Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Sławomir Mrugowski Literatura
<<<strona 29>>>

 

Piknik w Anielskiej Dolinie

 

 

Ta opowieść zaczyna się w letnią noc, parną i bezgwiezdną. Zaczyna się od miarowego stukania kopyt po kamiennym bruku, zgrzytu w piastach kół, w chwili, gdy dumna kanciastość powozu wynurza się z lepkiego mroku.

Ta opowieść zaczyna się też od basowego wołania nocnego stróża pośród ciemnych brył kamienic. Głosu pełnego metafizycznej zadumy i profesjonalnego smutku, który z lubością podchwytuje wszechobecne Echo. Ono, przyczajone w pustych bramach, czeka przez całe dnie – szybkie, głośne i bez znaczenia; jak śmiech ludzi, wytaczających się przez drzwi powozu, śmiech niechciany i bluźnierczy w obliczu sacrum Ciszy.

Stangret chwyta rzuconą zapłatę, a nocny stróż spogląda karcącym wzrokiem, gdy dwie wystrojone, ponad potrzebę hałaśliwe kokoty wieszają się na ramionach mężczyzn. Jasnowłosy młodzik w modnym surducie mówi coś, ale żadne ze słów nie brzmi znajomo. Drugi pozostaje chłodno obojętny. Echo poznaje go i milknie zalęknione. Czeka aż do chwili, gdy pary znikają w drzwiach domu złej sławy, a kareta oświetlona rozbujanymi lampionami roztapia się w mroku za rzeką, za Mostem Królowej Jadwigi.

Kiedy cichnie stuk kopyt, niby wszystko jest jak wcześniej, ale Echo wie, że nic już nie będzie takie samo... od tej nocy.     Wzdycha tylko wietrznym powiewem i wpatruje się w okno, gdzie błyska pulsujące światło, a niepotrzebny śmiech przeradza się w kłamliwy oddech spełnienia.

 

I

 

Łzy z roztopionego wosku spływały po białych szyjach świec. Zastygały na ramionach kandelabru zalanego falą. Blade ogniki tańczyły w chłodnych podmuchach przeciągu. Rozświetlały sprzęty, ciemne dębowe meble i zwalisty piec przyczajony w rogu. Zarysy postaci wyłaniały się z mroku i po chwili nikły, otulone czernią.

Pod barwnym arrasem, na tapicerowanej sofie półleżał mężczyzna. Pod luźną, rozchełstaną koszulą równomiernie unosiła się w oddechu jego pierś. Głowę o kruczoczarnych puklach wspierał na ramieniu. Drugą dłonią, mocną i żylastą, na pozór twardą i skorą do gwałtowności, subtelnie gładził szyję i kark kobiety. Ta, oparta o sofę oplotła rękoma podgięte nogi. Prężyła się niczym kotka, czując delikatny dotyk, kojący i dający ułudę spokoju, uczucia głębszego niż samo tylko pożądanie. Miała na sobie koronkową halkę, białą jak jej ciało. Na ramieniu tatuowany anioł rozkładał skrzydła. Mężczyzna zmrużył oczy, upajał się ciepłym zapachem jej ciała, chłonął woń wanilii.

– Bromberg, jeszcze jedna, nudna, pruska mieścina. Gdyby nie interesy, miałbym ci za złe, Kusewicz, żeś mnie tu przyciągnął. Dawno miałem już być w Poznaniu. Sacrebleu, dawno już miałem być w Paryżu! – W głębi pokoju, na skrytym w mroku, niechlujnie zasłanym łożu, spoczywał szczupły, jasnowłosy mężczyzna. Wcierał różany olejek w wypielęgnowaną skórę twarzy.

Dziewczyna poruszyła się na dźwięk słów w obcym języku. Podniosła wzrok, a błękit jezior jej oczu zalśnił poświatą.

– Co znaczą dwa tygodnie, markizie... – Cienie wyostrzyły rysy twarzy Kusewicza. Wyrwany z metafizycznej zadumy, podniósł wzrok z cudownie smukłej szyi kochanki. Głęboko osadzone oczy mężczyzny ginęły pod łukami brwi, lecz źrenice zaiskrzyły się przytłumionym światłem. Poprawił sumiaste wąsy zasłaniające wąskie wargi. Jego francuski z wyraźnie złym akcentem i zlekceważoną fonetyką zdradzał człowieka mało bywałego, prostaka. Kto znał Kusewicza, nie mógł jednak ulec złudzeniu. Jasnowłosy z łatwością odkrył drwinę. Wstał podrażniony.

– Dwa tygodnie stracone na kokoty, użeranie się z żydami, słuchanie tych waszych sentymentalnych, Polskich wspominek.

– Dwa tygodnie, w czasie których zyskałeś więcej niż przez ostatnie lata. Będzie z czego spłacać długi żydom, których tak nienawidzisz....

Jasnowłosy spojrzał groźnie w stronę wąsacza. Prychnął, ale umilkł. Polski szlachcic drażnił go, lecz wzbudzał podziw, respekt, a nawet wstydliwy lęk.

–  Poza wszystkim, o ile pamiętam, twoja matka, markizie, była właśnie Polką – Kusewicz przerwał gładzenie mlecznej skóry kobiety.

– Szczęściem nie zostawiła mi w spadku kropli swojej krwi – szepnął Francuz. Nalał wina do kryształowej szklanicy.

– Masz jej więcej, niż ci się zdaje, i tylko dlatego jesteś coś wart.

– Skończysz od mojej kuli. – Młodzik ściągnął idealnie wymodelowane brwi.

– Wpierw uczynię z ciebie poetę.

– Mówiłeś, że Polaka.

– To jedno.

– Twoim miejscem, Kusewicz, jest zakład dla obłąkanych, ach... wszystkich was w tym kraju. Drażni mnie ta urojona wielkość nieistniejącego narodu, mania posłannictwa... – jasnowłosy odwrócił się w stronę szlachcica.

– Nie kpij! – Ten podniósł wzrok. Jego oczy zalśniły niczym podpalone drzazgi.

– ...za sto, dwieście lat Europa o was zapomni – ciągnął Francuz z sarkazmem. Rozlewał wino. – I słusznie, bo to nie miejsce dla was. Jesteście nawet groźni, bo wasza choroba może być zaraźliwa. Nigdy nie przestaniecie patrzeć wstecz. Nawet diabli nie zmienią mentalności tej nacji, pławiącej się w oceanie melancholii.

– Może właśnie diabli bronią tego narodu przed taką zmianą. – Kusewicz siadł. Odepchnął dziewczynę, tulącą się do jego nóg. Odsunęła się spłoszona. Czarnowłosy złowił wzrok młodzika.

–  Tylko dlatego, tylko tutaj, markizie, mogą rodzić się prawdziwe łzy, miłość, cierpienie rozstania, tęsknota za nieokreślonym, świadomość wiecznej samotności, prawdziwa rozpusta, grzech zrodzony z rozdarcia duszy i ciała... – westchnął. – Tylko tutaj kocha się do śmierci, nienawidzi po grób, pije do utraty zmysłów, walczy po zdobycie celu, za cenę krwi, szczęścia, za cenę duszy. Ty dopiero składasz swój witraż ze szkieł rozsypanych dni. Kiedyś... Ja pomogę ci wstawić go w puste ramy oczu i dopiszę znaczenie. To ci obiecałem.

– Och, Kusewicz. Miałem cię za kompana w handlu, próżniactwie i rozpuście, a tyś jest filozof. Rozczarowujesz mnie. Ale i ja rozczaruję ciebie. Ja nie wierzę w miłość, prawdziwe łzy... Dlatego nie mogę stać się poetą. Do tego czasu jestem nieśmiertelny, to właśnie mi obiecałeś. Do tego czasu jestem panem swojego losu.

– Jesteś jak ćma, która frunie do byle światełka, każdej ułudy, urody, bogactwa. – Szlachcic wstał nagle. Młodzik cofnął się spłoszony.

– Owszem, i jest mi z tym dobrze.

– Kłamiesz.

– Nie bardziej, niż ci wszyscy Polacy, których tak kochasz, którym równie łatwo przychodzi chwalić ekstrementy Bismarcka w szaletach, co śpiewać „Boże, coś Polskę...”. Poprzeklinają kulturkampf, wypłaczą po pijaku nienawiść do prusaków za rugi i dalej będą robić z nimi interesy. Chcą wyzwolenia, a najchętniej porżnęliby się wzajem. Za czym gonią? Jak daleko sięga ta obłuda?! W dzień klęczą w kościołach, nocą chodzą na dziwki i do szczęścia nie starczy im ulżenie własnej chuci, potrzebna jeszcze impotencja wspólnika hipokryzji... A ta prostytutka, która chwilę temu spełniała każdy mój nakaz. W tym też jest poezja?!

Kusewicz podszedł do markiza. Był niższy, lecz mocnej budowy, ale to siła bijąca z jego oczu zniewalała, porażał ogień, płonący w kręgach źrenic.

– Tak, markizie, podziwiam lotność umysłu, bo dotknąłeś sedna. Na tym właśnie polega ten prawdziwie ludzki konflikt. A ta kokota, którą wykorzystaną wypchnąłeś z łoża, która przyszła do mnie z potrzeby pocieszenia, cóż... ona chce przeżyć i doczekać cudu, jak każdy w tym kraju. Zadałeś sobie pytanie, dlaczego została tu, w tym pokoju, bez zapłaty? Nie rozumie nawet twojej mowy, a kocha cię i wierzy, że cud się spełni.

– Oszalałeś. Chcesz powiedzieć, że ona myśli, że ja mógłbym...

Młodzik podszedł do dziewczyny, chwycił jej włosy i przyciągnął twarz. Wróciła w tu i teraz. Spojrzał w lustra jej oczu. Zobaczył w nich strach i zagubienie, ale pod warstwą barw nałożonych ręką rzeczywistości widoczny był ten sam żar, który przestraszył go w wejrzeniu Kusewicza. Markiz przeląkł się.

– I zobaczysz to w oczach każdego, od brudnego robotnika... Mimo wszystko, mimo twoich wątpliwości i sarkazmu ten naród jest wybrany. Istnieje nie tylko, kiedy ma kraj, może nawet nie pamiętać mowy. Przetrwa, ze względu na duszę, na poezję wyssaną z mlekiem matki. Każdy z nich był, jest i będzie zapomnianym bohaterem tysiąca nie napisanych poematów, tak jak ta dziwka. Zapaliłem drzazgę. Splotłem twoją pustkę z jej strachem.

– Brednie.

– Jesteś taki sam, w przeszłości, w przyszłości, w tych wszystkich razach, kiedy cię spotykam, sam nie wiem, dlaczego?! Czas to skończyć, czas przestać opierać się przeznaczeniu, czas, abyś dojrzał, bo już jestem zmęczony.

– Merde. Czego ty chcesz ode mnie?! – Markiz rzucił się ku czarnowłosemu. Złość zaślepiła go. Kusewicz chwycił młodzika. Przyciągnął jego twarz do swojej.

– Czego chcę?! Wszystkiego... Wiem, jesteś kłamcą o tysiącu masek. Dotrzymujesz kroku modzie i zbierasz pochlebstwa za styl i gładkość wymowy... ale jest też coś więcej! Dlatego cię wybrałem. Gasisz w sobie sentymenty, to właśnie kropla tej Polskiej krwi, do której nie chcesz się przyznać. Popatrz, oto twoja dusza... – Czarnowłosy odwrócił markiza ku kobiecie. – Ta prostytutka o białej skórze, tabula rasa dla miłości odwzajemnionej. Odda się każdemu, kto zechce ją przyjąć, aby wypisać w jej sercu treść, uczucie. Można ją posiąść za ułudę, obietnicę. Jesteś taki, jak ona i to też wiąże cię z tą ziemią. Jak obiecałem, będziesz nieśmiertelny, do czasu, kiedy zrozumiesz. Będziesz nieśmiertelny, bo umrzesz niecały, jak każdy w tym kraju...

 

...w tym kraju

są myśli i słowa,

których łatwiej jest nie pamiętać

bo zdolne są by zranić...

Uciszane są głosy

wibrujące pod skroniami

a życie...

        ...na pozór toczy się z dnia, na dzień.

 

Markiz wsłuchiwał się w szept... głos wypełnił jego myśli, pochłonął...

 

...w tym kraju

uczucia też lepiej zabijać w sobie!

Przecież i tak nie przeżyją

wrzucone do śmietnika codzienności

albo wkomponują się w rzeczywistość

i pluną ogniem w twarz

Czas zagoi rany

albo wetrze w nie sól...

ale czyż nie przyjąć tego bólu?!

 

...a kiedy srebrne ostrze sztyletu zagłębiło się w jego ciele, poczuł tylko chłód i wpadł w rozwirowaną głębię źrenic tego, którego nazywał Kusewiczem... Zapadając w czeluść, słyszał wokół siebie tysiące jego imion, widział tysiące jego twarzy. Słyszał tysiące swoich imion, widział ...

 

W tym kraju...

gdzie duszę ma kamień i drzewo

tak trudno nie być Poetą

tak trudno nie być Polakiem

 

...gdy ciało młodzika legło na dywanie, Echo zawieszone pod sufitem powtarzało jeszcze słowa, coraz ciszej i ciszej.

 

II

 

Boom! Boom! Boom! Dźwięk jak młot spadł z kwadrofonicznego nieba, spowitego chmurą tęczowego dymu. Techno – pancerny pojazd przetoczył się po sali, miażdżąc wolę, zniewalając umysły. Sto decybeli uderzyło o ściany. Muzyka wysypała się z wiader głośników, dając w zamian za rozum przestrzenny obraz szaleństwa.

Boom! Boom! Boom! Potężny wybuch i lepka atmosfera z zagęszczonych cząstek. Obłęd w oczach i totalny odlot. Fale uderzyły w bębenki, wprawiając je w drgania na granicy wytrzymałości. Surround sound i uczucie fruwania. Dźwięki zatoczyły krąg i skręcone w tornado wcisnęły się w papkę, pozostałą po mózgach. Ciała powyginane w spazmach, zagubione w muzycznej dżungli, odbijały się od siebie. Oczy oślepiane błyskami próbowały dojrzeć kształty. Nic jednak nie było tu ważniejsze od woli DJ stojącego za konsolą, a on popychał tłum ku zagubieniu.

Boom! Boom! Boom!. To jego noc. Wrzucił kolejny srebrzysty krążek CD. Ten zawirował z prędkością piły tarczowej i pod miłosnym dotknięciem półprzewodnikowego lasera wypluł w ekstazie ładunek mocy, skryty między tysiącami ścieżek. Eksplozje targnęły przestrzenią. Melodia na granicy z chaosem. Nie można stracić tempa, zawracać sobie głowę skrupułami utraty osobowości w obliczu wyzwolenia z okowów bzdurnych zasad, skostniałych form, standardów cywilizacyjnego wszechujednolicenia. Wulgarne słowa koiły strach, pieściły słodyczą buntu, wolności, anarchii. Wszyscy czuli w sobie ich treść.

Przez promienie kolorowych reflektorów przebijały pulsujące z zabójczą częstotliwością błyski stroboskopów. W końcu zostały tylko one, tnąc każdy ruch na kawałki. Poszatkowane mózgi, w kościanych filiżankach wstrząsanych czaszek, ubijały się na gęsto. Cocktail był pożywieniem dla Niego. Nie mogło pozostać nic, co nie było muzyką, co nie było zatraceniem, samym głosem Boga.

DJ z wolna przeistaczał się w kapłana na tej transcendentalnej mszy ku chwale szaleństwa. Ukryty za konsolą, obserwował parkiet. Tłum szalał, doznając permanentnego orgazmu. DJ był posłannikiem. Prometeusz nowego tysiąclecia, z ogniem w dłoniach. Zbawiał. Dawał, czego nie potrafił nikt inny – zapomnienie.

Przychodzili do niego słabi, przytłoczeni samotnością. On otwierał ręce i przygarniał jak stary kumpel. Gdzieś tam, poza bramą enklawy, zostawał Świat. Przyczajony, wyciągał liany tysiąca swych rąk, wściekły, bo pozbawiony władzy zamykania w uścisku, by ubezwłasnowolnić i zgnieść, nie dając szansy. DJ zwyciężał w tej walce, formował skrzydła z płomieni i fundował chwile lotu ponad szarością każdemu, kto mu zaufał. Ofiarował poczucie wyjątkowości pojedynczego istnienia, podawał dłoń i wyciągał z matni rzeczywistości, błogosławił siłą. Podawał to gratis, kiedy za drzwiami wszystko miało swoją cenę.

Wzrok mistrza błądził wśród rozbłysków. Znał ich wszystkich, ich myśli, marzenia i łańcuchy, jakimi przykuwali się do ziemi. Jego nie znał nikt, choć dla wielu był tu od zawsze. Nikt nie mógł znać sekretu, prócz... . Za każdym razem szukał. Wśród tysięcy twarzy, każdej nocy, poszukiwał jednej. Tyle przeżył już rozczarowań...

 

...jakich trzeba słów

aby mówić o samotności

Lepiej milczeć

I uśmiechać się zasznurowanymi ustami

                             jak twarze z reklam

trzeba zdławić w sobie oczekiwanie

na empatyczny gest litości

który nic nie zmieni...

 

...wreszcie wzrok, przywołany luminescencyjną bielą garderoby, odbijającej promienie ultrafioletu, zleciał niczym motyl na wijące się ciało. Mistrz weźmie to w zamian.

 

...trzeba jeszcze zadawać ból

to sposób na zapomnienie

o wpisanej w program, masochistycznej potrzebie

dłubania paluchami w kręgach źrenic,

gdzie po drugiej stronie oczu

czeka ten strach...

 

Ona miała szesnaście lat, choć prawdę skrywała pod ostrym makijażem. Pełne kształty wyraźnie rysowały się pod obcisłą mini spódniczką. DJ czuł wzbierające pożądanie. Dziewczyna w śmiałych ruchach bujała biodrami i podkreślała seks.

Mistrz zaprogramował sprzęt i zszedł z ołtarza. Inni rozsunęli się. Znali go i kochali całą mocą swych pustych serc. Był tu Panem. Przestępował świadomie wolno, czyniąc chód coraz bardziej tanecznym. Hipnotyzował niczym wąż. Polował.

Rozpoczął show od falowania tułowiem. Electric boogie wstrząsnęło jego ciałem, a to jeszcze ciągle wstęp. Wokół niego utworzyło się koło. Pan zwlekał. Wykorzystali to dwaj break-dance boy`s. Weszli w środek efektownym saltem. Nie umieli wiele. Szybko wycofali się. Prowokowali DJ, by pokazał, co potrafi. Z lekkim ociąganiem, które było bardziej grą, dał się nakłonić. Stali bywalcy wiedzieli, jak zakończy się ten pojedynek.

Boom! Boom! Boom! Huczało w uszach, gdy mistrz wygarniał nogami koła, kręcąc się na barkach. Wstał sprężynką i skoczył salto do tyłu, w tempo. Tańczył każdą częścią swego ciała, zakręcał się w piruetach, wyskakiwał ponad parkiet, by za moment obracać ciałem wsparty na dłoni tuż nad podłogą. W końcu muzyka zaczęła przycichać. Misterium dobiegło końca i nim nowy hit wstrząsnął salą, Pan zaczął skradać się do dziewczyny.

Ona rozumiała. Patrzyła na niego przez ramię. Jak ćma, wabiona blaskiem zbyt jasnym, by nie pragnąć w nim spłonąć, tańczyła tak, że mistrz nie potrafił się opanować. W chwilę potem ocierali się, w mowie ciał przekazując dotyk – sygnał o pragnieniu. Ich usta spotkały się nagle, języki splątały. Ręce DJ rozpoczęły wędrówkę od wodospadu włosów, przez białe ramiona, pachnące wanilią. Tańcząc, wyprowadził ją na miejsce transformacji.

Drzwi zamknęły się. Dźwięki lekko przycichły. Teraz rozbrzmiała muzyka ich oddechów. Dziewczyna bez oporu dała położyć się na stole – ołtarzu przemienienia. Świat zawirował. Jej ciało rozfalowało się w półmroku. Na nagich piersiach odbiły się blaski, wpadające przez grube szkła luksferów. Tańczył anioł wypalony na białej skórze ramienia. Kochali się mocno, drapieżnie, prawie brutalnie. Po chwili było już po wszystkim, bez słów, kłamliwych wyznań, obietnic, całego chłamu, gry pozorów.

Było po wszystkim, ale DJ wciąż nie wychodził. Wiedział, że za moment zaboli go ta cisza, a gorzki smak pustki obnaży ułudę spełnienia.

Dziewczyna wciągnęła biały proszek z lakierowanego paznokcia. Dostała niezłego kopa. DJ chwycił ją, nim uderzyła o podłogę.

– ...a jego ciało spłynęło na miękki dywan w ciemnym pokoju przy moście Królowej Jadwigi..., na brudne drewno podłogi w robotniczej norze przy Zdunach, na bruk Starego Rynku tej Krwawej Niedzieli, i potem setki razy... – bredziła. – Ciągle tak samo kończą się sny, chociaż inna jest twarz, imiona, ta sama miłość, to samo rozczarowanie... i ten sen ostatni, o wieczorze w tym samym pokoju... bo On tam czeka, srebrzysty Anioł i Echo co wciąż powtarza setki jego imion...

DJ zamknął oczy. Pod kotarami powiek tłoczyły się obrazy, niechciane wspomnienia ciepłej woni wanilii jej ciała, bieli ramion... DJ spojrzał dziewczynie w lustra oczu, zachodzące mgłą. Był w nich strach przed wspomnieniami, zagubienie w teraźniejszości i lęk przed pustą przyszłością. Niepewność tysiąca innych rzeczy. Nadzieja, tyle razy unurzana w błocie rozczarowań.

Mistrz czuł strach, bo wiedział już, że oto nadeszła chwila próby. Kolejny raz.

– Odnajdę Cię. Tym razem to już koniec snów... – wyszeptał.

Kiedy wybiegał z lokalu, czuł w sobie pęd.

*

Ceglane ściany kamienic odbiły trzask zamykanych drzwi. Potok hałaśliwej muzyki wylał się falą na bruk i spłynął razem z deszczem w kratki kanalizacji. Mężczyzna w czarnej skórze zapinał w biegu klamry. Noc przywitała go chłodem. Szum deszczu niknął pod wspomnieniem Boom! Boom! Boom!

DJ dosiadł masywnego Sokoła, błyskającego odbitym światłem neonu. Sprzęt przyjął go jak brakującą część. Odpalił po pierwszym kopnięciu. Gdy serce motoru zrównało rytm z jeźdźcem, Mistrz zacisnął kolana na zbiorniku i ruszył, rozchlapując błoto. Basowy głos maszyny pieścił jego zmysły. Pojazd przykleił się do podłoża i nabrał pędu.

Wiatr szarpał włosy, rzucał zimnymi kroplami w twarz. Mistrz gnał, zostawiając za plecami uśpione dzielnice. Znał je wszystkie – złej sławy Szwederowo, Śródmieście obrosłe historią... Tam dojrzewał. Wśród ciemnych kamienic, bloków i pustych chałup zostawały wspomnienia o ludziach, których nauczył się kochać. Po nich przychodzili nowi. Tysiące topiących się w szarości dni, niezdolnych do odrzucenia ciasnych skafandrów utkanych z manii posiadania, konformizmu i wygody. W przeszłości, przyszłości, co dzień podpisywali swoje małe cyrografy, bilety parkingowe dla setek demonów wyżerających wnętrzności. Oddawali się za pochlebstwa, pokarm próżności. DJ czytał usprawiedliwienia w ich myślach, z blednących tablic źrenic. Kochał ich wszystkich, krzyczących „niech żyje bal...”, tańczących na sznurkach, ubranych w maski z hipokryzji. Naprawdę ufali w cud, że wszystko rozwiąże się samo, będzie dużo i dobrze. A im nie stanie się nic, jeśli tylko nie podpiszą się krwią na kawałku pergaminu rogatemu facecikowi w śmiesznym wdzianku. Będzie merdał ogonkiem i nie zdejmie nawet basebolówki z jarzącym się napisem „I`am devil!”- żeby wszystko mogło być jasne, aż do obrzygania.

DJ rozpalał w nich bunt i wzgardę. Wlewał wiarę w wątpiące serca, aby nie szukali powodów dla składania codziennego hołdu na ołtarzu Świata, tłumacząc to kumoterstwo obowiązkami, powinnościami i pseudofilozoficznym „...tak to już jest...”. Mistrz czuł litość i miłość.

Wiedział, jak trudno żyć z pozorami płomienia, zamiast prawdziwego ognia. Uczył wiary i napełniał mocą. Dawał poczucie wartości marzeń i świadomość, że wystarczy naprawdę kochać, płakać, czuć cierpienie rozstania, tęsknotę za nieokreślonym, mieć świadomość wiecznej samotności, prawdziwie grzeszyć, pić do utraty zmysłów... Być, choć trochę poetą, pozostać choć trochę Polakiem.

Czasem jednak sam.... Wtedy siadał na motocykl i gnał, a wiatr rozwiewał myśli. Słabość była jak chwast. DJ wciąż wstydził się niedojrzałości, zwątpienia. Pęd oczyszczał – pęd i ogień.

Mistrz puścił manetki i rozłożył ręce. Patrzył w gwiazdy. W jego gardle zrodził się krzyk, a wzniesione ramiona zapłonęły dwoma świetlistymi żaglami w czerni nocy.

– Jam jest posąg człowieka na posągu świata!

Sprzęt bez ruchu kierownicy sam prowadził się od krawędzi do krawędzi, żył swoim dzikim życiem.

DJ uderzał twarzą w obrazy, mijał je jak kolorowe, eteryczne billboardy. Każdy z nich – jedna tajemnica, jedno bolesne wspomnienie.

„Kiedy to się zaczęło, w którym ze snów, w którym z istnień? Może wtedy, przy moście Królowej Jadwigi w ciemnym pokoju rozświetlanym światłem świec, może dużo wcześniej, lub dużo później. Zapętlony czas stracił znaczenie.”

DJ odnajdywał w pamięci strzępy zdarzeń...

*

...anioł przysiadł na nagim ramieniu kobiety. Niespokojnie rozkładał skrzydła, zamykał, łopotał, wzbijając się do lotu, aby po chwili opaść na biel ciała. Mienił się jaskrawo. Zakwitał niczym kwiat. I rozsypywał się w barwną mgłę.

Błysk czerwonego światła i powróciła ostrość. Anioł plunął ogniem i zatoczył koło, goniąc własną poświatę.

W sali zalanej kaskadami światła muzycy kończyli strojenie instrumentów. Ostatnie kaszlnięcia i pierwsze takty allegro wzniosły się łagodnie. Niosły świeży powiew.

Jasnowłosy mężczyzna o szczupłej twarzy czuł pieszczotę wiatru i widział liście kasztanowca, poruszane podmuchami. Wdychał ciepłą woń wanilii, zapach perfum, zapach kobiety siedzącej obok. Odwrócił głowę, by spojrzeć jej w twarz. Ujrzał biel ramion i anioła.

– To już tyle lat – westchnął. – Nie pamiętasz mojego imienia. Było ich tyle... Jak nazwiesz mnie dziś? – Nie spojrzała. Anioł zakręcił koło i materializując się, przysiadł na jej nagich kolanach. Jego włosy zafalowały na wietrze. Eksplozja purpury, plunął ogniem. Nie, to zaszło słońce.

– Dziwka! – Mężczyzna o szczupłej twarzy nerwowo łamał palce. Usłyszał śmiech. Odwrócił wzrok, chcąc zebrać myśli. Było coś, co chciał jej powiedzieć... swojej wykorzystanej i odrzuconej duszy.

Kurtyna rozsunęła się, a muzyka przycichła, zawisła jak chmura pod wysokim sklepieniem. Na scenie zapaliły się pierwsze reflektory. Z mroku wyłoniły się sylwetki.

Jasnowłosy poczuł zimny dotyk tartanu i to cudowne wyczekiwanie na smak spełnienia. Stał spowity w ciemność, oddychał równo i zapominał o świecie. Z wolna przeistaczał się w element spektaklu. Znowu był artystą i jeszcze raz tańczył... do wydarcia wnętrzności, do skurczu mięśni, po granicę, kiedy pęka serce i rodzi się Taniec Prawdziwy, po zapomnienie i samo... rozczarowanie, po bolesną pointę, kiedy mimo wysiłku, całego pragnienia, tak daleko wciąż do samego przeobrażenia w myśl, w sam ruch wyzbyty z ciężaru ciała.

Jeszcze trudniejszy był powrót, wtopienie się w tło. Marzenia zabijają, wiara w coś ponad motoryczną sprawność małpy, w anielskie przeznaczenie, w pełnię zmysłoodczuwania.

– Oszukałaś mnie!

– Oszukałeś się sam... oszukujesz za każdym razem.

Zanim wszystko umarło, mężczyzna próbował odtworzyć jeszcze raz w pamięci te chwile, jeszcze raz zatańczyć. Wszystko, co czuł teraz – gorycz, rodzącą nienawiść.

Otworzył oczy. Czuł chłód i pragnienie, nienawiść i tęsknotę za nią, kobietą z aniołem na ramieniu, za swoją ...

*

Kształty rozlały się i nic nie było ważniejsze od pragnienia ciszy, tam, w środku rozdętej czaszki. Myśli dościgały motocyklu, napływały barwnym korowodem, a DJ był coraz słabszy, by z nimi walczyć. Wiedział, że została do odsłonięcia już tylko jedna zasłona i bał się. Patrzył na maski, z których każda – to on. Miał wyrzec się ich, zrobić to dla upojenia bezcielesnością?! Miotał się między pragnieniem a realizacją, pomiędzy pogodzeniem z nieuchronnym – właściwym aniołom, a strachem – tak ludzkim. Dojrzewał. To takie łatwe, zamykać świat w kole miłości i nienawiści. Poza kręgiem jest niezbadane – anielski żłobek.

Z asfaltu ulicy zjechał w park przy śluzie. Motocykl miękko zsunął się z nasypu, wyrzucając spod tylnych kół mokrą, rozszarpaną ziemię. DJ wyhamował na skraju nabrzeża Brdy.

Rzeka toczyła swe ciężkie wody pełne brudu, odbijała w swej toni wizerunek miasta. Mistrz dodawał gazu, lecz wstrzymywał sprzęt przed skokiem. Słyszał głosy. Wiedział, że gdzieś tam czeka na niego przeznaczenie. Chciał go, był już zmęczony zawieszeniem, niepewnością.

Kiedy wchodził w ciemny korytarz kamienicy przy Moście Królowej Jadwigi wiedział, że potem nic już nie może być takie samo.

 

III

 

O tym strachu nie powinien wiedzieć nikt

                o lęku przed głosami Aniołów

Upchane pod kopułą czaszki – krzyczą

słowami pełnymi logicznie tłumaczącej się

                                                 Prawdy

I obnażają upadki nazywane zwykle „mniejszym złem”

 

– Często płaczesz... – Czarnowłosy nie patrzył na DJ. Leżał na sofie. Dłonią gładził ramię dziewczyny, skulonej poniżej. Jej skóra pachniała wanilią. W pokoju panował półmrok, rozświetlany światłem dogorywającej żarówki i lampami przejeżdżających samochodów.

– ...nie łzami, to łatwe, to błogosławieństwo. Dojrzałeś w porę, bo dla mnie świat zmienił się za bardzo. Popędził i nie upilnowałem go. Jestem już taki zmęczony. Widzę twoje myśli. Rozbłyskują jak neony reklam, kiedy ja gasnę. – Czarnowłosy siadł. Dziewczyna położyła głowę na jego kolanach.

– Patrzę na twoją duszę i wiem, że mogę już odejść. Odnalazłem cię, lecącego do płomienia jak ćma, teraz jesteś aniołem z ognistymi skrzydłami. Byłeś wybrany.

– Jestem pełen strachu.

– Litujesz się nad ludźmi. Przyjmujesz ich, jacy są – słabi, bezbronni, napełnieni goryczą jak puchary z powyszczerbianymi brzegami, porozbijane i posklejane niedbale, odrzuceni przez Boga i innych ludzi, tych którym się udało. To wystarczy. Pokonałeś też strach przed patrzeniem w ten mieszający zmysły, oślepiający ogień, podsycany przez Boga i Szatana, solidarnych w obsesji stwarzania. Zobaczyłeś siebie jako iskrę i uwierzyłeś wreszcie, że można wznieść się, nie upadając w górę prochów przeszłych pokoleń – miliardów zapomnianych istnień.

– ...z prochu powstałeś, i w proch... – DJ zamknął oczy. Tam też dostrzegł tego, którego kiedyś nazywał Kusewiczem, którego tysiące imion poznał na drodze do tego wieczoru.

– Obłuda. Teraz już wiesz... Musisz znaleźć ich wszystkich, przerażonych światem, pochowanych w pajęczynach fikcji, przygniecionych ciężarem samotności, patrzących ze swoich kryjówek na prawdę nagą i brutalną. Musisz przynieść im świadomość i przebudzenie... wszystkim Aniołom, Strażnikom Poezji, żeby mogły rodzić się prawdziwe łzy, miłość, cierpienie rozstania, tęsknota za nieokreślonym, świadomość wiecznej samotności, prawdziwa rozpusta, grzech zrodzony z rozdarcia duszy i ciała... Będziesz Aniołem pośród innych, malujących rzeczywistość w odcienie szarości, aby mogła istnieć poezja. Aby mogli istnieć, którzy zostają odrzuceni, niewygodni. W nich trwała zawsze Polska i odradzała się jak feniks. Musicie być, aby mogło trwać coś ponad liczenie kosztów i zysków, demonami wątpliwości, melancholii, dumy, chwały, upadków i wzlotów, żeby nie zginął ten naród, aby nie utonął w oceanie wszechujednolicenia, nazywanego ładnie wspólnym europejskim dziedzictwem kulturowym.

Kiedy w rękach czarnowłosego zmaterializował się srebrny sztylet, DJ przygotował się na chłód.    

– Jesteś gotów. Weź to ostrze razem z całym ciężarem wątpliwości. Pora, abym cię zostawił. Odtąd zaczyna się twoja droga. Będziesz upadał i podnosił się silniejszy, będziesz wątpił i... Spełnia się kolejny cud, rodzi się Anioł. Czy może być coś piękniejszego?! – Czarnowłosy spojrzał dziewczynie w oczy i ujrzał w nich radość. Tak długo czekała.

– Odnalazłeś ją, mój markizie, pora, by ktoś spełnił jej sny. Tak dawno zapaliłem tę drzazgę. Splotłem twoją pustkę z jej strachem. Teraz, kiedy nie ma już pustki, musi umrzeć jej strach. Już czas.

 

IV

 

Kiedy stoję w oknie, spoglądam w dół, na ludzi niosących swoje krzyże. Małe są i lekkie, złote i nieważne. Patrzę na ulicę i tłumię płacz, bo tylu z nich pójdzie w niedzielę do kościołów. Zaniosą tam swoją złość, by poczuć się oczyszczeni i dalej brać udział w wielkiej wędrówce ku zatraceniu. Patrzę, jak idą zarażać, okaleczać, ranić, bluzgać żółcią, nieświadomi walki o wszystko. Oglądam ich i widzę, jak niewiele brak im, by stać się Aniołami. Wiem, że mógłbym dać im świadomość. Widzę wtedy Jego twarz. Patrzy w ciszy, Pan Tego Świata. Wie, że więcej osiągnie przemykając pomiędzy i dotykając delikatnie, kąsając jak żmija. Wiem wtedy, że nie jestem nikomu potrzebny w tej Dolinie, gdzie trwa wielki piknik, zabawa do upadłego, chocholi taniec po samo zatracenie.

Rozkładam skrzydła z trzaskiem prostowanych kości. Ona siedzi na tapicerowanej sofie – moja dusza. Ma na sobie tę sukienkę, w której wygląda najśliczniej. Biały jedwab faluje, gdy oddycha. Spoglądam jej w oczy. Źrenice ukrywają wielką tajemnicę. Miłość i nienawiść tworzą w nich krąg i z czarnej głębi, jak koła na wodzie po wrzuceniu kamyka, rozchodzą się w zgęstniałą przestrzeń. Upajam się jej widokiem. Ileż ma w sobie niewinności! Rozmawiamy, z przeszłych dni wybierając te, w których czułem w sobie walkę. Wątpię i upadam, dzielę się z nią moim bólem, moim strachem. Jest nam razem tak dobrze... wreszcie.

Wierzę we własne szczęście. Tylko kiedy przychodzi sen... Tylko jeden pośród tylu nocy w czerni Otchłani. Widzę Nauczyciela. Rozmawiamy w tym pokoju przy moście Królowej Jadwigi. Twarze toną w cieniach, aby po chwili zabłysnąć odbitym blaskiem świec. Wszystko jest takie proste, jakby nic nie miało się nigdy wydarzyć. Wracam do Paryża, idę po bruku Place de la Concorde w słoneczny dzień i... czuję pustkę, ciężar straconych dni, strawionych na poszukiwaniu tego, co niemożliwe do odnalezienia. Powraca chłód srebra, wbitego w serce i uczucie wirowania, ale przecież to ja zostałem powiernikiem sztyletu.

– Eli lema sabachthani ! – Budzę się krzykiem, a Ona ociera mi pot z twarzy i...

– On też wątpił... – szepcze takie piękne słowa, a ja patrzę na nią. Patrzę na moją duszę, moją przeklętą duszę i kocham ją mimo zdrady, mimo mojego upadku... .Zamykam wreszcie oczy i uciszam myśli...

 

...bo nic nie jest już warte wzroku

co nie jest istotą zapatrzenia

i prócz zegara nikt już więcej

nie ma nic do powiedzenia.

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 29 >