylanej betonem połaci wymalowano gigantyczną szachownicę.

 

– Zupełnie nieźle, panie Kamei – trener Takeo pokiwał z uznaniem głową na widok ściętego przez Yukio snopka trzciny. – Może tylko zmniejszyłbym kąt cię&shy;cia o pięć stopni, wykorzysta pan wtedy lepiej profil ostrza.

Yukio skłonił się z szacunkiem i schował miecz do pochwy. Takeo niewątpli&shy;wie znał się na rzeczy. Trening prowadził sprawnie i fachowo. Podszedł do na&shy;stępnego członka teamu, który ciął z rozmachem swój snopek, z nieco gorszym niż Yukio rezultatem. Takeo nic po sobie nie pokazał, jedynie tłumaczył coś dłuższą chwilę ćwiczącemu mężczyźnie, stojącemu w postawie pełnej pokory i skruchy. Trening powoli zbliżał się do końca – ścięto jeszcze parę snopków, po czym trener ogłosił przerwę na obiad. Yukio też chciał odejść, ale trener zatrzy&shy;mał go.

– Pan uczył się szermierki w szkole Kurimoto, nieprawdaż? – spytał, jakby nigdy przedtem nie czytał jego dossier. – To bardzo dobra szkoła, bardzo trady&shy;cyjna.

– Owszem – przyznał Yukio. – Samurajska w duchu.

– Zapewne więc praktykowano tam ceremonię herbacianą?

– Tak – Yukio popatrzył na niego z zainteresowaniem. Czyżby Takeo był je&shy;dnym z ostatnich jej zwolenników? Takich znajdował coraz mniej.

– Wobec tego zapraszam pana na wieczór do siebie. Będzie jeszcze Mister Pryer i Master Tan-Ho.

Yukio skłonił się w podzięce – tak zaaranżowane spotkanie z Pryerem było mu na rękę, wczoraj odebrał od łącznika przesyłkę dla niego i od dłuższego cza&shy;su zastanawiał się, jak ją doręczyć. Takeo niechcący rozwiązał ten problem.

Wsadził rękę za pas i sprawdził, czy wciąż tkwi tam otrzymany wczoraj list.

 

Na ceremonię Yukio przyszedł jako pierwszy. Takeo siedział na macie w specjalnie przystosowanym zakątku bungalowu, obok żeliwnego piecyka na wę&shy;giel drzewny. Z wnikliwą uwagą przeglądał pudełka z herbatą. Yukio zerknął na zastawę i drgnął z wrażenia – wyglądała na autentyk co najmniej z epoki szogunatu. Przybory do parzenia wydawały się równie zabytkowe. Takeo był praw&shy;dziwym koneserem.

Chwilę później zjawił się Pryer, z nieodłącznym aparatem. Białe ubranie miał nieco już zabrudzone, ale nie wydawał się tym przejęty. Przysiadł zgrabnie w kącie i popatrzył na nich pytająco. W tym momencie do bungalowu wszedł Tan-Ho. Z bliska wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie – powolny i majestatyczny w ruchach, o zimnym, niebieskim wejrzeniu. Musiał prawie nie wychodzić na słońce, ponieważ skórę miał białą i delikatną jak u kobiety. Yukio zaskoczyła pewna bezpłciowość bijąca z tej postaci. Nawet nieludzkość – przypominał mu białą, woskową lalkę. Tan-Ho skłonił się ledwie dostrzegalnie i cały czas mil&shy;cząc usiadł naprzeciwko Takeo. Ten w skupieniu mieszał pędzelkiem herbatę. Pierwszą czarkę postawił przed Tan-Ho. Drugą otrzymał jankes. Pryer podniósł czarkę do oczu i patrzył na nią zaskoczony.

– Autentyczny styl shino! – wykrzyknął w zdumieniu. – Nie sądziłem, że tego rodzaju skarby są jeszcze w prywatnych rękach.

– Widzę, że zna się pan na rzeczy. Mister Pryer – odparł z zadowoleniem Ta&shy;keo. – Ceremonia herbaciana ginie, jak i wszystko. Niewielu już potrafi przeprowadzić ją bez błędu.

Obracał w dłoniach czarkę w stylu oribe, zgodnie z zasadami ceremonii, po&shy;tem postawił ją przed Yukio. Pili powoli, delektując się nie tyle herbatą, co uro&shy;czystym nastrojem chwili. Yukio odnosił wrażenie, iż bierze udział w czymś nie&shy;powtarzalnym – nie była to zwykła ceremonia, w jakich zdarzało mu się brać udział. Herbata stanowiła wstęp do czegoś innego.

– Wy, Amerykanie – odezwał się nagle Tan-Ho – nie macie większego pojęcia o piciu herbaty. Przede wszystkim prawie wcale jej nie używacie. Pijecie olbrzy&shy;mie ilości kawy, bez żadnej ceremonii, wprost z automatów, w związku z czym proceder ten niewiele różni się od zadawania karmy zwierzętom. Jedynie Angli&shy;cy odczuwają minimalny szacunek do herbaty, choć trudno tu mówić o jakimko&shy;lwiek ceremoniale.

– To ciekawe, co pan mówi – podjął Pryer. – Dla mnie ceremonia herbaciana to idealny przykład kontemplacyjnej natury ludzi Wschodu, to uznanie prymatu wewnętrznego przeżycia nad działaniem. My wolimy działanie.

– Oto jeszcze jedno ze złudzeń Zachodu, Kontemplację i jednoczesny szacu&shy;nek dla tradycji – bo tym w istocie jest herbaciany ceremoniał – mylicie z bier&shy;nością i niezdolnością do czynu. Wręcz przeciwnie, przez ceremonię jednoczymy się z obyczajami przodków, czerpiemy z niej naszą siłę i poczucie miejsca w hie&shy;rarchii. Miejsca w ustanowionym ładzie. Czymże jest człowiek pozbawiony świadomości twego miejsca w strukturze wszechświata? Nikim, wyrzuconym za burtę rozbitkiem.

Dam panu przykład: są prymitywne ludy Polinezji, które gdziekolwiek się ru&shy;szą, wloką za sobą ciężki pal. Ten pal wbity w ziemię oznacza dla nich centrum wszechświata, miejsce święte, wobec którego sytuują swoje osobowości. Dla Ja&shy;pończyka rolę takiego pala odgrywa shinto, rozbudowany system mitologiczny, precyzyjnie wskazujący każdemu jego miejsce w hierarchii bytów. Cywilizacja Zachodu jest tego wszystkiego pozbawiona. Woluntarystyczna koncepcja czło&shy;wieka prowadzi do powstania chaosu, zarówno wewnętrznego jak i zewnętrzne&shy;go, w imię złudnej idei wolności. Ponieważ tak naprawdę wolność jest to coś, czego nikt nie potrafi używać.

– Myślę, że upraszcza pan sprawę – Pryer łyknął odrobinę herbaty i odstawił czarkę na miejsce. – Nie dążymy do zniszczenia świątyni. Wręcz przeciwnie, chodzi o to, aby każdy nosił ją w sobie. Celem jest wewnętrzny imperatyw mo&shy;ralny. Nie chaos, a świadomy wybór.

Tan-Ho skrzywił się ironicznie, ale szybko opanował mimowolny grymas.

– I pan naprawdę sądzi, że to jest możliwe? – spytał. – Jak na razie efektem waszych działań jest obalenie świątyń i śmierć bogów. A teorie podobne do pańskich wysnuwał już Kant i do tej pory pozostały one w sferze idealistycznej utopii. Nie ma żadnego wewnętrznego bóstwa i nigdy nie będzie. Oczywiście wy, przyjąwszy ewolucjonizm za pewnik, stwierdzicie, że jest wręcz odwrotnie. Proces formowania człowieka trwa i do końcowych efektów jeszcze daleko. Rzeczywistość to ciągła od minus do plus nieskończoności...

– Dla pana zaś zbiór zamkniętych cyklów – wpadł mu w słowo Pryer. – Świat to zwariowane koło i każdy koniec jest jednocześnie początkiem. Doskonałość można osiągnąć jedynie w kolejnym cyklu, a i to niekoniecznie. Po cóż zatem się wysilać, skoro i tak koniec cyklu zniweczy wszystko i świat trzeba będzie bu&shy;dować od nowa?

– Tak twierdzę – ciągnął niezmącenie Tan-Ho. – Wszystko zawsze wraca, choć może niezupełnie w tym samym kształcie. Rzeczywistość to nieskończony zbiór powtórek, bo tym w swej istocie jest każdy kolejny cykl. Każda droga kończy się u jej początków. To wyznacza sens naszego świata, naszego odczucia czasoprzestrzeni. Nie obalamy bogów, aby nie dać nic w zamian – my poddaje&shy;my się ich woli. To oni przewodzą nam w każdej kolejnej wędrówce.

– A jak pan sądzi, gdzie teraz jesteśmy, na początku czy u końca cyklu?

Tan-Ho popatrzył przeciągle na Pryera i nie odpowiedział. Zmienił temat i zaczął wypytywać Amerykanina o jego wrażenia z oglądanych treningów. Był ciekaw, jak Pryer ocenia szansę jego drużyny w nadchodzącej rozgrywce. Dzien&shy;nikarz wypowiadał się z zadziwiającym znawstwem, fachowo analizując poszcze&shy;gólne fazy trenigu. Zwrócił uwagę na niespotykany gdzie indziej nacisk na kolektywizm w podejściu do zadań, co wydawało mu się paradoksalne, skoro Shogun Game to w istocie szereg rozgrywanych na planszy indywidualnych pojedy&shy;nków. Yukio też to zauważył – byt jedynym nowym w teamie i chwilami odnosił wrażenie, że całą resztę w czasie ćwiczeń, i nie tylko, wiąże jakiś dziwny, niesa&shy;mowity węzeł, jakby jakieś tajemne porozumienie, do którego nie miał dostępu. Mijał już drugi tydzień, pobytu na wyspie, a on czuł się wciąż obcy. Jedyną bli&shy;ską osobą, o paradoksie, był ten wścibski Amerykanin, którego zlecono mu chronić. Reszta mieszkańców wyspy, mimo wzorowej uprzejmości, trzymała się od niego z daleka. Nawet wspólne ćwiczenia nie zdołały go z nikim zbliżyć, może jedynie ze starym Takeo, który odczuwał do niego szacunek jako do nie&shy;wątpliwego zawodowca. Poza tym żyt w zupełnej izolacji. Wyglądało na to, że nic weźmie udziału w decydującym meczu.

Herbata powoli dobiegała końca. Pryer i Tan-Ho raczyli się pożegnalnymi komplementami, a potem ceremonialnie podziękowali Takeo za przyrządzenie tak znakomitego wywaru. Yukio cały czas głowił się, o co tu właściwie chodziło i dlaczego akurat on musiał przy tym asystować. Wszyscy wstali z miejsc i goście zabierali się do wyjścia. Najpierw wyszedł Tan-Ho, zaraz po nim Pryer, z któ&shy;rym Yukio umiejętnie zderzył się w drzwiach. Wsunął mu kopertę do kieszeni i znacząco uścisnął rękę. Pryer uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie i poszedł pro&shy;sto do siebie. Yukio postanowił jeszcze trochę pospacerować – ruszył w kierun&shy;ku plaży. Kiedy brnął przez piaski po wschodniej stronie przystani, ujrzał grupę mężczyzn z drużyny, jak biegli tuż nad brzegiem morza, w karnym i wyrówna&shy;nym szeregu, jednakowo podnosząc nogi, zgrani i doskonale zmechanizowani. Stanął osłupiały, a oni, wciąż w jednym szeregu, jakby czymś razem spięci, zniknęli nagle w czarnym jak smog cieniu przysłaniającej księżyc chmury.

 

Nadesłana przez Dayidsona koperta zawierała cienki jak bibuła wydruk kom&shy;puterowy. Kiedy Pryer zaczął go analizować, zrazu oniemiał ze zdumienia. Wydruk zawierał semiotyczną analizę słów tanho we wszystkich możli&shy;wych językach i narzeczach pomiędzy Jakucją a deltą Mekongu, włączając na dodatek położone w pobliżu Azji archipelagi, a idąc w głąb lądu autor analizy dotarł aż do nadwołżańskich Mordwinów. Z materiału wynikało, że te dwa skromne słowa mają około trzech tysięcy znaczeń, zależnie od wzajemnej kon&shy;figuracji i kontekstu. Mogły znaczyć dokładnie wszystko, od części oporządzenia myśliwskiego, ziół górskich, czy źródła pitnej wody po kobiecy narząd rodny. Pryer czytał to wszystko autentycznie wstrząśnięty ogromem pracy analityka -zwłaszcza że wyglądała na zupełnie niepotrzebną. Nie mając żadnego klucza in&shy;terpretującego program jego autor po prostu wrzucił do jednego wora wszystko, co mu się kojarzyło z zadaniem. Pryer uznał, że trudno mieć o to do niego pre&shy;tensje. Sam nie wiedział, o co mu właściwie z tym wszystkim chodziło. Niejas&shy;nych przeczuć nie sposób zakodować w komputerze.

Już chciał spalić wydruk, kiedy jego uwagę zwróciła jakby mimochodem za&shy;mieszczona przy końcu informacja. Tanaho to nazwa głównego boga nie&shy;wielkiego, spokrewnionego z Ujgurami plemienia Drattów, o tocharyjskiej jesz&shy;cze proweniencji. W zależności od modlitewnego kontekstu znaczyła: “Pan Cie&shy;nia” lub “Ten, który wraca”. Drattowie zostali wycięci w pień przez Mongołów w XIII wieku. Pryer przypomniał sobie nagle dzisiejszą rozmowę przy herbacie u Takeo, lecz przypuszczenie, które mu się zaraz nasunęło, wyglądało tak absurdalnie, że nie myśląc więcej zmiął wydruk i wrzucił do popielniczki. Papier strzelił jasnym, czystym płomieniem, ale mimo to Pryer wciąż nie mógł odgonić natrętnego podejrzenia. W nocy długo nie mógł zasnąć. Tuż przed snem szepnął do siebie: “Przecież bogów nie ma” – i z tym stwierdzeniem, a właściwie posta&shy;nowieniem, wreszcie zasnął.

 

Płynął powoli i równo, prosto na zachód, coraz bardziej oddalając się od po&shy;grążonej w mroku plaży. Morze było spokojne, bezwietrzne i bez trudności przecinał grzbiety niewielkich fal. Davidson miał czekać na niego półtorej mili od brzegu, w lodzi krążącej po wyznaczonym obszarze. Przestał płynąć i wycią&shy;gnąwszy się na wznak odpoczywał chwilę, kołysany miarowo ruchem fal. Popat&shy;rzył w górę, na księżyc, który co chwila rozmywał się i odkształcał w zalewanych wodą okularach. Wezwanie od Davidsona zaskoczyło go – do końca cyklu szko&shy;leniowego brakowało jeszcze dziesięciu dni; wtedy dopiero jego misja zostałaby zakończona. Coś się musiało stać. Poruszył nogami i dla odmiany postanowił popłynąć trochę w ten sposób, orientując się według księżyca.

Z jego dotychczasowych obserwacji nie wynikało dokładnie nic. Team spraw&shy;nie realizował trening i to było wszystko co mógł stwierdzić. Nie działo się nic co wykraczałoby poza problematykę Shogun Gamę. No może poza jednym – codziennymi, grupowymi recytacjami zasad kodeksu bushido. Nie słyszał dotąd, aby robiono to także w innych drużynach. Z drugiej strony wyglądało to zupe&shy;łnie naturalnie, trudno sobie wyobrazić coś takiego jak Shogun Game bez samurajskich źródeł. Tan-Ho nawiązywał do nich bardziej ostentacyjnie niż reszta – to wszystko.

Pryer przysunął do oczu zegarek i zerknął na podświetloną tarczę. Z obliczeń wynikało, że musiało to być gdzieś tutaj. Przestał płynąć na wznak i stanął w wodzie, ostro pracując nogami, usiłując jak najwyżej unieść głowę. Parę stopni na lewo dostrzegł czerwone światełko mrugające w regularnym, znajomym ryt&shy;mie. Trzy krótkie, dwa długie, trzy długie, dwa długie i krótki. S-M-O-G.

Davidson już czekał, tuż przy burcie, kiedy Pryer w końcu złapał drabinkę i wspiął się na pokład. Bez słowa podał mu ręcznik, a jakiś człowiek w białej koszulce stał obok z termosem kawy. Nadal milcząc, zeszli do kabiny. Pryer dłu&shy;go delektował się gorącą kawą. Prawdę mówiąc, herbaty miał od pewnego czasu powyżej uszu.

– Długo kazał pan na siebie czekać – warknął Davidson. Pryerowi od razu rzuciło się w oczy, że był w podłym nastroju.

– Nie jestem Jamesem Bondem – odparł kwaśno. – Choć chyba nie najgor&shy;szym pływakiem. W końcu was odnalazłem.

– Mniejsza z tym – mruknął Davidson i westchnął ciężko. – Mam złe wieści.

– Tak?

– Ten statystyk, no... ten sam, który wykonywał zleconą przez pana analizę lingwistyczną, wykrył coś nowego. Przeprowadził z kolei analizę poczynionych ostatnio zakładów Shogun Game i wyszło mu, że w przeciągu ostatnich trzech tygodni prawie cała kulturalna i intelektualna elita Japonii postawiła przeciwko Tan-Ho. Łącznie z niektórymi członkami rządu. Pan wie, co to oznacza?

– Owszem, to nietrudne – Pryer zmiął papierowy kubek i wyrzucił przez bulaj. – Po prostu za kilka dni ten kraj zostanie bez inteligencji, bo cóż komu po inteligencie z wypatroszonym brzuchem. Założę się, że na tej liście znajdują się czołowi zwolennicy kultury Zachodu.

– Skąd pan wie?

– To też nietrudne. Dam także głowę, iż większość działaczy konsorcjów prze&shy;mysłowych i techników stawia na Tan-Ho.

– Dokładnie. Pan już zna tę analizę? To przecież niemożliwe!

– Nie, ona tylko zgadza się z żywionymi przeze mnie od pewnego czasu, jakby tu powiedzieć, przeczuciami... Co jeszcze było w tym opracowaniu?

– Liczba zakładów rośnie lawinowo, podwaja się co trzy dni. Jak tak dalej pójdzie, to po dwóch, trzech wielkich rozgrywkach ilość mieszkańców Japonii będzie niewiele większa od tej z czasów szogunatu.

Pryer drgnął gwałtownie, tknięty nagłym skojarzeniem.

– No tak, szogunat, Shogun Game... – szepnął. – Koniec cyklu? I zarazem nowy początek? Nawet się z tym specjalnie nie kryje.

– Co pan mówi? – Davidson patrzył na niego zupełnie zdezorientowany. Pryer uśmiechnął się zdrętwiałymi wargami.

– To nic... Co zamierzacie zrobić w tej sytuacji?

– Nie daje ona zbyt wielkich możliwości wyboru – wzrok Davidsona nagle stwardniał. – Wygrana Tan-Ho oznacza koniec naszych interesów w Japonii, a w dalszej perspektywie na całym Dalekim Wschodzie. Lobby przemysłowe Tokyoramy od dawna chce pójść na bezwzględną rozprawę z nami, w pierwszym rzędzie gospodarczą, później... lepiej o tym nie myśleć. To będzie drugie Pearl Harbour, tyle że bez szans na Midway. Mamy do czynienia z planowym spis&shy;kiem przeciwko...

– Chwileczkę – przerwał mu Pryer, przypomniawszy sobie o czymś. – Jak mo&shy;tywuje się taki właśnie rozkład statystyczny zakładów?

Davidson umilkł, zaskoczony. Myślał długą chwilę.

– Postawiono też i taki problem – powiedział wreszcie. – Komputer nie potra&shy;fił dać żadnego racjonalnego wyjaśnienia. Zakwalifikował motywacje do strefy irracjonalnej i na tym poprzestał.

– Hm – mruknął niewyraźnie Pryer. Oczekiwał podobnego stwierdzenia. – Cóż zatem zrobimy z Master Tan-Ho?

– Trzeba go zabić – powiedział Davidson z kamiennym wyrazem twarzy. – Na&shy;tychmiast. Nie może dojść do rozgrywki. Maruyama powinien wygrać walkowe&shy;rem. To nasza jedyna szansa.

– Dobrze – Pryer w głębi ducha wiedział o tym od dawna. – Ale jak? Davidson głośno gwizdnął przez zęby. Do kajuty wszedł znany już Pryerowi marynarz w białym podkoszulku. W ręku trzymał jakiś przedmiot owinięty w folię.

– Tym – Davidson odebrał przedmiot i pokazał go dokładnie Pryerowi. Był to uzi z długim magazynkiem. – Pan zna tę broń.

– Tak, zostałem na tym przeszkolony.

-To egzemplarz specjalny, wykonany z metaloplastyku. Ze zwykłym metalem nie zdołałby pan wrócić na wyspę.

– Dlaczego?

Agent chrząknął z zakłopotaniem, wreszcie wykrztusił:

– No, ponieważ wokół wyspy krąży kilka miniaturowych łodzi podwodnych, naszpikowanych elektroniką. Kontrolują ruch każdego okrucha na i pod wodą. Pana przepuścili dlatego, że anonsował chęć kąpieli ludziom na wyspie.

– A może by tak ją zbombardować? – rzucił rozpaczliwie Pryer.

– Myśleliśmy o tym. Niestety, ten obszar jest ściśle kontrolowany przez Siły Samoobrony. Musielibyśmy przedtem zatopić pół ich floty. Oczywiście zrobimy to, o ile panu się nie uda.

Pryer dopiero teraz uświadomił sobie, co właściwie wynika z enuncjacji Davidsona – że stracili japońską armię.

– To dobra broń – tłumaczył dalej tamten. – Bardzo poręczna, sam pan zre&shy;sztą wie najlepiej. W magazynku jest dwadzieścia pięć kuł, zatrutych, wystarczy małe draśnięcie. Trzeba się tylko zbliżyć do niego na minimum trzydzieści me&shy;trów...

 

Kwadrans później płynęli już pełną parą w stronę wyspy. Davidson stał z nim przy burcie i udzielał ostatnich wskazówek. Pryer nabrał głęboko powietrza, a marynarz sprawnie okleił mu piersi plastrem, mocując na ich środku worek z automatem. Machnął parę razy rękami, chcąc sprawdzić, czy wszystko dobrze trzyma. Zadowolony marynarz skinął głową i odszedł. Pryer wspiął się na burtę – stojący z tyłu Davidson mówił coś jeszcze: “Nick, jeśli ci się nie uda, to...” Nie słuchał dalej, odbił się mocno i skoczył.

Na plaży wylądował bez przeszkód, pól godziny później. Wyszedł na twardy piasek i lekko się zataczając, otrzepał z wody niczym mokry pies. Nie mógł zna&shy;leźć zostawionego wcześniej ręcznika. Minęła właśnie północ. Ściana lasu stała przed nim ciemna i głucha, ale dość dobrze w świetle księżyca widział wylot wio&shy;dącej do środka przecinki. Była to szeroka, wydeptana ścieżka, przecinająca wy&shy;spę wprost ku zatoce. Nie sądził, aby miał problemy z powrotem, dość dobrze widział w ciemnościach.

Pomacał worek na piersi i chciał w pierwszym odruchu wyjąć z niego pistolet, ale po chwili zrezygnował – zostało mu jeszcze dużo czasu, droga przez wyspę trwała około dwudziestu minut.

Ze swoich rzeczy na plaży zdołał odnaleźć jedynie sandały. Włożył je i nie zwlekając ruszył w las. Już po paru krokach dżungla objęła go ciepłym, parnym powietrzem. Błyskawicznie oblał się potem. Szedł ostrożnie, macając przed sobą długim kijem. Im dalej zagłębiał się w las, tym ciemność stawała się gęściejsza a powietrze duszniejsze. Wypełniały je tajemnicze szelesty i odgłosy, cała kakofonia szeptów, skrzypnięć i szmerów – krok od niego dżungla żyła swym tajemnym, nocnym bytowaniem. Nagle gdzieś z tyłu, po prawej, rozległ się trzask głośniejszy niż inne. Przystanął i wstrzymał oddech – odgłosy dżungli wróciły do naturalnego poziomu, a potem zaczęły szybko cichnąć. Czuł instyn&shy;ktownie, że w lesie jest ktoś prócz niego, i to całkiem blisko. Paręnaście metrów z przodu coś ciemnego przeskoczyło z jednej strony ścieżki na drugą – było ich więcej. Nie czekając co dalej rozerwał folię i wydobył uzi. Sprawdził magazy&shy;nek i tłumik, odbezpieczył broń i gorączkowo rozejrzał się wokół. Nie mógł nic dostrzec w plątaninie jaśniejszych i ciemniejszych plam.

Ostrożnie posunął się parę kroków do przodu, cały czas spięty i czujny. Coś znowu zaszeleściło po lewej, bez namysłu strzelił w tamtym kierunku. Odgłos strzału przypominał pacnięcie dłonią o blat stołu. Znowu zapadła martwa cisza; doszedł do wniosku że nie trafił, chyba że trucizna działała błyskawicznie, ale i wtedy powinien był usłyszeć odgłos walącego się ciała. Zdezorientowany ukląkł na chwilę na ścieżce i to uratowało mu życie – strzała warknęła kilkadzie&shy;siąt centymetrów nad pochyloną głową. Usłyszał przed sobą cichy, przenikliwy kobiecy chichot, od którego zamierała krew w żytach. Strzelił prawie nie celu&shy;jąc, cały rozdygotany. Śmiech urwał się jak nożem uciął, aby po chwili za&shy;brzmieć w innym miejscu. Znowu warknęła strzała, już znacznie bliżej, prawie ocierając się o jego czaszkę. Zrozumiał, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobi, to za kilka sekund będzie po nim.

Więcej czasu na rozmyślanie nie miał – las wokół niego ożył, wypełniając ci&shy;szę urywanymi dźwiękami, japońskimi okrzykami, trzaskiem łamanych gałęzi. Otoczyli go ciasną pętlą i teraz ostentacyjnie zaciągali węzeł. Nie myśląc dłużej wystrzelił w ciemność przed sobą prawie cały magazynek i pognał jak szalony, prosto do obozu. Po jego oszalałej ze strachu czaszce kłębiła się jedna myśl: że jego ostatnią szansą jest Yukio. Dlatego musi dotrzeć do bungalowów.

Po początkowej, nerwowej galopadzie biegł lekko, wyrównując oddech, stara&shy;jąc się płynąć w powietrzu – stylem wyuczonym jeszcze na uniwersyteckim sta&shy;dionie. Odgłosy nagonki zostały z tyłu – mniemał, że kogoś jednak zabił i to ich zatrzymało. Mijały kolejne minuty i las powoli jaśniał. Zbliżał się do brzegu. Jeszcze chwila i wypadł na szeroką przecinkę, zaraz za którą rozpościerała się nadmorska polana i pierwsze domki. Na jej skraju, plecami do morza, ktoś stal, jakby czekając na niego. Wysoka postać w ciemnym kimonie – Pryerowi zdało się, że to Yukio, zaniepokojony jego długim zniknięciem, wyszedł mu naprzeciw. Postać podniosła nagle ręce i w świetle księżyca błysnęło metalowe ostrze – to nie był Yukio. Pryer odruchowo poderwał pistolet i nacisnął spust – iglica szczęknęła sucho w pustą przestrzeń. Ułamek sekundy później usłyszał gwizd i w gardle coś mu trzasnęło. Przebita na wylot grdyka załata się krwią. Poczuł nagłą słabość. Pistolet wypadł z drętwiejących palców; on sam usiadł powoli z głową pochyloną do przodu, jakby oddawał tamtemu pokłon. Zalane krwią osk&shy;rzela charczały ciężko. To już miało niedługo potrwać. Na ścieżce rozległy się szybkie kroki.

– Wielka szkoda, panie Pryer – usłyszał spokojny, pełen uprzejmości głos Tan-Ho. – Był pan naprawdę niezły, lepszy niż sądzili pańscy mocodawcy. Po&shy;dnieście mu głowę.

Ktoś chwycił go za włosy i ostro poderwał do góry, dzięki czemu mógł złapać ostatni oddech.

– Chciałbym coś dla pana zrobić – kontynuował Tan-Ho. – U was, zdaje się, nazywacie to “ostatnim życzeniem”?

– Tak – wychrypiał Pryer, wypluwając przy tym kawały krzepnącej już krwi. – Jak... jak to... – nie mógł powiedzieć nic więcej.

– Jak to robię? – poddał mu życzliwie Tan-Ho. – Naprawdę jeszcze nie wiesz? Zatem patrz!

Trzymająca go ręka szarpnęła mocniej, aby mógł patrzeć na wprost. Z trudem skupił wzrok, usiłując przebić się przez zasnuwającą oczy mgłę. Stali zwarci za Tan-Ho, doskonale widoczni w pełnym blasku księżyca. Widział ich gładkie, kamienne twarze, puste oczy i łagodne, uduchowione uśmiechy. Poruszali się lekko, jakby gięci tym samym wiatrem, mrucząc coraz intensywniejszymi glosa&shy;mi: “Tan-Ho! Tan-Ho!” Master obrócił się ku nim twarzą i szeroko rozłożył ręce – padli na brzuchy z ekstatycznym jękiem. “A więc to tak” – pomyślał Pryer i wreszcie zrozumiał całą przerażającą prostotę tego co mu pokazano. I z tą na&shy;gle objawioną wiedzą skonał.

 

Yukio siedział w oknie swego bungalowu i patrzył w stronę lasu, co chwila niecierpliwie zerkając na zegarek. Od momentu wyjścia Pryera minęło blisko półtorej godziny. Pomyślał, że tak długa nieobecność może wzbudzić niepotrze&shy;bne podejrzenia. W ośrodku panowała martwa cisza – regularnie przestrzegano tu pory snu i odpoczynku. Ale nawet uwzględniając to Yukiu doszedł raptem do wniosku, że jest jednak za cicho. Wyszedł przed dom i spojrzał na plac -zniknął gdzieś strażnik, stojący nocą pod masztem ze sztandarem teamu. Zrobi&shy;ło mu się gorąco; coś wisiało w powietrzu. Z boku usłyszał cichy trzask, odwró&shy;cił się gwałtownie. Stopiony z rzucanym przez ścianę cieniem stał tam Takeo. Wyglądał dziwnie staro, zużyty i zmęczony.

– Obawiam się, że dla Mister Pryera jest już za późno – powiedział cicho. – Wszyscy wyszli na polowanie. Robią to czasem, dla udoskonalenia treningu. Mi&shy;ster Pryer nie jest pierwszym.

Po grzbiecie Yukiego przebiegł nieprzyjemny, zimny dreszcz: to dlatego było tak nienaturalnie cicho.

– Oni wiedzą, kim pan jest – ciągnął trener. – Ale nie zabiją pana. Tan-Ho chce, aby pan zagrał.

Od strony morza dobiegi odległy warkot. Nad horyzontem zabłysły dwie pary czerwonych świateł – jakieś niezidentyfikowane wodnopłatowce podchodziły do wodowania w zatoce. Nic o tym nie wiedział. Światła kołysały się teraz miarowo na falach, tuż przy pomoście. Po chwili zgasły.

– Co to... – zwrócił się do Takeo, ale jego już nie było. W miejscu, gdzie stał leżała niewielka, biała kartka. Podniósł ją i przeczytał. Było to potwierdzenie zakładu Shogun Game. Takeo postawił wszystko na Maruyamę.

– Dlaczego, Takeo-san? – wykrzyknął w ciemność.

– Może dlatego, że jest stary i zmęczony – usłyszał za sobą zimny głos. – Nie chce oglądać tego co nastąpi. Pozwólmy mu jeszcze wybrać. Zasłużył sobie na to.

Za nim, oparty o łuk, uśmiechał się ironicznie Tan-Ho. Plac nagle zaroił się tłumem ludzi, taszczących na pomost jakieś pakunki. Kilku trzymało nosze: spod koca błysnęła na moment biała ręka. Takeo miał rację – na wszystko było już za późno.

– Opuszczamy wyspę – dodał Tan-Ho. – Jeszcze dziś w nocy, przyśpieszono termin rozgrywki. Leci pan z nami?

 

Maska z posrebrzanego aluminium dokuczliwie uwierała pod brodą, nie była dobrze dopasowana. Także otwór na usta, przez który oddychał, powinien być nieco większy. Lakowa, samurajska zbroja chrzęściła przy każdym poruszeniu, poza tym pocił się pod nią straszliwie. Stonce wisiało w zenicie i był piękny, upalny dzień; na czystym niebie nie dostrzegał ani śladu chmur czy smogu. Od rana laty się stamtąd potoki żaru.

Stał nieruchomo i patrzył na huczące trybuny. Gigantyczne koło stadionu miało mieścić ponad milion widzów; ostatnie, zewnętrzne kręgi wznosiły się na wysokość kilkunastu pięter. Siedzący tam widzowie musieli być wyposażeni w silne lornety. U przeciwległych krańców planszy wznosiły się, uwieszone pajęczych ramion dźwigów, sztabowe gondole Masterów. Każdy wraz ze współpra&shy;cownikami nadzorował stamtąd walkę swojej drużyny. Przesuwały się majesta&shy;tycznie po niebie, niczym wielkie, białe wagony powietrznej kolejki. Co jakiś czas zamierały nad jakimś polem, gdzie toczono szczególnie ważny pojedynek. Czasem także tam, gdzie byty już tylko trupy.

Od dwóch godzin trwało bezlitosne wyrzynanie drużyny Maruyamy. Stracił od początku meczu blisko połowę samurajów i dwie z trzech królowych, Złotą i Brązową. Nad planszą co chwila rozbrzmiewały jęki rannych i konających, nikt ich jednak nie zabierał, ze względu na estetykę widowiska. Kałuże krwi szybko tężały w upalnym powietrzu, odcinając się ostro od śnieżnobiałej powierzchni planszy.

Na sąsiadującym z kwadratem Yukia polu od paru minut toczył się zajadły pojedynek. Obydwaj samurajowie tańczyli wokół siebie w rozbłyskach lustrza&shy;nych kling. Człowiek ze znakami Maruyamy, przepołowionym księżycem, zdra&shy;dzał wyraźne oznaki zmęczenia. Wystarczyło mało opóźnienie i miecz przeciw&shy;nika zda się musnął jedynie jego szyję. Wojownik Maruyamy stężał nagle, jakby zalany niewidzialnym betonem, potem powoli, niespiesznie zwalił się na plan&shy;szę. Głowa w hełmie, oddzielona od tułowia, potoczyła się ze dwa metry w kie&shy;runku Yukiego. Zatrzymał ją stopą samuraj Tan-Ho i wziąwszy do ręki pokazał wiwatującym trybunom. Odpowiedzią byt podwójny wybuch entuzjazmu. Samu&shy;raj rzucił głowę pod nogi i kopnął ją z pogardą. Yukio poczuł ohydny, mdły smak w ustach.

– Uważaj, numer siedem, idzie do ciebie królowa! – zabrzmiało w słuchaw&shy;kach. – Z lewej! – Yukio gwałtownie zwrócił się w tę stronę. Szła ukosem przez przeciwległe pole, wysoka, sprężysta, w srebrnej masce i takimż kimonie. Osta&shy;tnia królowa w drużynie Maruyamy, najlepsza jaką miał. Do tej pory zabiła sze&shy;ściu samurajów Tan-Ho i jedną królową. Złotą. Swoim łukiem posługiwała się w sposób mistrzowski. Przechodziła właśnie obok swego ostatniego przeciwnika, który leżał rozkrzyżowany na środku pola, z wbitą po bełt strzałą w mostku. Zbliżała się szybko ku granicy jego kwadratu.

Yukio rozejrzał się rozpaczliwie – samuraj nie miał większych szans w starciu z królową, chyba że potrafił być szybszym do strzały. Stanęła na granicy i pa&shy;trzyła na niego, jakby szacując rozmiar i odległość celu. Yukio przypomniał so&shy;bie, że trening zalecał w takich przypadkach maksymalnie dużo ruchu; ćwiczono nawet z nimi specjalny rodzaj zygzakowatego biegu, utrudniający celowanie. Rozstawił szerzej nogi, gotów do natychmiastowego sprintu. Królowa posunęła się parę kroków do przodu i znowu przystanęła. Łuk trzymała nadal opuszczo&shy;ny, nie założyła też strzały. “Na co jeszcze czeka” – myślał gorączkowo, dopro&shy;wadzony napięciem do ostateczności. Nagle, właściwie nie zdając sobie z tego sprawy, ruszył – królowa podniosła luk do wysokości oczu. Biegł zygzakiem, niezdarnie, skrępowany zbroją. Kierował się do najbardziej oddalonego rogu kwadratu, gdy wtem zdał sobie sprawę, że to błąd. Tam wystawi się tylko na strzałę jak na tarczy. Zmienił ostro kierunek i pobiegł prosto na nią. Zaskoczo&shy;na, opuściła łuk i patrzyła na niego, osłaniając oczy od słońca w geście, który... który już znał. Przystanął, kobieta powoli opuściła rękę. Jej figura i ruchy... Yukio patrzył rozgorączkowany i nie mógł uwierzyć własnym oczom. “A więc płynęła wtedy do Maruyamy” – myślał, nagle olśniony. “Skąd mi do głowy przy&shy;szedł tenis, to jasne, że chodziło o tuk...”. Chciał zerwać z twarzy maskę i krzyk&shy;nąć do niej, że to on, ale powstrzymał go ruch podnoszonego do góry łuku. Świ&shy;snęło, zdążył jednak wykonać półobrót i strzała wbiła się ukosem w gruby, lewy naramiennik. Ostrze zgrzytnęło o kość, głowę zalała mu fala piekącego bólu, którą po chwili zwalczył i opanował. Zachwiał się, sprawiając wrażenie, jakby było z nim gorzej niż w rzeczywistości. Nie była to śmiertelna rana, prawą ręką mógł władać zupełnie swobodnie – padł ciężko na kolana, zamknął oczy i za&shy;marł w tej pozycji, mając nadzieję, że odejdzie. Modlił się o to.

Na próżno – usłyszał ciche, delikatne kroki. Czasami królowe dobijały samu&shy;rajów ciosem karate, aby uczynić widowisko bardziej efektownym. “Naomi, odejdź, proszę...” – szeptał bezgłośnie. Kroki ucichły, przystanęła, zapewne mu się przyglądając. Ostrożnie otworzył jedno oko i zerknął przez szparę w masce. Jego palce odruchowo zacisnęły się na rękojeści miecza. Unosząca się nad nim maska nie miała żadnego wyrazu, płaska srebrna twarz z wąskimi kreskami oczu. “Odejdź” – szepnął raz jeszcze, czując jak jego dłoń milimetr po milime&shy;trze wysuwa klingę z pochwy. Królowa zacisnęła dłoń w pięść i uniosła ją nieco do góry – najwyraźniej miała zamiar złamać mu kręgosłup uderzeniem w kark. Nagle jęknął głośno: “Naomi, nie!” Pięść uderzyła jak piorun – ale ułamek sekundy wcześniej czubek jego miecza rozpłatał królowej brzuch.

Wstał i wyprostował się. Kobieta leżała na wznak, martwiejącymi rękami usi&shy;łując zamknąć potworną ranę na brzuchu. Krew wyciekała wartkim strumie&shy;niem, plamiąc jej ręce i srebrne kimono. To nie mogło potrwać długo, zadał zbyt głębokie cięcie. Stał zmartwiały, z zupełnie pustą głową. Zabił ją, nie ule&shy;gało wątpliwości. Zniszczył jedyną rzecz, na której cokolwiek mu zależało. Po&shy;czuł naraz falę nieprzezwyciężonego wstrętu do samego siebie – byłego yakuzy, byłego agenta, teraz w roli maszynki do szatkowania mięsa. Patrzył na pulsujące w jej brzuchu wnętrzności i nagle pojął, że to właśnie jest to, czego potrzebuje. Natychmiast.

Oparł miecz rękojeścią o beton, a ostrze wsunął w szparę pancerza na podbrzuszu. Uczuł lekkie ukłucie i uśmiechnął się z satysfakcją – cięcie wypadało do&shy;kładnie w tym samym miejscu. Kobieta głośniej jęknęła i zamarła, błądzące po brzuchu ręce opadły bezwładnie. Widział to, zupełnie już obojętny, gotów do pchnięcia, gdy niespodziewanie zapragnął po raz ostatni ujrzeć jej twarz. Upu&shy;ścił miecz i ukląkł przy zabitej, chwilę mocował się z tasiemkami, wreszcie zer&shy;wał maskę i odrzucił ją daleko przed siebie.

Twarz kobiety nikogo mu nie przypominała – pucołowata, o małych, wąskich ustach, zagryzionych do krwi, o dużych oczach, otwartych teraz szeroko i męt&shy;niejących pod wpływem śmierci. Patrzył na to zszokowany. Chciało mu się wyć.

– Tak, to nie ona – odezwał się w słuchawkach znajomy, wystudiowany głos. – Nie brała udziału w tym meczu.

Podniósł do góry głowę. Pajęcze ramię przesunęło nad jego pole gondolę Tan-Ho. Zawisła nieruchomo, jakby ci w środku przyglądali mu się uważnie. Pewnie tak było w istocie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że trybuny zachłystują się entuzjazmem a gigantofony triumfalną fanfarą oznajmiają koniec roz&shy;grywek. Uświadomił sobie, że przecież utrata wszystkich trzech królowych ozna&shy;cza w Shogun Game to samo, co w szachach mat. Dziś wieczorem Maruyama popełni ceremonialne seppuku, a Wielkim Masterem zostanie Tan-Ho. Zgrzyt&shy;nął z wściekłości zębami – wiedział, że nawet gdyby dał się zabić, Tan-Ho i tak by zwyciężył. Głos w słuchawkach niezmącenie mówił dalej:

– Ale i tak ją końcu zabiłeś. Dla mnie. W naszym świecie, zrekonstruowanej społeczności suwerenów i wasali, nie będzie miejsca na żadne wahania czy skrupuły...

– A czy będzie w nim miejsce na miłość? – spytał Yukio i podniósł miecz.

– Ciągle ten Pryer, co? – żachnął się głos. – Miłość? To wymysł, zupełnie te&shy;raz zbędny. Będę ja i to powinno wystarczyć. Przybyłem, ponieważ mnie wezwaliście. Nigdy nie przychodzę do tych, którzy nie są gotowi na moje przyjęcie. Wam to się jednak opłaci – niczego nie będziecie potrzebować, będziecie szczę&shy;śliwi jak dzieci. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak szczęśliwi...

Yukio stał znowu w rozkroku, z ostrzem przytkniętym do brzucha. Oślepiają&shy;co jasne do tej pory niebo ściemniało nagle. Zawyły syreny, światła alarmowe pulsowały jak oszalałe. Nad Tokyoramę nadciągał smog.

 

KONIEC

 

„Fenix” 2/1990

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 60 >