Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Aleksander Fiłonow Literatura
<<<strona 43>>>

 

Środek na bezsenność

 

 

Bezsenność – to dziecię myśli, siostra neurastenii. Kiedy nerwy ćmią, jak chory ząb, kiedy chcesz tylko zapomnieć; zapomnieć, zapomnieć – o niespełnialności marzeń – bezsenność napada, jak zbój, i nie ma większego bólu niż ten. Fizyczny ból wynagradza niesione przez siebie cierpienia, koncentrując samoświadomość w węzeł, całkowicie wyłączając rozum – skupiając całą uwagę na odczuwanych wrażeniach, a zatem – odcinając umysł od możliwości myślenia.

Cicha, chroniczna bezsenność przychodzi nocą, kiedy niczym nie możesz sam siebie okłamać. Podczas dnia schronisz się od nieszczęścia pogrążając się bez reszty krzątaninie wokół codziennych spraw, nie dajesz sobie czasu, aby oprzytomnieć – i w ten sposób rozplątujesz swoją niteczkę niepokoju, jedwab wyciągany z kłębka-kokonu chorej duszy, rozdzielasz siebie na kawałeczki – i na jakiś czas, zapominasz o sobie. Wieczorem – pogrążasz się w hipnotyczny trans- oszustwo telewizji; ale i tam – nie ma spokoju: strasznie; strasznie – i znowu krążą myśli – ale – w końcu! – można nie myśleć: muzyka, muzyka – dopóki spiker nie pożegna nas życzeniami spokojnej nocy. I wtedy ta noc podkrada się do ciebie. Najpierw – wydaje się nam – że udało się oszukać ją nudą ciągnącego się-nieskończenie-nudnej-powieści, która czytasz do chwili sklejenia się powiek, do dźwięczącej pustki w głowie, dopóki nie odkryjesz, że właściwie nie czytasz – ledwie trzymasz książkę i masz już zamknięte oczy – i wtedy delikatnie, pieszczotliwie – żeby nie rozwiać senności, nie wystraszyć jej – wyłączasz światło i pogrążasz się ? zapomnianą i pożądaną drzemkę – żeby za kilka minut – sen rozpadł się! – zadrżawszy, nagle odczuwamy naszą trzeźwą jaźń na samym dnie okrągłej czaszy nocnej ciemności. Przerażone serce bije jak oszalałe w klatce piersiowej, i właśnie wtedy pojawiają się cichcem, niechciane, myśli – wampiry, ukryte za samo-okłamywaniem się, – wpijają się w mózg plątaniną czarnych pijawek.

Przestajesz okłamywać siebie i otwierasz oczy. Patrzysz w ciemność, przelewającą się przez brzeg nocy, czując swój oddech, który ciepłym owalem przebija się przez chłód nieoświetlonego powietrza. Podskakujesz na każdy dźwięk, przerywający się przez cieniutką oponę milczenia: skrzypienie tramwaju, piosenkę pijaka, leniwy sygnał-krzyk wystraszonego alarmu samochodowego – denerwują ciebie, zmuszają twoje serce do nerwowego, rozpaczliwego trzepotu – i cieszą – ponieważ na jakiś to ułamek sekundy unieruchamiają tłoczące się w głowę myśli.

A myśli tłoczą się, ściskają twoje serce, odżywają gorączkowym dreszczem po nagle spoconej skórze, i zatykają nam dech, wstrzymując go mocno ściśniętym kułakiem gdzieś tam pomiędzy przeponą i wibrującymi z wysiłku żebrami. I tylko z rzadka nachodzą nas, krótkotrwałe zapaści w niebyt, w drzemkę: niczym szczęk bezpiecznika, wyłączającego przeciążoną jaźń...

A rankiem – przeciąg, ryczący, jak tunel aerodynamiczny: wrażenia bezdźwięcznie ześlizgują się po wilgotnej powierzchni świadomości, i dopiero po paru godzinach świadomość znowu nabiera swojej zwykłej szorstkości. Zaczerwienione oczy nie patrzą – czepiają się przedmiotów, znajdując w nich oporę dla chyboczących się chlipiących myśli – strzępków, zlepionych w nierozwiązywalny motek, przechwytujący fragmenty zdarzeń, osób i słów. Nakładają się na siebie warstwami błota, osiadającego na powierzchni trwogi i maskującego ją. Groźbą skłaniasz mózg do pracy, wykręcasz go jak pranie, zamęczasz siebie, gromadząc wrażenia – w nadziei, że potem, wieczorem... Urywasz myśl, ukrywasz ją przed sobą samym. A po pracy przeciągasz moment powrotu do domu, do wystygłego telewizora, odkładasz go, wędrując gdzieś tam – kiedy nagle postrzegasz siebie – odkrywasz, że jesteś gdzieś, na ulicy; a twoje nerwy są jak ostre raszple...

Będąc właśnie w takim stanie Kosow wszedł do sklepu – po nic – po prostu: aby odwrócić swoją uwagę od siebie samego. I wtedy skrajem świadomości, na krawędzi pola widzenia nagle zaczepił się o-coś- coś-ważnego: konieczne. Ściana z waty, oddzielająca go od otaczającego go świata, w niektórych miejscach zaczęła przeświecać, pojawiły się w niej pęknięcia – i jak żarzącym się drutem dotknęła do nieoczekiwanie obudzonego słuchu czyjaś to niechlujna fraza:

– ... całkiem zgłupieli, tylko pieniądze, a ja, może...

I wtedy Kosow znowu rozpoczął istnieć. Zrozumiał: cos tam przyciągnęło- coś-takiego tam napisano – oto: "...łóżko... wyzwala od bezsenności, bólów głowy (Bóg a nim, bólem głowy! – dalej, dalej!)... dociera do niego: elektrosen bezkontaktowy, wibromasażysta, termoregulator i zegar elektroniczny – budzik programowalny na cały tydzień... z dostawą do domu..." I niewiarygodna, porażająca umysł – nawet dziś – cena.

Ale Kosow już wiedział, że tak powinno być, ponieważ on jest gotowy i taka cenę zapłacić. Natychmiast. Teraz. Od tego czasu, kiedy odeszła od niego żona – on... Tym bardziej, że inflacja... Może kiedyś będzie żałował – potem; ale dzisiaj – jest gotowy na wszystko; choćby dla jednej, spokojnej nocy. Wyjął kartę kredytową i ruszył do kasy.

Następne dwie noce Kosow nawet nie próbował zasnąć. Po co? Później nadejdzie ulga. Po prostu patrzył w ciemność męczył się swoimi myślami. Wspomnieniami. Próbował zrozumieć. Siebie, swoje życie. Palił, obserwował w ciemności ruchy pomarańczowo-czerwonego ognika papierosa. Teraz tak można. Można palić leżąc w łóżku, można wrzucać brudną odzież stertą w wannę, można – choćby na ścianie gównem rysować, wszystko wolno! Nikt nie może zakazać.

No, dobrze – była praca, dysertacja, znowu praca – po co? Przecież nie z miłości dla jej samej   – to pewne. Dla pieniędzy? No, ogólnie rzecz biorąc... Chociaż pieniądze – nie tak je zdobywają. A potem Nina... Niech to diabli wezmą, przecież teraz nie ma nikogo! Sprawdzone.

A tak na prawdę – za wcześnie zrobiliśmy sobie dziecko. Mogła jeszcze troszkę poczekać! Chociaż, oczywiście, ciężko przechodziła aborcje. Po każdej – całkiem nie była sobą. Złośliwa, dominująca – klęła Kosowa, klęła. Przyznawała, że najzwyczajniej nic nie może ze sobą zrobić – tak reaguje: w takie dni nienawidziła wszystkich i wszystkiego, a szczególnie jego, Kosowa. A po trzeciej aborcji – po prostu odeszła. Powiedziała: "Konie, Sieriej. Nie mogę więcej. No nie mo-gę! Żegnaj." I odeszła.

Nie pobiegł za nią, nie błagał o powrót. Wiedział: to beznadziejne. Wiedział: byłoby tylko gorzej. Przeszło.

Ale naprawdę kochał. I tylko ją. Nie zdradził ani razu. Całe życie Kosowa to był tylko – dom i praca. A i w pracy: cały czas tylko pragnął być w domu, śpieszył się do Niny. A ona mimo wszystko odeszła.

Najpierw Kosow próbował pić, ale nie mógł się upić: upojenie wprowadzało go w stan takiego przygnębienia – rozpaczy – że kiedyś Kosow mało nie zadławił się wieszając się we własnej wannie na haczyku od prysznica. W ostatniej chwili nagle stało mu się żal – siebie; i rozryczał się (zupełnie jak baba, lamentując i lekko wyjąc): na kolanach, z głową na brzegu wanny; potem ucichł: zasnął. Po tym już nie próbował pić.

 

Nie oszukali: przywieźli, ustawili łoże, tam gdzie wskazał Kosow, i – okazało się, że to w ogóle unikalny, robiony na zamówienie model, wyprodukowany nie dla zysku, a właściwie – nie wiadomo z jakiego powodu: konwersja przemysłu zbrojeniowego na produkcję cywilną. Długo sprawdzali oscylogramy w punktach pomiarów kontrolnych, odrzucając niezręczne propozycje jakiejkolwiek pomocy Kosowa, odmówili nie tylko wódki, ale i zakąski – i odeszli.

A Kosow pozostał. On – i pośród porozstawianych po kątach mebli – zostało też kremowo lśniące łoże, błyszczące jak jarząca się plastykowa naklejka na ściemniałym starym obrazie.

Kosow szybko przejrzał odbity na ksero maszynopis instrukcji, i zdecydował się skorzystać z niego od razu, nie czekając na stosowny czas. Nastawił budzik na szóstą trzydzieści cztery (strasznie nie lubił okrągłych liczb), wypróbował wibromasażystę, trochę wahając się wyłączył termoregulator, i – z zatrzymanym na sekundę sercem – nacisnął na przycisk "sen".

Nic się  nie stało. W myślach Kosowa formułowała się złość na oszustów-handlowców, ale nie zdążyła się wykształcić, zwiesiła się jak zwiędły owoc w opustoszałej świadomości. Myśli jego leniwie kłębiły się grzęznąc w asfaltowej mazi. Zdążył tylko odczuć niecodzienne, zapomniane szczęście: nie odczuwania myślenia – i zapadł w sen. Aparat pracował.

 

Stopniowo Kosow docenił i wibromasażystę, i przyjemność spania pod cieniutkim prześcieradłem – termoregulator zlikwidował potrzebę sypiania pod kołdrą, ale – mimo wszystko -najważniejszą dla niego – Kosowa – częścią cudu – łóżka był elektrosen. Gorączkowy, zabiegany i  zaszargany świat wzdrygnął się i nabrał stateczności. Teraz nic go już nie ruszy. To nie tak, żeby nie spotykał nieprzyjemności – natykały się one na monolit spokojnego snu Kosowa i ... rozpływały się. A i sam Kosow – stał się – jak skała. Twardo stał na nogach, czując, że jego tyły są bezpiecznie chronione – ponieważ, jakby nie próbowano jego zgiąć i złamać w ciągu dnia – w nocy, zwykłym naciśnięciem przycisku, usuwał to, anulował wszystkie takie wysiłki. I im bardziej było trudno, tym większe odprężenie przynosił sen, stawał się ratunkiem, panaceum. Przyzwyczajenie weszło mu w krew, i Kosow – już nawet bez określonego powodu – kiedy nie miał co robić – uciekał w sen.

 

W dwa miesiące od chwili kiedy pojawiło się u niego to łóżko, Kosow z przyzwyczajenia sięgnął rankiem po papierosa z paczki, podniósł go do ust, a wtedy nagle coś go całego targnęło, odrzucił papierosa, i z ostatecznym obrzydzeniem, zmiął i wyrzucił ledwo rozpoczętą paczkę. Razem z snem wracało mu zdrowie – fizyczne i duchowe.

 

Sen, co prawda, miewa i swoją "ciemną stronę": koszmary. Za którymś razem Kosow obudził się nagle z uczuciem, że przeżuwa go jakaś ogromna, gorąca i zaśliniona paszcza, miękko przesuwając w bezzębnych dziąsłach. Przerażony, wyrwał się, usiadł – owiało go chłodem – i dopiero wtedy Kosow zrozumiał, że to tylko pracujące na pełną moc – termoregulator i wibromasażysta. Najzwyczajniej w świecie przetaczał się we własnym pocie po pulsujących rolkach "masażysty". Kosow westchnął, zmniejszał temperaturę i moc aż do momentu poczucia przyjemnego kołysania i nacisnął przycisk.

Znowu zamieszkał z Niną. Oczywiście, już między nimi nie było mowy o wzajemnej cielesnej ciągocie, a duchowa i tak nigdy nie istniała, ale za to pojawiło się coś więcej: jakieś "dotarcie się", wzajemna konieczność obecności drugiej osoby. I urodził się syn; Nina była szczęśliwa. Sypiali teraz oddzielnie, ale Kosow nie przejmował się tym...

 

...Obudził się od chłodu . Pokój ciężko napełniał szary półmrok przedświtu. Kosow powoli usiadł w łóżku. Termoregulator nie pracował, i pościel stygła szybko, oddając zimnemu powietrzu ciepło ciała Kosowa. Nie było snu. Teraz zdarzało się to coraz częściej: coś psuło się w subtelnym mechanizmie, albo w samym Kosowie. Chciał wstać, ale od gwałtownego ruchu w oczach mu pociemniało, zabolało serce, i znowu usiadł, nerwowo wdychając powietrze chrypiącymi płucami. Zimno mu było siedzieć w samej bieliźnie, i sięgnął po spodnie, walające się obok krzesła. Zobaczywszy swoją rękę wystraszył się. Cienka, koścista ręka staruszka. Jakby mięśnie i skóra zaczęły spływać z kośćca, ale zastygły cienkimi gumowymi osłonami. Węźlaste żyły wychodziły tak jakby leżały na wierzchu skóry, a pod skórą płytko dygotały niteczki mięśni, jakby tam gnieździły się niezależne od Kosowa maleńkie nieśmiałe istotki. Spuściwszy oczy, zobaczył sterczące kości kolan, chude łydki z woreczkami gruzełków i podagrycznie skręcone palce.

Nagle poczuł przerażenie, i niezdecydowanie zapłakał, wciągając łzy nosem i cichutko chlipiąc. Obejrzał pokój, zobaczył odłażące tapety, okno bez zasłon, na stoliczku – buteleczki z lekarstwami i malutki telewizor... i jeszcze... kanapę w rogu. Tam... wcześniej – sypiała Nina.

Opierając się o ścianę, poszedł do kuchni, po drodze zaglądając do lustra. Ale nawet lustro nie chciało go okłamywać – i zobaczył maleńką twarzyczkę staruszka, obwisłą od ciężaru nie-elastycznej skóry i pokrytą plamami wątrobowymi, na których tle siwa szczecina wyglądała nawet elegancko. Dotarabaniwszy się do kuchni, rozkaszlał się i nie mógł przestać, dopóki nie napił się wody. Przysiadł na taborecie: złapać oddech; zamyślił się.

Przypomniał sobie nagle, jak strasznie umierała Nina, ciągle czepiając się jego rąk, jak ostatniej nadziei, kiedy narkotyk przestawał zagłuszać rozrywający wnętrzności ból, i ciągle czekała, czekała na Witię, na syneczka, na Witię – dopóki była przytomna. A potem – jak we śnie – straciła świadomość bytu – na długo, długo – i: agonia. I Kosow wiedział: jego czeka to samo... niedługo; sen – inny, bez marzeń – sen; bez przebudzenia. I wspomniał: życie nie było snem; sen zżerał życie; zagłuszał je jak narkotyk; odeszli od niego w sen i żona; i miłość, i syn; i praca. Pozostał jedynie – tylko sen. Tak przeszło całe jego życie. Okłamywał siebie – snem. Bezmyślnie. I nie żył; spał. Ma dopiero 47 lat, ale już jest starcem; już do niczego, już nie ma kiedy. Nawet spać – bez elektronicznego monstrum, które swoją miękką paszczą pożarło całe jego życie – nie umie i nie może. Zrozumiał to, Kosow, i strach zaczął – jak zazwyczaj – wysysać jego krew z rak i z serca.. Zrozumiał: a przecież starał się – dążył do przyszłości, do jutra, a nie – w sen. W lepsze, piękne jutro. Z dnia dzisiejszego uciekał w jutro. Sen – tylko środek – stał się celem. I oto – przebudzenie. Takie ma to "jutro". I innego już nie będzie. Cały ten wywód przeprowadził całkiem obojętnie, i – natychmiast zapomniał.

I jego myśli znowu potem – zawirowały, zapętliły się w tradycyjny motek. A przecież żyć trzeba – teraz, dzisiaj – choćby boleśnie, choćby krwawo – ale żyć!

Wściekłość zaprowadziła go do pokoju – Kosow wbiegł: łamać, zabić! Ale po drodze znów zgiął go w pół kaszel, i Kosow skulił się na chłodnej podłodze, wypluwając w kaszlu swoje zamęczone płuca.

"Z pewnością zaraz umrę – stwierdził – i, dzięki ci, Boże. Tylko... lepiej by... we śnie..."

Na ulicy nastąpił dzień. Kosow wstał, podreptał do okna, popatrzył na ryży od brudu prostokąt podwórka.

– Jakie słotne lato... – wyszeptał cichutko i zaczął szukać papierosy "Biełomor".

 

Tłum. Zbigniew Landowski

Okładka
Spis Treści
Tomasz Agurkiewicz
Tomasz Agurkiewicz
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Jacek Andrzejczak
Tomasz Bąkowski
Shigor Birdman
Ryszard Bochynek
Dawid Brykalski
Dawid Brykalski
Charms
Sebastian Chosiński
Paweł Ciemniewski
Paweł Ciemniewski
Gregorio Cortez
Gregorio Cortez
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Andrzej Drzewiński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Tomasz Duszyński
Łukasz Dylewski
Mateusz Dymek
Ryszard Dziewulski
Ryszard Dziewulski
Piotr Ferens
Michał Fijał
Michał Fijał
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Aleksander Fiłonow
Jurij Gawriuczenkow
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Grzegorz Gortat
Jakub Gruszczyński
W.Grygorowicz
Agnieszka Hałas
Agata Hołuj
Agata Hołuj
Agata Hołuj
I.Ilf i J.Pietrow
I.Ilf i J.Pietrow
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Dariusz S. Jasiński
Maciej Jesionowski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Marcin Jeżewski
Daniel 'Beesqp' Jurak
Daniel 'Beesqp' Jurak
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Maciej Jurgielewicz
Irena Juriewa
Irena Juriewa
KAiN
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Hubert Kolano
Tomasz Kolasa
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Mariusz Koprowski
Marcin Korzeniecki
Rafał Kosik
Kot
Kot
Kot
Kot
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska
Justyna Kowalska

Archiwum cz. II
< 43 >