Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej 'Soulless' Kozakowski Literatura
<<<strona 04>>>

 

Blackie

 

 

„Albowiem jam jest śmierć

przeznaczona każdemu z was.

Jam jest zbawienna śmierć

przed którą ogarnia was strach”

[Skuegg Johess, „Ballada o początku, ballada o końcu”]

 

I

 

Łańcuchy puściły nagle. Ciężko zwalił się na kamienną podłogę. Syknął z bólu i zaczął rozcierać pokaleczone nadgarstki. Było nienaturalnie cicho. Coś ciężkiego wisiało w powietrzu, coś, co umykało oczom, ale było prawie namacalne i dobrze wyczuwalne oddechem i skórą. Uświadomił sobie, że mimo, że nie było zimno, całe jego ciało pokrywała gęsia skórka. Odkaszlnął – po małej, pustej salce nie rozeszło się żadne echo. Przeszedł go lodowaty dreszcz, nie wiedział, bardziej obrzydzenia, czy strachu. Zauważył, że pomieszczenie wypełnia ledwie dostrzegalna czarna mgła. Chciał odruchowo odegnać sprzed oczu, zwisającego z sufitu pająka, który nie usiłował nawet uciekać. Nie był pająkiem. Metr nad podłogą wisiała zatrzymana w połowie drogi ku podłodze, kropla wody. Zaczął krzyczeć.

Zasuwa pękła bezgłośnie, nie stawiając żadnego oporu. Bez żadnego wysiłku otworzył ciężkie, okute metalem drzwi. Wyszedł na korytarz. Oba jego końce ginęły w mroku. Na ścianie naprzeciwko jego celi, grubymi, czarnymi kreskami, wyrysowany był jakiś symbol. Przyjrzał mu się uważnie, ale nie znalazł jego odpowiednika w swojej pamięci. To boleśnie przypomniało mu, że nie wie skąd się tu wziął, ani co to za miejsce. Pod ścianą leżała duża gruda czarnej kredy. Podniósł ją, pasowała do jego dłoni. Gęsia skórka ciągle nie ustępowała.

Drzwi do cel były rozmieszczone po jednej stronie korytarza, co dwadzieścia dziewięć kroków. Wszedł do pierwszej, umieszczonej na lewo od swojej. Na pryczy leżał półnagi mężczyzna w nieokreślonym wieku. Nie ruszał się. Czas zastygł także dla niego. Wyglądało na to, że wchodzący mężczyzna jest jedyną istotą zdolną do ruchu i działania. Podszedł do nieruchomego więźnia i spojrzał w jego półprzymknięte oczy. Czerń wokół wyczuwalnie zgęstniała. Nagły dreszcz przeszył ciało stojącego człowieka. Dreszcz przypomnienia. Małe nagłe olśnienie – wiem! wiem! wiem, co mam robić! Przykucnął, mocno przycisnął czarną kredę do kamiennej posadzki i zaczął rysować. Pierwszy okrąg był dość koślawy, lecz szybko go poprawił.

To wyszło jak mgła, jak wąż, z kamienia, spod Znaku. Wbiło mu się w pięty, rozdzierającym bólem przeszło wyżej, wyszło łydkami, by na zewnątrz okrążyć ciasnymi spiralami kolana, wbić się w uda, splątać wokół wnętrzności, wyjść lędźwiami, wypalić piekielnym żarem swój symbol na plecach, wejść w stawy barkowe, wyjść poniżej łokci i spiralnie podążyć do nadgarstków, owijając mu się wokół wskazujących palców. Ból był ogromny, choć sprawiał mu jednocześnie ogromną przyjemność. Stał się Tym, To złączyło jego dłonie silnym klaśnięciem i dopiero wtedy oddzieliło się od Znaku na podłodze. Otworzył ociekające własną krwią usta i spojrzał na swe ciało. Przenikała go i otaczała sama esencja czerni, wypełniała luki w jego pamięci, w jego zagubieniu i wątpliwościach. Stał się istotą kompletną. Wyszedł ze Znaku. Poczuł setki, tysiące, miliony otaczających go żywych istot, a pierwsza z nich leżała tuż przed nim.

Przecięta równo tuż poniżej nosa, niby najostrzejszym mieczem, czaszka więźnia wlepiała w niego swoje przerażone oczy. Pozwolił jej przez chwilę podążać razem ze sobą w jego strumieniu czasu, by uchwycić ten jeden błysk największego strachu wypełniającego martwe już oczy. Starym siennikiem dokładnie i metodycznie usunął z podłogi pozostałości kredy. Ułożył w tym miejscu wnętrzności mojej pierwszej ofiary. Równoboczny trójkąt, a w środku połowa czaszki, tak, ten wzór był mu bliski. Wyszedł z celi. Otaczające go zewsząd iskierki życia, świeciły w jego umyśle jasno i wyraźnie, otwierając przed nim nowe, całkowicie nieludzkie zmysły. Czarne spirale wystające z jego przedramion przeciągnęły się jak głodny wąż.

Dwieście odebranych istnień później, kiedy był pewny, że ból rozsadzi jego czaszkę, czerń powoli go opuściła. Wsiąkła w kamienną posadzkę, nie pozostawiając po sobie żadnego materialnego śladu. Stał na korytarzu sam, obryzgany krwią swoich ofiar i swoją własną, wypływającą z ran pozostałych po wyjściu Tego. Czuł się podobnie jak ktoś po zabiegu akupunktury, kiedy ból wystających igieł staje się czymś normalnym, a ich nagłe usunięcie powoduje sekundowe uczucie głodu, porównywalnego z narkotycznym. Był najsamotniejszą istotą we wszechświecie. Był znowu tylko człowiekiem. Człowiekiem w obcym więzieniu, pełnym podobnych mu ludzi, nie znającym ani przyczyny, ani celu. Jak większość z nich. Więźniem, który zabił innych więźniów, mordercą. Nie było mu z tym źle.

Kilometry korytarzy, niekończące się spirale schodów, ucieczka przed powracającym echem własnych kroków. I czerń, która dogoniła go znowu, tuż przed główną bramą. I ból głowy, który nieco zelżał i zmienił się w zrozumiały głos. Nadchodzące w rytmie uderzeń serca słowa – „...nagrodę ci siłę byś się stąd wydostał”. Strażnicy leżeli na ziemi, z ich uszu i oczu sączyły się strumienie krwi. Z całych sił naparł na bramę. Otwarła się powoli, z metalicznych zgrzytem.

Dwa miesiące ucieczki. Zszedł sam i bez broni z gór i żył. Dowlókł się do jakiejś wioski, gdzie zaopiekował się nim jakiś chłop. Przemywał jego rany i dawał jeść. Może robił to ze strachu, nie wiedząc, kim jest ranny, a może z prawdziwej litości. Ocalony przedstawił mu się jako Korren de Brignac, pan na pięciu wsiach z regionu Trzech Rzek, zdradzony i podstępnie zaatakowany podczas polowania na niedźwiedzie w górach. Przygotował sobie taką tożsamość jeszcze w drodze. Wymyślona pozycja była na tyle wysoka, by chłopi trzymali się z daleka i na tyle niska, by nie była warta sprawdzenia przez szlachtę. Przekonał chłopa, by nie mówił nikomu o tym, że przeżył, bo tak będzie łatwiej mu dotrzeć do domu i wykazać wszystkim nikczemność i zdradę jego konkurenta do ręki pani Adrielli, najpiękniejszej damy w królestwie, oczywiście zaraz po królowej. Po wyzdrowieniu pomieszkał u swojego wybawiciela jeszcze kilka dni, obiecał mu w zamian za opiekę dobrego konia pod pług i parę krów, wypytał o wszystko w okolicy i udał się do Naparstka Fiorri.

Miasto rozłożone było na przełęczy, między górami Szpikulec i Odwaga Pięciu. Zamykało jedyną naturalną drogę przez góry i wyznaczało południową granicę królestwa. Warunki naturalne czyniły z niego niezdobytą fortecę. Powinno tam mieszkać dobre parę setek ludzi, w tym sporo silnych wojowników. Wzdrygnął się na sam sposób, w jaki o nich pomyślał. Jak o swoim pożywieniu, tak jakby już byli martwi. Resztka człowieczeństwa przez chwilę usiłowała upomnieć się o swoje prawa. Kolejny raz przegrała.

Spomiędzy pokrytych śniegiem szczytów, wschodziło słońce. Miało niespotykany o tej porze roku kolor, wpadający z czerwieni w purpurę. Przed wschodnią bramą stało kilkanaście wozów wyładowanych towarami. W chwilę po opuszczeniu mostu, strażnicy sprawnie zaprowadzili porządek wśród oczekujących. Korren de Brignac był jedynym pieszym. Stanął spokojnie na końcu i czekał na swoją kolej. Dwie godziny później wkroczył na pełen ludzi rynek. Znalazł kawałek wolnego miejsca koło rynsztoka, wyjął z kieszeni czarną kredę i zaczął rysować.

W mieście zginęło ponad tysiąc osiemset osób. Wszyscy, prócz jednej. Dazella Brownreedle stała przerażona, wciśnięta w kąt sali jadalnej kupieckiego domu. Przy drzwiach leżała jej macocha, rozszarpana niesamowitymi, czarnymi pazurami tego, który zniszczył miasto. W oczach ocalałej dziewczyny czaiła się histeria. Nie wybuchła krzykiem tylko temu, że strach zatkał jej gardło. Była najstarszą córką szanowanego w mieście kupca, handlującego winem. Miała dwadzieścia lat, była wysoka i szczupła. Miała długie, ciemne, falowane, opadające na ramiona włosy i duże, niebieskie oczy. Z większej odległości ktoś mógłby pomylić ją z elfką. Jej matka zmarła przy porodzie, a Dazella była jej jedynym dzieckiem. Stała teraz twarzą w twarz ze śmiercią we własnej osobie. Tak się jej przynajmniej wydawało. Człowiek przedstawiający się u bram miasta imieniem Korren de Brignac nie był śmiercią, był tylko jej apostołem.

Podszedł kilka kroków, zatrzymał się i spojrzał na nią. Zaczął kiwać głową płynnie na boki jak tańczący wąż. Wysunął ku niej ręce i w tym momencie wystrzeliły z nich struny ciemności, jednocześnie prostując się na jego ciele, czym wywołały nienaturalny przykurcz dolnych kończyn. Czarne linie dopadły jej nadgarstków, owinęły się wokół nich i rzuciły dziewczyną o podłogę, ciągnąc jednocześnie ku niej mężczyznę. Dazella dopiero teraz zaczęła krzyczeć, jej oczy zaczęła pokrywać mgła szaleństwa. Gdy ich ciała zetknęły się ze sobą, ciemne pasma wyrwały się z nóg Korrena i zaczęły formować u jego podbrzusza ogromnego fallusa. Czarny, długi może na łokieć, z końcówką zakończoną dwoma krótkimi, wijącymi się cieńszymi pasmami, przyciągnął szybko ciało opętanego mężczyzny do skrępowanej kobiety. Ruchome końcówki szybko rozerwały jej granatową suknię i nie przestając młócić dookoła, weszły w kobietę, wciągając do środka całego demonicznego fallusa. Korren zaczął rytmicznie podrygiwać, raz wolniej, koncentrując się na zadawaniu cierpienia, raz szybciej, zaspokajając swą żądzę. Po paru minutach było po wszystkim. Mężczyzna uśmiechając się szeroko przez cały czas, rozerwał resztki pokrwawionej sukni, wydarł z niej długie pasy i skrępował zgwałconej dziewczynie ręce. Przywiązał ją do belki podtrzymującej strop. Pasma czerni z powrotem wróciły na swoje miejsca w jego udach. Apostoł śmierci zszedł schodami na dół, wyszedł z budynku i omijając zwłoki udał się w kierunku północnej bramy. Dazella Brownreedle ciągle krzyczała. Tak samo jak kiedyś jej matka.

 

II

 

Siedział na rzeźbionym drewnianym stołku. Był wysoki jak na człowieka, Miał długie, proste, czarne włosy i niespotykanie jasne, błękitne oczy. Po drugiej stronie wyrzeźbionego w kamieniu stołu, siedziały trzy elfy. Najstarszy z nich zaczął mówić.

– Dziś Darianie są twoje dziewiętnaste urodziny. Musisz zadecydować o swym dalszym życiu. Wychowywaliśmy cię od dnia twych narodzin, gdyż ujrzeliśmy w tobie istotę obdarzoną potężną mocą. Nawet teraz jednak nie wiemy, czy jest to moc dobra, czy zła, czy przyniesie nam i tobie szczęście i pomyślność, czy zagładę i hańbę. Wychowywaliśmy cię w zgodzie z naszymi przekonaniami i wierzeniami, lecz podczas wypraw poznałeś też świat ludzi. Dziś o zachodzie słońca musisz sam zadecydować, czy nadal chcesz pozostać z nami i przyjąć odpowiedzialność opieki nad naszymi lasami, czy wolisz podążyć życiową drogą ludzi, mieszkających w miastach z kamienia. Nie śpiesz się z odpowiedzią, zastanów się dobrze, idź posłuchaj swojego wewnętrznego głosu, niech on ci podpowie, co masz zamiar dalej robić. Weź teraz – stary elf wstał i podsunął po powierzchni stołu sporej wielkości kosz, przykryty jasnoczerwonym materiałem – to ze sobą, obejrzyj, dotknij i zastanów się, który z tych przedmiotów przyda ci się najbardziej. Niezależnie od tego, co postanowisz, będziesz mógł zatrzymać go dla siebie – elf złączył dłonie i ukłonił się, dając znak zakończenia rozmowy.

Mężczyzna ukłonił się również, podniósł kosz i wyszedł. Szedł przez wioskę, odprowadzany spojrzeniami elfich oczu. Ona też stała między wszystkimi. Rzuciła mu krótkie spojrzenie spod swoich prawie białych włosów, po czym wróciła do swej chaty. Chciała odejść razem z nim. Zastanawiała się tylko jak mu o tym powiedzieć. Wzięła swój podróżny worek i wyszła tylnymi drzwiami. Szła ze spuszczonym wzrokiem. Zatrzymała się dopiero przy trakcie, pół godziny drogi od wioski. Tu postanowiła na niego zaczekać, mając nadzieję, że nie odejdzie bez niej. Safralin była od niego wyższa i starsza o kilkanaście lat. Podobnie jak on, była już dorosła. Po ostatniej nocy kochała go jeszcze mocniej. Tak mocno, że gotowa była dla niego znieść wygnanie i wykluczenie ze społeczności, była gotowa na wszystko. Przynajmniej tak jej się wydawało.

Darian doszedł do żywokrzewowej bramy, prowadzącej ku Oazie Samotności. Spojrzał jeszcze raz za siebie, na wioskę, w której się wychowywał, dorastał, w której nauczył się wszystkiego, co znał, nawet miłości. Szedł przed siebie, omijając nielicznych mieszkańców, pogrążonych w rozmyślaniach, dopóki nie znalazł swojego ulubionego miejsca. Stary dąb, spróchniały od środka, leżał nad samym brzegiem małego strumyka. Właściwie decyzję podjął już dawno, lecz nie zamierzał sprzeciwiać się starszyźnie, ni otwarcie okazywać pogardy do tradycji. Znalazł wygodne, wysiedziane już dobrze miejsce, usiadł na zwalonym pniu okrakiem, postawił przed sobą kosz i odkrył przykrywający go materiał. Wyciągał przedmioty po kolei, z namaszczeniem i ciekawością.

Kamienne jabłko – symbol wiedzy i mądrości, uczonych w piśmie i alchemii – nie, to nie dla niego, nigdy go to nie ciągnęło. Drewniana rzeźba ptaka Sassituri – dla tych, którzy byli związani z naturą, pielęgnujących jej prawa i chroniących ją przed zniszczeniem – nie, to nie dla niego, nie uczył się nigdy w tym kierunku, w naturze przerażała go jej dzikość, tak samo jak przerażała go wrodzona niechęć elfów do zmiany tego stanu. Krzemienny młotek – znak rzemieślników – nie, to nie dla niego – nie miał nigdy dość cierpliwości, by zrobić coś ładnego i użytecznego. Zwinięta w pętlę mocna, błyszcząca nić – struna do lutni i cięciwa do łuku – nie, to nie dla niego – nie miał duszy artysty, ni oczu sokoła, tego akurat trochę żałował, bo w głębi zazdrościł wprawnym łucznikom. Srebrny sztylet – symbol wojowników i obrońców – nie, to też nie dla niego – odrzucił tę możliwość już dawno. Koszyk był pusty. Decyzję podjął ponad dwa lata temu, gdy miał pierwszy koszmar. Śnił o mrocznych, kamiennych komnatach, pełnych martwych ludzi, korytarzach pokrytych świeżą krwią i o ciemnej postaci, zostawiającej po sobie cienki, czarny ślad. Zaczynał ją gonić, lecz zawsze mu umykała. Kiedyś, we śnie, pozwolił jej uciec, a sam zaczął się za nią skradać, aż ujrzał ją masakrującą kolejnego nieszczęśnika. Postać ciągle się śmiała, głosem szaleńca, któremu zabijanie sprawiało jedyną radość. To był jego głos.

Zdjął koszulę, przechylił się mocno w bok, przytrzymując się brzegów starej dziupli i zanurzył głowę w strumieniu. Energicznie strząsnął wodę z mokrych włosów. Wziął do ręki sztylet, złapał w nim odbicie słońca, lecz nie zmrużył oczu. Wziął głęboki oddech i wbił go sobie z całej siły w pierś. Zdążył, nim zwiewna nić czerni, powoli sącząca się spod starego kamienia, dotarła do jego stóp. Siedząca kilka kilometrów dalej, na wygodnym pniu, Safralin zaczęła krzyczeć. Łzy, które nagle pojawiły się w jej oczach i zaczęły spływać po policzkach, przyklejały jej włosy do twarzy. Włosy tak samo białe, jak u Dazelli Brownreedle, matki Dariana, gdy znaleźli ją elficcy kupcy.

 

III

 

Płomień tlił się nikłym blaskiem. Wszystko było przesiąknięte wszechobecną wilgocią. Truk dorzucił małą wiązkę ledwo podsuszonych korzeni. Wszyscy obecni uważnie śledzili jego ruchy, zdając sobie sprawę, że zgaśnięcie ognia może oznaczać koniec ich nędznego życia. Nie obawiali się dzikich zwierząt. Bali się wody, lejącej się z nieba, bez ustanku, kolejny dzień. Dawno utracili już rachubę czasu, ciężkie sino-szare chmury nie przepuszczały ani odrobiny światła. Wszystko można było znieść, jedzenie mokrych korzeni i prawie surowych, śniętych ryb, ale nie można było znieść wszechobecnej wilgoci, wykręcającej stawy i wywołującej ciągłe przeziębienie. I mroku, wdzierającego się czarnymi pasmami cienia, tańczącego na ścianach, w rytm drżenia płochliwego płomienia. Ich jedynego obrońcy.

 

IV

 

Czeladnik odłożył dłuto i zaczął dokładnie przyglądać się swojej pracy. Skończył już całą stronę i nie znalazł na niej żadnego błędu. Mistrz Fjöld będzie zadowolony – pomyślał – a może da mi jutro wolne? Chłopak sprawdził jeszcze raz każdą literę wyrytą na prostokątnej desce i uśmiechnął się. Mógł iść do swojej izby i przy świetle kaganka czytać rękopisy, które kiedyś będą wydrukowane, a także i te odrzucone. Niektóre traktowały o sprawach wiary, inne o wyrobie narzędzi, sztuce polowania albo uprawie roślin. Gdy tak czytał kolejny, zastanawiał się jak by to było, gdyby został mnichem, rolnikiem, czy żołnierzem. Przeżywał wtedy te swoje wymyślone żywoty, lecz w końcu dochodził do wniosku, że najlepiej jednak być czeladnikiem drukarskim, bo można dowiedzieć się tylu rzeczy, nie narażając się na niebezpieczeństwo, albo chociaż nudę bycia kimś innym.

Jego rodzice zginęli, gdy miał zaledwie kilka lat. Morowe powietrze zabrało niemal całą wioskę. Przygarnął go wtedy opat i wychowywał na ogrodnika, dopóki nie zauważył, że mały ciekawy jest świata i lgnie do nauki. Nauczył go wtedy czytać i pisać, a że chłopcu kaligrafia szła nadzwyczaj sprawnie, choć nie miał może tyle tej cierpliwości, potrzebnej do zdobienia inicjałów, oddał go na termin do drukarza. Tu młody Samuel odnalazł się wyśmienicie. Najpierw rozrabiał farby i czyścił matryce, a że dokładny był i sumienny, to i nieczęsto zdarzyło mu się dostać drewnianym liniałem po paluchach. Gdy miał lat trzynaście, mistrz Fjöld uczynił go swym trzecim czeladnikiem i uczył sztuki drukarskiej, uczciwie jak własnego syna. I więcej miał z Samuela pożytku, niż z tego syna kupieckiego, opłacającego swój termin w srebrze.

Tego dnia Samuel wziął od mistrza rękopis księgi traktującej o czarostwie i sposobach czarostwa zwalczania, pióra zmarłego rok wcześniej, biskupa magdeburskiego Henricha Blöecknenheimera. Zabrał go na swe poddasze, zapalił kaganek i począł swoim zwyczajem oglądać wpierw ilustracje, czy da się je łatwo później skopiować w drewnie. Okropne to były obrazy, o czarownic topieniu, pięt przypalaniu i diabła wypędzaniu, aż się przeraził trochę. Wstał i przeszedł przez długość izby, by zamknąć przed nocą okiennice. Zszedł na dół, sprawdzić czy dwaj pozostali czeladnicy są w swych izbach i czy drzwi są zamknięte na zasuwy. Wracając, zauważył bijący ze swego pokoju blask taki, jaki daje otwarty ogień. Wbiegł szybko i zobaczył wywrócony kaganek, od którego zajęły się papiery na stole. Rzucił się przed siebie, by ratować od ognia bezcenny rękopis, lecz nie zauważył pasma czerni, umykającego w cień izby, które jakoby zauważając go, zmieniło swą drogę i uniosło się w górę na wysokość jego oczu, odgradzając go od płonącego stołu. Gdy tylko ocknął się kilka godzin później z oczadzenia, powiedział swemu mistrzowi i innym, pomagającym w gaszeniu – To był sam czart, sam bies wcielony, co ogień się go nie imał, co w miejscu mnie zatrzymał. Dziwnym trafem, jedyna kopia spalonego rękopisu, pozostająca w biskupstwie, została zjedzona którejś wcześniejszej nocy przez szczura, który przecisnął się niezauważony i skrył w bibliotece. Dużego, czarnego szczura z czerwonymi ślepiami, przez czyn, którego to nikt się nigdy nie dowiedział, jakie to sposoby walki z czarostwem proponował biskup Henrich Blöecknenheimer.

 

V

 

Wyszedł z symulatora i przytrzymał się uchwytu, by nie stracić równowagi. Przeszedł po wąskiej, metalowej kładce i dotarł do korytarza medycznego. Od razu otoczyli go lekarze, podali mu jakiś musujący, słodkawy płyn do wypicia i zaczęli odrywać od jego ciała mackowate przewody biosond. Cmok, cmok, puszczały jedna po drugiej, zostawiając czerwone ślady wokół małych otworków. Kiedy ostatnio całowałem się z dziewczyną? – zapytał sam siebie w myślach major Ian Setnus. To musiało być jeszcze na Ziemi, parę dni przed startem. Jak ona miała na imię? Vanessa? Nie, Venessa chyba, takie nietypowe imię. Te jej oczy, takie ciemne, głębokie i te niesamowite włosy, długie i gęste, czarne jak noc w kosmosie. Przysiągłby, że żyły swoim życiem i ruszały się, nawet gdy spała. Może zresztą i były żywe. Jeśli była tym, kim mówiła, to było ją na to stać, a on nie orientował się zbyt dobrze w trendach mody. Cmoknęła ostatnia sonda i poczuł gorący dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa. Tak, teraz znowu był już człowiekiem, a nie przedłużeniem bionicznej kapsuły symulatora.

- Jak się pan czuje, majorze? – zapytała kapitan Andrewsson, główny lekarz statku-laboratorium „Aspera”. Chyba się już pan przyzwyczaił do swoich nowych możliwości pilotowania Black Hammerhead’a w bezpośrednim sprzężeniu?

- Tak, dziękuję... rzeczywiście dziś było jakby lżej. Może to kwestia sztucznej grawitacji, a może pani opieki – chciał uśmiechnąć się ciepło, co by tak i wyglądało, gdyby nie miał na twarzy kilku okrągłych, czerwonych plam, z kropelkami krwi pośrodku.

- A te koszmary, o których pan opowiadał?

- To akurat się nie zmieniło, ale chyba dziś trwało trochę krócej niż ostatnio. Pojawiają się tylko w momencie sprzęgania. Znowu takie same, wrażenie raczej niż odczucie, jakbym powoli opadał do dołu pełnego węży.

- Rozumiem, te wszystkie sondy wchodzące w ciało rzeczywiście wyglądają dość niesamowicie. Czy chce pan przesunąć termin startu? – zapytała poważnie.

- Nie, przecież funkcje organizmu mam w normie, prawda? – zapytał i kontynuował, nie czekając na odpowiedź – To muszą być jakieś blokady w mózgu, nie przyzwyczajonym do sterowania ciałem innym, niż ludzkie. Może mózg odbiera to jako początek choroby psychicznej?

- Wszystkie funkcje pana organizmu i mózgu mieszczą się w normie, jest pan zdrowym człowiekiem, ale może ma pan rację, też nie wiem jak bym się czuła odbierając wrażenia... będąc chyba raczej nawet... siedemdziesięciotonową, biomechaniczną istotą, stworzoną do poruszania się w kosmosie. Z wiadomych przyczyn nie było możliwości przeprowadzenia wcześniej dokładnych testów. Nawet symulator musi być podpięty z obu stron do żywych stworzeń. Nie mamy jeszcze technologii pozwalającej na zastąpienie któregoś z nich. – Spojrzała na niego takim wzrokiem, jak gdyby zastanawiała się, które ze stworzeń jest ważniejsze.

- Wiem wiem, to ja jestem tym królikiem, na którym będą uczyć się następni. Ale nie zamieniłbym się z nimi. To wspaniałe uczucie móc być czymś... kimś więcej.

- Teraz proszę iść i odpocząć, za 48 godzin ma pan prawdziwy lot. Wolf 359, mało romantyczna nazwa – spojrzała na ekran podglądu zewnętrznego, na którym powoli przemieszczały się gwiazdy, potem na chwilę prosto w oczy majora, szybko jednak spuściła wzrok – zazdroszczę panu – dopowiedziała cicho, bardziej do siebie.

 

VI

 

- Myślałam, że już nie przyjedziesz, wiesz przecież jak bardzo się o ciebie martwię, gdy wyjeżdżasz na te swoje wyprawy.

- Popatrz tylko, co przywiozłem dla ciebie z podróży – odpowiedział, uśmiechnął się szelmowsko i zaczął śpiewać.

„Przywiozłem ci konika, konika

Co w stepie, co w prerii zwykł brykać

Dla ciebie, dla ciebie on teraz

Kochanej chcę go dać, chcę go dać”

Oboje zaczęli się głośno śmiać. Z gracją podeszła do niego i gdy tylko nachylił się nieco, objęła i pocałowała go delikatnie.

- Naprawdę się martwiłam głuptasie, nie było cię tak długo.

- Wiem kochanie, później ci wszystko opowiem, teraz najchętniej położyłbym się wygodnie i spał bardzo, bardzo długo.

- Chodźmy więc – powiedziała i chwyciła konia za uzdę – a właściwie jak się ten dziwny konik nazywa?

- Tam, skąd pochodzi, mówili na niego Blackie.

- Blackie... dziwne imię. Czy ono coś znaczy?

– – -

Statek międzygwiezdny Black Hammerhead, stanowiący w tej chwili jedność z majorem Ianem Setnusem, powoli płynął w kierunku pobliskiej planety. Pasma czerni, wydobywające się zarówno z ciała człowieka jak i biologicznych części pojazdu, całkowicie ignorując istnienie pancerza, wypływały w przestrzeń, gdzie owijały się wokół innych, przybywających od strony otaczających planetę pierścieni. Jak dobrze wracać do domu – pomyślała z ulgą zarówno ludzka jak i energetyczna część potrójnej istoty. Nikt nie wiedział, co pomyślał Blackie.

 

„Albowiem jam jest strach

przed którym uciekacie

Przed śmiercią jam jest strach

przede mną się skrywacie

I pcham was wciąż do przodu

wciąż dalej w światło lamp

Przede mną nikt nie zbiegnie

nie skryje się i w murach miast

Budujcie szybko swe potęgi

nauczcie się mnie oszukiwać

A kiedy przyjdzie na was czas

ja będę wszystkich oczekiwać”

[Skuegg Johess, „Ballada o początku, ballada o końcu”]

 

 

1 kwietnia – 17 kwietnia 2001, © by Soulless

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 04 >