Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Roger Zelazny Literatura
<<<strona 74>>>

 

Odmieniec

 

 

I.

 

Kiedy lord Rondoval zobaczył, jak stary Mor kuśtyka w stronę przedniej straży głównych sił oblężniczych, zdał sobie sprawę, że jego panowanie ma się właśnie ku końcowi.

Słońce chowało się za burzowymi chmurami, zimny deszcz padał równomiernie, a gromy stawały się coraz głośniejsze, zbliżając się z każdą błyskawicą. Ale Det Morson, stojący na głównym balkonie fortecy Rondoval, nie był gotów do wycofania się. Poklepał się po twarzy czarną przepaską i przesunął dłonią po włosach, teraz połyskujących i śnieżnobiałych, za wyjątkiem szerokiego czarnego pasma biegnącego od czoła do podstawy szyi.

Wyciągnął zza szarfy pięknie zdobioną krótką laskę i ujął w wyciągnięte ręce, nieco poniżej oczu. Wziął głęboki oddech i zaczął cicho mówić. Znamię w kształcie smoka, znajdujące się po wewnętrznej stronie jego nadgarstka, zaczęło pulsować.

Poniżej linia światła przecięła drogę atakującym szeregom – buchnęły z niej płomienie, które zaczęły falować. Ludzie cofnęli się, ale centaury-łucznicy utrzymali pozycje i wypuścili w jego kierunku rój strzał. Det roześmiał się, gdy powietrze roztrąciło je na boki. Zaśpiewał lasce pieśń bojową: na ziemi, w powietrzu i pod ziemią jego gryfy, bazyliszki, demony i smoki szykowały się do ostatecznego uderzenia.

Jednak stary Mor uniósł swoją laskę i płomienie zaczęły opadać. Det potrząsnął głową, dziwiąc się takiemu marnowaniu talentu.

Det śpiewał głośniej, a ziemia zatrzęsła się. Bazyliszki wyszły ze swoich legowisk i spojrzały na przeciwnika. Harpie zanurkowały na nich z wrzaskiem, tnąc pazurami i bombardując guanem. Wilkołaki zaatakowały flanki. Usłyszały go smoki siedzące wysoko na klifach i rozpostarły skrzydła...

Ale gdy płomienie zgasły, harpie zostały naszpikowane strzałami centaurów, bazyliszki, skąpane w białym świetle płynącym z laski Mora, zwinęły się w kłębek i umarły, zamykając swe oczy, a smoki, najbardziej inteligentne ze wszystkich, powoli zlatywały z góry, aby potem uniknąć walki z hordą, która ponowiła atak, Det zrozumiał, że karta się odwróciła, oddane mu potwory wróciły na swoje grzędy, a historia zaskoczyła go, można by rzec, z opuszczonymi spodniami. Nie było sposobu, aby uratować się dzięki swojej mocy, gdy tam na dole stary Mor kontrolował każde magiczne wyjście – wyjścia w sensie fizycznym były już zablokowane przez oblegających.

Potrząsnął głową i opuścił laskę. Nie będzie żadnych rozmów, nie będzie honorowej kapitulacji – ani jakiejkolwiek innej. Tamci chcieli jego krwi, a on przeczuwał ostrą anemię.

Cisnąwszy ostatnie przekleństwo i rzuciwszy jeszcze raz okiem na atakujących, wycofał się z balkonu. Miał jeszcze trochę czasu, aby dokończyć kilka spraw i przygotować się na najważniejszą chwilę. Odrzucił myśl, aby oszukać swoich wrogów samobójstwem. Jak dla niego było to zbyt wyczerpujące. Lepiej będzie zabrać ze sobą kilku spośród nich.

Strząsnął krople deszczu z płaszcza i ruszył przez korytarz. Spotka się z nimi na parterze.

Grzmot rozległ się niemal nad jego głową. Za każdym z mijanych okien pojawiały się jasne błyski.

* * *

Lady Lydia Rondoval, z puszczonymi luźno na plecy czarnymi włosami, wyszła za róg i zobaczyła, jak cień wślizguje się w niszę ukrywającą drzwi. Wypowiedziawszy ogólne zaklęcie odpędzające, działające na większość nieludzkich zjaw nawiedzających te komnaty, wyszła na korytarz.

Gdy mijała otwór, zajrzała do środka i natychmiast zorientowała się, dlaczego zaklęcie było mniej niż skuteczne. Stała naprzeciwko złodzieja zwanego Mysią Łapką – niskiego mężczyzny o ciemnej skórze, odzianego w czarne płótno i skórę – o którym sądziła, że siedzi bezpiecznie zamknięty w celi pod zamkiem. Mysia Łapka szybko odzyskał zimną krew i skłonił się z uśmiechem.

– Jestem oczarowany – rzekł – że spotykam moją panią na przechadzce.

– Jak się wydostałeś? – spytała.

– Z trudem – odparł – założyli tam ciekawe zamki.

Westchnęła, przyciskając mocniej swój mały węzełek.

– Zdaje się – powiedziała – że udało ci się to w samą porę, aby twój wyczyn okazał się twoim pechem. Nasi wrogowie właśnie szturmują główną bramę. Być może już się przedarli.

– A więc o to ten cały hałas – odrzekł. – Czy mogłabyś takim razie zaprowadzić mnie do najbliższego tajnego przejścia?

– Obawiam się, że wszystkie zostały już obstawione.

– Szkoda – odparł. – Czy nie byłoby zatem niegrzeczne, gdybym spytał, dokąd tak spieszysz z tym... au, au!

Zamachał poparzonymi koniuszkami palców, co nastąpiło natychmiast po skomplikowanym geście lady Lydii, który wykonała, gdy sięgał po trzymany przez nią tłumoczek.

– Idę w stronę wieży – rzekła – z nadzieją, że uda mi się przywołać smoka, który zabierze mnie stąd... o ile jeszcze znajdę jakiegoś. One nie lubią obcych, więc obawiam się, że nic tam po tobie. Przykro mi...

Uśmiechnął się i pokiwał głową.

– Idź – powiedział – pospiesz się! Dam sobie radę. Zawsze daję sobie radę.

Skinęła głową. On ukłonił się, ona zaś pospieszyła dalej. Ssąc palce, Mysia Łapka obrócił się w stronę, z której właśnie przyszedł. Miał już plan. On również będzie musiał się pospieszyć.

Gdy Lydia zbliżyła się do końca korytarza, zamek zaczął się trząść. Gdy weszła na schody, okno na podeście nad nią rozbiło się i do środka zaczął padać deszcz. Gdy dotarła na drugie piętro i ruszyła w stronę kręconych schodów wiodących na wieżę, wyjątkowo głośny grom ogłuszył ją tak, że nie usłyszała złowróżbnych trzasków wewnątrz ścian. Ale nawet gdyby je usłyszała, nadal szłaby swoją drogą.

W połowie schodów poczuła, że wieża zaczyna się chwiać. Na ścianach pojawiły się rysy. Spadał na nią pył i gruz. Schody zaczęły się kołysać...

Zerwawszy płaszcz z ramion i owinąwszy nim tobołek, pobiegła w stronę, z której właśnie przyszła.

Kąt nachylenia schodów zmniejszył się, teraz mogła usłyszeć ryczący dookoła, zgrzytliwy dźwięk. Nad jej głową pękł sufit, do środka zaczęła wpadać woda. Mogła też zobaczyć wejście powoli podnoszące się do góry. Bez wahania wyrzuciła węzełek przez szczelinę.

Świat pod nią zapadł się.

* * *

Gdy oddziały Jareda Klaithe’a wdarły się do głównej sali Rondovalu po ciałach jego mrocznych obrońców, lord Det wyszedł z bocznego korytarza z naciągniętym łukiem w rękach. Wypuścił strzałę, która przeszyła kolejno zbroję, mostek i serce Jareda, zatrzymując go w miejscu. Potem odrzucił łuk i wyciągnął krótką laskę zza szarfy. Zakreślił nią nad głową niewielkie koło i atakujący poczuli, że jakaś niewidzialna siła odpycha ich.

Jedna postać wysunęła się na czoło. Był to, rzecz jasna, Mor. Rozświetlona laska wirowała w jego dłoniach niczym płonące koło.

– Złożyłeś swoją lojalność po niewłaściwej stronie, starcze – zauważył Det. – To nie twoja walka.

– Stała się moją – odparł Mor. – Zakłóciłeś Równowagę.

– Phi! Równowaga została zakłócona tysiące lat temu – powiedział – i to we właściwą stronę.

Mor potrząsnął głową. Jego laska kręciła się coraz szybciej, wydawało się, że wcale jej nie trzyma.

– Obawiam się reakcji, którą już wywołałeś – powiedział – pomijając już to, co może się wydarzyć, jeśli pozwolimy ci kontynuować.

– Zatem musimy rozegrać to między sobą – rzekł Det, powoli opuszczając swoją laskę i wycelowując ją w maga.

– Zawsze tak było, nieprawdaż? – zapytał Mor.

Lord Rondoval zawahał się na moment. Potem rzekł:

– Przypuszczam, że masz rację. Ale tym razem niech spadnie na twoją głowę!

Laska zapłonęła – wyleciał z niej promień jaskrawoczerwonego światła. Stary Mor pochylił się, gdy ogień uderzył w tarczę, którą stała się jego wirująca laska. Promień odbił się i uderzył w sufit.

Z łoskotem głośniejszym niż grzmot wielkie kawałki muru spadły na lorda Rondoval, zasypując go w mgnieniu oka.

Mor wyprostował się. Koło zwolniło, na powrót stając się laską. Oparł się na niej ciężko.

Gdy w sali ucichło echo, na zewnątrz umilkły odgłosy bitwy. Burza również odchodziła w swoją stronę – błyskawice uspokoiły się, grzmoty również.

Jeden z kapitanów Jareda, Ardel, zbliżył się powoli i zatrzymał, gdy zobaczył stertę gruzu.

– To koniec – powiedział po chwili. – Zwyciężyliśmy...

– Na to wygląda – odparł Mor.

– Jest jeszcze trochę oddanych mu ludzi... z którymi trzeba się uporać.

Mor skinął głową.

– ... A smoki? A inni jego nienaturalni słudzy?

– Są teraz w rozsypce – powiedział cicho Mor. – Dam sobie z nimi radę.

– Dobrze. My... co to za hałas?

Nasłuchiwali przez kilka chwil.

– To może być jakaś sztuczka – powiedział jeden z sierżantów o imieniu Marakas.

– Weź oddział. Idź i sprawdź to. Zamelduj natychmiast.

* * *

Mysia Łapka skulił się za arrasem, niedaleko klatki schodowej wiodącej do lochów poniżej. Zamierzał wrócić do celi i zamknąć się w niej. Uważał, że więzień Deta będzie jedyną osobą, która może oczekiwać współczucia. W czasie, gdy brama padła, najeźdźcy weszli do środka i rozegrał się czarodziejski pojedynek, on w drodze powrotnej do pozbawienia się wolności zdołał dotrzeć aż tutaj. Widział wszystko przez dziurę w tkaninie.

Teraz, gdy uwaga wszystkich była zwrócona gdzie indziej, miał doskonałą okazję, aby wyślizgnąć się stąd i zejść na dół. Tylko... jego ciekawość również wzrosła. Czekał.

Oddział wkrótce wrócił z rozwrzeszczanym tobołkiem. Sierżant Marakas miał skupiony wyraz twarzy, sztywno trzymając dziecko.

– Bez wątpienia Det zamierzał poświęcić je w jakimś ohydnym rytuale, aby zapewnić sobie zwycięstwo – odważył się powiedzieć.

Ardel podszedł i obejrzał dziecko uważnie. Uniósł prawą rączkę i odwrócił nadgarstkiem na zewnątrz.

– Nie. Wewnątrz nadgarstka ma rodowy znak mocy w kształcie smoka – stwierdził. – To dziecko Deta.

– Och.

Ardel spojrzał na Mora. Starzec wpatrywał się w dziecko, zapominając o wszystkim innym.

– Co mam z nim zrobić, panie? – spytał Marakas.

Ardel zagryzł wargi.

– Ten znak – powiedział – oznacza, że jego przeznaczeniem jest zostać czarodziejem. To również pewien sposób na określenie tożsamości. Nieważne, co powie się dziecku, gdy będzie dorastać. Prędzej czy później dowie się prawdy. Gdy to się stanie, czy naprawdę chcielibyście spotkać czarodzieja, który będzie wiedział, że przyłożyliście rękę do śmierci jego ojca i zniszczenia jego domu?

– Domyślam się, do czego zmierzasz... – rzekł Marakas.

– Zatem najlepiej... byłoby... pozbyć się... dziecka.

Sierżant odwrócił wzrok. Potem spytał:

– A jeśli założymy, że wyślemy go do odległego kraju, gdzie nikt nawet nie słyszał o domu Rondoval?

– Gdzie pewnego dnia może zjawić się wędrowiec znający jego historię? Nie. Niepewność może być po wielokroć gorsza od świadomości nieuchronnej zagłady. Nie ma innego wyjścia. Zrób to szybko i bez bólu.

– Panie, a nie możemy po prostu uciąć mu ręki? To lepsze od śmierci.

Ardel westchnął.

– Moc będzie tkwić w nim nadal – odparł – nieważne, czy będzie miał rękę, czy nie. Zbyt wielu tu dzisiaj świadków. Będą opowiadać różne historie, a odcięcie ręki powiększy tylko liczbę krzywd. Nie. Jeśli nie zrobisz tego sam, w naszych oddziałach musi być ktoś, kto...

– Czekaj!

To odezwał się stary Mor. Podszedł do nich, otrząsając się, jak ktoś właśnie obudzony.

– Jest sposób – rzekł. – Sposób, aby dziecko przeżyło, a wy byli pewni, że wasze obawy nigdy się nie spełnią.

Dotknął maleńkiej dłoni.

– Co zatem proponujesz? – spytał go Ardel.

– Tysiące lat temu – zaczął Mor – żyliśmy w wielkich miastach, posiadając wielkie maszyny oraz potężną magię...

– Słyszałem te opowieści – powiedział Ardel. – Na co nam się teraz przydadzą?

– To nie tylko opowieści. Kataklizm naprawdę się wydarzył. Kiedy się skończył, nasz świat zachował magię i odrzucił resztę. Teraz wydaje się to legendą, ale do tej pory jesteśmy uprzedzeni wobec nienaturalnych tech-rzeczy.

– Oczywiście. To...

– Pozwól mi skończyć! Kiedy podejmowana jest ważna decyzja, taka jak ta, symetria wszechświata wymaga, żeby podążyć w obie strony. Jest inny świat, podobny do naszego, gdzie odrzucono magię i zatrzymano co innego. W tamtym miejscu to my i nasz sposób życia jest legendą.

– Gdzie jest ten świat?

Mor uśmiechnął się.

– Jest kontrapunktem muzyki naszej sfery – rzekł – o jeden takt od nas. Jest tuż za rogiem, za który nikt nie wchodzi. To następne rozgałęzienie błyszczącej drogi.

– Zagadki czarodziejów! Jak nam się to przyda? Czy ktoś może tam dotrzeć?

– Ja.

– Aha. A zatem...

– Tak. Dorastając w takim miejscu dziecko będzie żyć, ale jego moc niewiele będzie tam znaczyć. Zostanie odrzucona, zracjonalizowana i wyjaśniona. Dziecko znajdzie sobie w życiu miejsce inne, niż jakiekolwiek znane tutaj i nigdy nie zrozumie ani nie będzie podejrzewało, co się wydarzyło.

– Świetnie. Zrób to, skoro można okazać łaskę tak niewielkim kosztem.

– Ale jest za to cena.

– Co masz na myśli?

– Prawo symetrii, o którym mówię... musi zostać zachowane, jeśli wymiana ma być dokonana na stałe: kamień za kamień, drzewo za drzewo...

– Dziecko? Chcesz powiedzieć, że jeśli zabierzesz to maleństwo tam, musisz przynieść dziecko stamtąd?

– Tak.

– Co z nim zrobimy?

Sierżant Marakas przełknął ślinę.

– Moja Mel i ja straciliśmy własne – powiedział. – Być może...

Ardel uśmiechnął się lekko i kiwnął głową.

– Zatem koszt jest niewielki. Niech tak się stanie.

Butem i skinięciem głowy, Ardel wskazał na upuszczoną laskę Deta.

– A co z różdżką czarodzieja? Nie jest niebezpieczna? – zapytał.

Mor kiwnął głową, schylił się powoli i podniósł ją z miejsca, gdzie upadła. Zaczął nią kręcić i szarpać, mrucząc przez chwilę.

– Tak – rzekł wreszcie, kiedy udało mu się podzielić ją na trzy części – Nie może zostać zniszczona, ale jeśli wyślemy każdy fragment do jednego z wierzchołków Magicznego Trójkąta Int, być może nie zostanie ponownie złożona. Z pewnością będzie to trudne.

– Zrobisz to?

– Tak.

W tej chwili Mysia Łapka wyślizgnął się zza arrasu i wszedł na klatkę schodową. Zatrzymał się, wstrzymał oddech i nasłuchiwał, czy nie usłyszy krzyku. Nic. Ruszył dalej.

Kiedy dotarł do cienia u podnóża wielkich schodów skręcił w prawo, przeszedł kilka kroków i zatrzymał się. Naprzeciw miał nie korytarze, lecz raczej naturalnie wyrzeźbione tunele. Czy to z tego po prawej wyszedł tak niedawno? Czy też z tego, który zakręcał niedaleko? Wcześniej nie zorientował się, że w tej okolicy są dwa...

Usłyszał z góry jakiś odgłos. Wybrał odgałęzienie po prawej i dał w niego nura. Był tak samo ciemny, jak korytarz, którym uciekał, ale po dwudziestu krokach natknął się na ostry zakręt w prawo, którego sobie nie przypominał. Jednak jeśli ktoś rzeczywiście tu nadchodził, nie mógł zawrócić. Poza tym, przed sobą widział maleńkie światełko...

W alkowie lśnił i dymił kosz pełen gorących węgli. Obok, na podłodze, leżała sterta żagwi. Zbliżył hubkę do węgli, podmuchał na nią, rozniecił płomień. Wkrótce potem w jego ręku rozbłysła pochodnia. Wziął jeszcze kilka żagwi na zapas i ruszył dalej tunelem.

Dotarł do rozgałęzienia. Lewa odnoga wydawała się szersza, bardziej zapraszająca. Podążył nią. Nieco dalej rozgałęziała się znów. Tym razem ruszył w prawo.

Powoli zorientował się, że grunt się obniża. Miał wrażenie, że czuje lekki powiew. Przeszedł jeszcze trzy odgałęzienia i komnatę o ścianach jak plaster miodu. Zaczął znaczyć wybrane przez siebie odnogi węglem z pochodni, rysując po ścianie zawsze po swojej prawej stronie. Pochylenie wznosiło się, tunel zakręcał, stał się szerszy. Coraz mniej przypominał korytarz.

Kiedy zatrzymał się, aby zapalić drugą pochodnię zorientował się, że pokonał znacznie dłuższą drogę, niż kiedy wychodził z lochu. Mimo to, bał się wracać drogą, którą przyszedł. Stwierdził, że sto dalszych kroków nie zaszkodzi...

Kiedy pokonał ten dystans, znalazł się w wejściu do dużej, ciepłej jaskini, wydzielającej dziwną woń, której nie mógł zidentyfikować. Uniósł pochodnię wysoko nad głowę, ale drugi koniec jaskini niknął w mroku. Jeszcze sto kroków, powiedział do siebie...

Później, gdy postanowił nie ryzykować dalszego zwiedzania, ale wrócić po śladach i postawić wszystko na jedną kartę, usłyszał przybliżający się hałas. Wiedział, że może albo zdać się na łaskę innych i próbować wyjaśnić sytuację, albo ukryć się i zgasić pochodnię. A ponieważ jego doświadczenia ze spotkań z innymi ludźmi były takie, jakie były, rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś nie rzucającej się w oczy niszy.

* * *

Tej nocy słudzy lorda Rondoval byli wyłapywani w ruinach zamku i zabijani. Mocą swojej laski i swojej woli Mor zaczarował smoki i inne bestie zbyt trudne do zabicia, po czym zaprowadził je do głębokich pieczar pod budowlą. Tam sprawił, że zasnęły na wieki i zapieczętował wejście do jaskiń.

Wiedział, że jego następne zadanie będzie równie trudne.

 

 

II.

 

Szedł po lśniącej drodze. Maleńkie błyskawice tańczyły na jej powierzchni, ale nie raziły go. Na lewo i prawo nieustannie migotały, pojawiając się i znikając, alternatywne rzeczywistości. Dokładnie nad jego głową znajdował się ciemny bezruch wypełniony nieruchomymi gwiazdami. W prawej ręce trzymał laskę, w zgięciu lewej niósł dziecko.

Od czasu do czasu pojawiało się rozwidlenie, odnoga, skrzyżowanie. Wiele z nich mijał, ledwo rzuciwszy okiem. Po jakimś czasie doszedł do właściwego i postawił stopę na lewej odnodze. Migotanie natychmiast zwolniło.

Poruszał się coraz ostrożniej, bacznie przyglądając się obrazom. Wreszcie skoncentrował całą swoją uwagę na obrazie po prawej. Po chwili zatrzymał się i spojrzał na panoramę.

Wyciągnął laskę przed siebie i przesuwające się obrazy zwolniły jeszcze bardziej. Przyglądał się im przez kilka uderzeń serca, po czym wyciągnął koniec laski do przodu.

Scena zatrzymała się przed nim, rosła, nabierała głębi i barw...

Wieczór... jesień... mała uliczka, małe miasto... miasteczko uniwersyteckie...

Zrobił krok do przodu.

* * *

Michael Chain – rudy, rumiany i ważący o trzydzieści funtów za dużo – poluzował krawat i posadził swoje mierzące ponad sześć stóp ciało na stołku przed deską do rysowania. Jego lewa ręka bawiła się przez chwilę terminalem komputera i figura na monitorze nabrała kształtu. Przyglądał się jej przez jakieś pół minuty, obracał, nanosił poprawki, jeszcze raz obracał.

Wziął ołówek i przykładnicę, skopiował kilka rzeczy z monitora na leżący przed nim arkusz papieru. Odchylił się do tyłu, obejrzał uważnie, zagryzł wargi, zaczął to i owo wymazywać gumką.

– Mike! – zawołała niska, ciemnowłosa kobieta w prostej wieczorowej sukni, otwierając drzwi do jego biura. – Nie możesz zostawić swojej pracy choćby na minutę?

– Opiekunka jeszcze nie przyszła – odparł, wycierając dalej – a ja jestem gotów. To lepsze od wyłamywania palców.

– No, tak, ale ona już dotarła, twój krawat trzeba na nowo zawiązać, a my jesteśmy spóźnieni.

Westchnął, odłożył ołówek i wyłączył terminal.

– Dobrze – powiedział, wstając i masując się po gardle. – Za minutkę będę gotów. Na przyjęciu wydziałowym punktualność nie jest cnotą.

– Jest, jeśli chodzi o szefa twojego wydziału.

– Glorio – odparł, potrząsając głową – o Jimie musisz wiedzieć jedno – w prawdziwym świecie nie przeżyłby nawet tygodnia. Zabierz go z uniwersytetu i wrzuć w świat prawdziwego projektowania przemysłowego, a on wtedy...

– Nie zaczynajmy znowu tego tematu – powiedziała, wycofując się. – Wiem, że nie jesteś tu zbyt szczęśliwy, ale na razie nie mamy niczego innego. Musisz się zachowywać odpowiednio do sytuacji.

– Mój ojciec miał własną firmę konsultingową – wyrecytował. – Mogła należeć do mnie...

– Ale ją przepił. Chodźmy.

– To było pod koniec. Miał kilka złych chwil. Był dobry. Tak samo jak dziadek – ciągnął dalej – On ją założył...

– Wiem, że pochodzisz z rodu geniuszy – powiedziała – i Dan przejmie pałeczkę po tobie. Ale teraz...

Otrząsnął się i spojrzał na nią.

– Co z nim? – zapytał ciszej.

– Śpi – odparła. – Wszystko w porządku.

Uśmiechnął się.

– OK, bierzmy płaszcze. Już będę grzeczny.

Wyszła, a on podążył za nią. Zza ramienia obserwowało go blade oko monitora.

* * *

Mor obserwował dom, stojąc w bramie budynku po drugiej stronie ulicy. Duży facet w ciemnym płaszczu, z rękami wbitymi w kieszenie, stał na progu i gapił się na ulicę. Mniejsza, kobieca postać wciąż spoglądała w stronę uchylonych drzwi. Rozmawiała z kimś wewnątrz.

Wreszcie kobieta zamknęła drzwi. Dołączyła do mężczyzny, zaczęli iść. Mor przyglądał się, jak odchodzą i znikają za rogiem. Odczekał jeszcze chwilę, aby upewnić się, że żadne nie wróci po jakiś zapomniany drobiazg.

Wyszedł z bramy, przeszedł przez ulicę. Gdy dotarł do właściwych drzwi, zastukał w nie laską.

Po chwili drzwi uchyliły się. Dostrzegł blokujący je od wewnątrz łańcuch. Młoda dziewczyna spojrzała na niego, w jej oczach zauważył tylko cień podejrzliwości.

– Przyszedłem coś zabrać – powiedział, pajęczyna rzuconego wcześniej zaklęcia sprawiała, że jego obco brzmiące słowa były dla niej zrozumiałe – i coś zostawić.

– W tej chwili nie ma właścicieli – odparła. – Jestem tylko opiekunką...

– Nie szkodzi – powiedział, opuszczając czubek laski do poziomu jej oczu.

Wewnątrz ciemnego drewna pojawiło się delikatne, pulsujące światło, nadając mu opalizujący odcień i fakturę. Oczy dziewczyny zwęziły się. Utrzymał jej uwagę przez kilka uderzeń serca, po czym ściągnął powoli w stronę swojej twarzy. Ich oczy spotkały się, a on utrzymał jej spojrzenie. Jego głos zniżył się.

– Otwórz natychmiast drzwi – polecił.

Krótki ruch, grzechot. Łańcuch opadł.

– Cofnij się – rozkazał.

Twarz cofnęła się. Pchnął drzwi i wszedł.

– Idź do innego pokoju i usiądź – powiedział, zamykając drzwi za sobą. – Kiedy stąd wyjdę, zamkniesz za mną drzwi na łańcuch i zapomnisz, że w ogóle tu byłem. Powiem ci, kiedy masz to zrobić.

Dziewczyna szła już w stronę salonu.

Szedł powoli, otwierając napotkane drzwi. Wreszcie zatrzymał się na progu małego, pogrążonego w ciemności pokoju, po czym cichutko wszedł do środka. Dostrzegł małą postać zwiniętą w dziecinnym łóżeczku – zbliżył laskę o kilka cali od jej głowy.

– Śpij – powiedział, a drewno jeszcze raz zaczęło pulsować w jego dłoni. – Śpij.

Ostrożnie położył swój tłumoczek na podłodze, oparł laskę o łóżeczko, odkrył i uniósł dziecko, które zaczarował. Je również ułożył na podłodze i porównał oba maleństwa. W świetle przesączającym się przez drzwi zauważył, że dziecko stąd miało jaśniejszą skórę niż to, które przyniósł, a jego włosy były nieco cieńsze i bardziej wyblakłe. Jednak...

Zaczął je przebierać – owinął dziecko z łóżeczka w kocyk, którym okrywał przyniesione ze sobą. Potem ułożył ostatniego lorda Rondoval w łóżeczku i popatrzył na niego. Wysunął palec, aby dotknąć znamienia w kształcie smoka...

Nagle odwrócił się, uniósł laskę i podniósł młodego Daniela Chaina z podłogi.

Gdy szedł przez przedpokój, zawołał w stronę salonu:

– Wychodzę. Zamknij za mną drzwi... i zapomnij.

Gdy przekroczył próg, usłyszał za sobą odgłos zasuwanego łańcucha. Gwiazdy świeciły przez postrzępione szczeliny w chmurach, a zimny, wschodni wiatr dmuchał mu w plecy. Zza rogu wyjechał jakiś pojazd, oświetlił go, ale nie zwolnił.

Wewnątrz chodnika pojawiły się drobne błyski, zaś budynki po obu stronach straciły coś ze swojej materialności – stały się dwuwymiarowe i zaczęły migotać.

Migotanie na jego drodze stało się częstsze, wkrótce przestała ona być chodnikiem, a stała się wielką, jasną drogą, ciągnącą się przed nim i za nim, z wielką liczbą odnóg. Widok po jego lewej i prawej ręce stał się mozaiką niezliczonych małych obrazków z różnych czasów i miejsc, rozbłyskujących, błyszczących i kurczących się, wreszcie przypominających przepływające koło niego ławice egzotycznych ryb. Nad jego głową wciąż widniał pasek ciemnego nieba, pozbawiony jednak chmur i równie migotliwie rozświetlony jak droga u jego stóp. Od czasu do czasu Mor dostrzegał kątem oka na bocznych drogach inne postacie – nie zawsze o ludzkich kształtach – zajęte zadaniami tak samo niezrozumiałymi, jak jego.

Kiedy wybrał drogę do domu, jego laska zaczęła świecić, a świetlista rosa kapała mu ze stóp i palców.

 

 

III.

 

W obu światach, wzajemnie dla siebie mitycznych, upływały kolejne dni.

Kiedy chłopiec miał sześć lat, okazało się, że nie tylko próbuje naprawiać wszystko, co było zepsute, ale i często mu się to udaje. Mel pokazała mężowi kuchenne szczypce, które zreperował.

– Jakby wykuł je Vince – powiedziała. – Chłopak pewnie zostanie druciarzem.

Marakas obejrzał narzędzie.

– Widziałaś, jak to zrobił? – zapytał.

– Nie. Słyszałam, jak wali młotkiem, ale nie zwróciłam na to uwagi. Wiesz, że zawsze bawił się kawałkami metalu i takimi tam.

Marakas skinął głową i odłożył szczypce na bok.

– Gdzie jest?

– Sądzę, że przy rowie – odparła. – Pewnie się chlapie.

– Pójdę powiedzieć mu, że bardzo ładnie zrobił, naprawiając to – powiedział, przechodząc przez pokój i unosząc skobel.

Wyszedł z chaty, skręcił za róg i podążył biegnącą w dół ścieżką, obok wielkiego drzewa, w stronę pól. W trawie bzyczały owady. Gdzieś nad nim świergotał ptak. Wiaterek rozwiewał mu włosy. Gdy tak szedł, pomyślał z dumą o dziecku, które wzięli. Było bardzo zdrowe i silne – a także bardzo mądre..._

– Mark? – zauołał, kiedy dotarł do rowu.

– Tutaj, tato – usłyszał słabą odpowiedź gdzieś zza zakrętu po prawej.

Poszedł w tamtą stronę.

– Gdzie? – zapytał po chwili.

– Na dole.

Zbliżywszy się do krawędzi, spojrzał w dół i dostrzegł Marka oraz rzecz, którą się bawił. Chłopiec umieścił gładko ostrugany, prosty kijek tuż nad powierzchnią wody, opierając każdy z końców na ułożonych na każdym brzegu stertach kamieni. Na środku patyka powtykał naokoło serię kwadratowych... skrzydeł, które płynąca woda popychała tak, że obracał się on wokół swojej osi. Choć nie wiedział dlaczego, na ten widok poczuł dziwne drżenie, które jednak minęło chwilę potem, gdy śledził oczyma obracające się łopatki i poczuł zadowolenie z dzieła syna.

– Co tam masz, Mark? – spytał, siadając na brzegu.

– Rodzaj... koła – odparł chłopiec, patrząc w górę i uśmiechając się. – Woda je obraca.

– Co to robi?

– Nic. Po prostu obraca.

– Jest naprawdę ładne.

– Tak, prawda?

– Ładnie złożyłeś te szczypce – powiedział Marakas, urywając źdźbło trawy i żując je. – Mamie się podobało.

– To było łatwe.

– Lubisz składać różne rzeczy, robić je i sprawiać, by działały, nieprawdaż?

– Tak.

– Myślisz, że pewnego dnia będziesz w ten sposób zarabiał?

– Tak sądzę.

– Któregoś dnia stary Vince zacznie szukać ucznia do swojej kuźni. Jeśli chciałbyś się nauczyć kuć, pracować z metalem i takie tam, mógłbym z nim porozmawiać.

Mark znów się uśmiechnął.

– Zrób to – powiedział.

– Oczywiście, będziesz robił prawdziwe, praktyczne rzeczy. – Marakas wskazał na obracane przez wodę koło. – Nie zabawki – dokończył.

– To nie zabawka – powiedział Mark, obracając się, by rzucić okiem na swoje dzieło.

– Powiedziałeś, że to nic nie robi.

– Ale może. Muszę tylko dowiedzieć się, co i jak.

Marakas roześmiał się, wstał i wyprostował. Wrzucił swoje źdźbło trawy do wody i patrzył, jak koło je mieli.

– Powiedz mi koniecznie, kiedy już się dowiesz.

Odwrócił się i zaczął iść ku ścieżce.

– Powiem... – wyszeptał Mark, patrząc za nim.

* * *

Kiedy chłopiec miał sześć lat, poszedł do gabinetu swojego ojca, aby jeszcze raz spojrzeć na śmieszną machinę, którą posługiwał się tato. Może tym razem...

– Dan! Już cię tu nie ma! – huknął Michael Chain, olbrzymia postać, nie odwracając się nawet od deski do rysowania.

Mała pionowa figura na ekranie przed nim zmieniła się w linię, która poruszyła się w górę i w dół. Ręka Michaela zatańczyła na konsoli, próbując nanieść poprawki.

– Gloria! Chodź i zabierz go! To znów się stało!

– Tato – zaczął Dan – ja nie chciałem...

Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na niego.

– Powiedziałem ci, abyś trzymał się z dala od tego pokoju, kiedy pracuję – rzekł.

– Wiem. Ale pomyślałem, że może tym razem...

– Pomyślałeś! Pomyślałeś! Pora, abyś zaczął robić to, o czym mówisz!

– Przepra...

Michael Chain zaczął wstawać ze swojego stołka i chłopiec cofnął się. Wtedy Dan usłyszał za plecami kroki matki. Odwrócił się i przytulił się do niej.

– Przepraszam – dokończył.

– Znowu? – spytała Gloria, spoglądając na męża.

– Znowu – odparł Michael. – Ten dzieciak przynosi pecha.

Puszka z ołówkami, stojąca na małym stoliku przy desce do rysowania, zaczęła dygotać. Michael odwrócił się i spojrzał na nią, zafascynowany. Zachwiała się, upadła i potoczyła ku krawędzi stołu.

Rzucił się w jej stronę, ale upadła na podłogę, nim zdołał ją chwycić. Klnąc, wyprostował się i uderzył głową w najbliższy kant.

– Weź go stąd! – zaryczał. – Ten dzieciak na pewno hoduje poltergeista!

– Chodźmy – powiedziała Gloria, odprowadzając synka. – Wiemy, że nie chciałeś...

Okno gwałtownie się otworzyło, papiery zawirowały. Potem rozległo się głośne pukanie w ścianach. Książka spadła z półki.

– ... to coś po prostu czasem się zdarza – skończyła, gdy wyszli.

Michael westchnął, pozbierał rzeczy, wstał i zamknął okno. Potem wrócił do komputera, który tym razem działał normalnie. Popatrzył na niego. Nie lubił rzeczy, których nie rozumiał. Czy dzieciak był źródłem fali elektromagnetycznej, która wzmacniała się, gdy się zdenerwował? Kilka razy próbował wykryć coś podobnego, wykorzystując różne przyrządy, zawsze bez powodzenia. Same zaś przyrządy zwykle...

– Udało ci się. Płacze, a wokół jest niesamowity bałagan – powiedziała Gloria, wchodząc do pokoju. – Gdybyś był dla niego nieco milszy, gdy to się zaczyna, prawdopodobnie nie byłoby tak źle. Ja zwykle potrafię uspokoić wszystko, będąc dla niego miła.

– Po pierwsze – powiedział Michael – nie jestem pewien, czy naprawdę miało tu miejsce jakieś zjawisko paranormalne. Po drugie, to zawsze dzieje się tak nagle.

Roześmiała się, on też.

– Tak przecież jest – stwierdził wreszcie. – Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli powiem mu coś. Wiem, że to nie jego wina. Nie chcę, aby był nieszczęśliwy...

Ruszył w stronę drzwi. Zawahał się.

– Wciąż się nad czymś zastanawiam – powiedział.

– Ja też.

– Jestem pewien, że nasz syn nie miał tego śmiesznego znamienia na nadgarstku.

– Nie zaczynaj znowu. Proszę. To wraca jak bumerang.

– Masz rację.

Wyszedł z gabinetu i poszedł do pokoju Dana. Gdy szedł, usłyszał ciche dźwięki gitary. D, teraz G... To zaskakujące, jak szybko dzieciak w tym wieku nauczył się grać na pomniejszonej wersji instrumentu... a także dziwne. Nikt z obu rodzin nie przejawiał uzdolnień muzycznych.

Zapukał delikatnie do drzwi. Dźwięki umilkły.

– Tak?

– Mogę wejść?

– Aha...

Otworzył drzwi i wszedł. Dan leżał rozwalony na łóżku. Instrumentu nigdzie nie było widać. Prawdopodobnie leżał pod łóżkiem.

– To było naprawdę ładne – powiedział. – Co grałeś?

– Kilka dźwięków. Nie wiem.

– Czemu przestałeś grać?

– Nie lubisz tego.

– Nigdy tak nie mówiłem.

– Ale ja to widzę.

Michael usiadł obok Dana i położył mu rękę na ramieniu.

– Cóż, mylisz się – powiedział. – Wszyscy mają coś, co lubią robić. Dla mnie to moja praca.

Wreszcie dodał:

– Przestraszyłeś mnie, Dan. Nie wiem, jak to się dzieje, że czasami w twojej obecności urządzenia wariują... a rzeczy, których nie rozumiem, przerażają mnie. Ale tak naprawdę nie jestem na ciebie zły. Po prostu tak się zachowuję, gdy jestem przestraszony.

Dan przewrócił się na drugi bok i spojrzał na niego. Uśmiechnął się słabo.

– Zagrasz coś dla mnie? Chętnie posłucham.

Chłopiec potrząsnął głową.

– Nie teraz – powiedział.

Michael rozejrzał się po pokoju, popatrzył na wielką półkę z książkami z obrazkami, na nierozpakowany zestaw “mały budowniczy”. Kiedy spojrzał na Dana, zobaczył, że chłopiec pociera nadgarstek.

– Boli cię ręka?

– Aha. Tak jakoś pulsuje... znamię... czasami.

– Jak często?

– Kiedy... coś takiego... się dzieje.

Wskazał na drzwi i cały zewnętrzny świat.

– Teraz odchodzi – dodał.

Ujął rękę syna w swoją dłoń, przyjrzał się ciemnej plamie o kształcie smoka.

– Doktor mówi, że nie ma się czym martwić... nie ma prawa zmienić się w coś złego...

– Już w porządku.

Michael przyglądał się jej przez kilka chwil. Wreszcie uścisnął dłoń, opuścił ją i uśmiechnął się.

– Chcesz czegoś, Dan? – zapytał.

– Nie. Eee... jakichś książek.

Michael roześmiał się.

– To coś, co lubisz, prawda? Dobrze, może później wpadniemy do księgarni i zobaczymy, co mają.

Dan wreszcie się uśmiechnął.

– Dziękuję.

Michael lekko poklepał go po ramieniu i wstał.

– I nie będę wchodził do twojego gabinetu, tato.

Jeszcze raz ścisnął go za ramię i zostawił na łóżku. Gdy wracał do gabinetu, usłyszał, jak zaczyna się miękkie i gwałtowne szarpanie strun.

* * *

Gdy chłopiec miał dwanaście lat, zbudował konia. Mierzył sobie dwie dłonie wysokości i poruszał się dzięki napędzanemu sprężyną mechanizmowi. Części wykuł w kuźni po godzinach pracy, zaś poszczególne części mierzył, szlifował i polerował w swojej szopie, którą zbudował za chatą rodziców. Teraz rumak tańczył po podłodze dla niego i jednoosobowej widowni – Nory Vail, dziewięcioletniej dziewczynki z sąsiedztwa.

Gdy konik obrócił głowę w ich stronę, jakby ich zauważając, zaklaskała w dłonie.

– To cudowne, Mark! To cudowne! – zakrzyknęła. – Nigdy nie było czegoś takiego, chyba że w dawnych dniach.

– To znaczy kiedy? – zapytał szybko.

– No wiesz. Dawno temu. Kiedy mieli mnóstwo takich sprytnych urządzeń jak te.

– To tylko bajki – odparł. Po chwili dodał: – Prawda?

Potrząsnęła głową, aż zatańczyły jej płowe włosy.

– Nie. Mój tato przechodził obok jednego z zakazanych miejsc, na południe od Góry Kowadła. Nawet bez wchodzenia wciąż można tam zobaczyć zepsute rzeczy, których ludzie nie umieją już wyrabiać.

Spojrzała na konika, którego ruchy już zwolniły.

– Może nawet takie, jak to.

– To... ciekawe... – powiedział. – Nie wiedziałem... to wszystko tam leży?

– Tak powiedział mój tata.

Nagle spojrzała mu prosto w oczy.

– Może nie pokazuj tego innym, wiesz?

– Dlaczego nie?

– Ludzie mogą pomyśleć, że byłeś tam i nauczyłeś się jakichś zakazanych rzeczy. Mogą się zrobić źli.

– To głupota – powiedział, gdy konik przewrócił się. – To naprawdę głupota.

A kiedy go postawił, dodał:

– Może poczekam, aż zbuduję coś lepszego i wtedy im pokażę. Coś, co im się spodoba...

Tej wiosny pokazał kilku przyjaciołom i sąsiadom wykonane przez siebie pływające urządzenie, przeznaczone do otwierania stawideł w systemie nawadniania. Rozmawiali o tym przez dwa tygodnie, potem postanowili sami tego nie zakładać. Kiedy wiosną gwałtownie stopniały śniegi – a także potem, gdy nadeszły deszcze – było kilka, niezbyt poważnych, lokalnych powodzi. Oni tylko wzruszyli ramionami.

– Pokażę im coś jeszcze lepszego – powiedział Norze. – Coś, co będą musieli polubić.

– Czemu? – spytała.

Spojrzał na nią, zmieszany.

– Bo muszą zrozumieć – odparł.

– Co?

– Że ja mam rację, a oni nie, rzecz jasna.

– Ludzie zwykle nie przyznają takich rzeczy – odpowiedziała.

Uśmiechnął się.

– Zobaczymy.

* * *

Kiedy chłopiec miał dwanaście lat, pewnego dnia zabrał ze sobą gitarę – jak robił to już przy innych okazjach – i odwiedził mały park w środku zbudowanego ze stali, szkła, plastiku i betonu serca miasta, w którym teraz mieszkała jego rodzina.

Poklepał zakurzone, sztuczne drzewo i przeszedł po suchej glebie poprzez hologramy kołyszących się kwiatów, aby usiąść na pomarańczowej, plastikowej ławce. Z ukrytych głośników rozbrzmiewał w losowych odstępach czasu nagrany śpiew ptaków. Sztuczne motyle fruwały wzdłuż niewidzialnych promieni. Ukryte rozpylacze regularnie rozsiewały zapach kwiatów.

Wyjął instrument z futerału i nastroił go. Zaczął grać.

Jeden z fałszywych motyli podleciał zbyt blisko, zachwiał się i spadł na ziemię. Przestał grać i pochylił się, aby mu się przyjrzeć. Mijająca go kobieta rzuciła monetę koło jego stóp. Wyprostował się i przeczesał rękami włosy, gapiąc się za nią. Wzburzone srebrnobiałe pasmo, które biegło od czoła do karku, wróciło na swoje miejsce.

Oparł gitarę na udzie, ułożył palce i zaczął grać skomplikowanym stylem, który ćwiczył. Ciemny kształt – prawdziwy ptak – spadł nagle z nieba, aby przysiąść niedaleko. Na ten widok Dan niemal przestał grać. Zamiast tego przeszedł na znacznie prostszy styl, aby móc baczniej obserwować jego ruchy.

Czasem grał nocami na dachach budynków, gdzie gnieździły się ptaki, pod gwiazdami, blado migoczącymi poprzez mgłę. Wokół siebie słyszał ich piski i szelesty. Prawie nie widział ich w parkach – prawdopodobnie miało to jakiś związek z aerozolami – więc obserwował z pewną fascynacją, jak ptak zbliżył się do leżącego motyla i chwycił go w dzióbek. Chwilę potem upuścił go, przekręcił główkę, uderzył weń dziobem i ruszył dalej. Wkrótce znów był w powietrzu, a potem znikł.

Dan wrócił do bardziej skomplikowanej melodii, a potem zaczął śpiewać na przekór hałasom miasta. Nad jego głową słońce z wolna stawało się czerwone. Pijak, rozciągnięty poniżej poziomu hologramów, zapłakał cicho przez sen. Park wibrował w rytm regularnie przejeżdżających, podziemnych pociągów. Po kilku pomyłkach Dan zdał sobie sprawę, że jego głos się zmieniał.

 

 

IV.

 

Mark Marakson – sześć stóp wzrostu i wciąż rósł, o mięśniach twardych jak u każdego kowala – wytarł ręce w skórzany fartuch, odrzucił niesforną rudą czuprynę z czoła i wsiadł do urządzenia.

Sprawdził pojemnik na paliwo, doprowadził do porządku kocioł i usiadł przy mechanizmie sterującym. Pojazd gwizdał i wydawał gromkie huki, gdy wypuścił sprzęgło i wyprowadził go z ukrytej szopy, kierując się uprzednio wygładzoną ścieżką w stronę drogi.

Ptaki, zające i wiewiórki uciekały przed nim, a on uśmiechał się, czując w swoich rękach wielką moc. Wziął ostry zakręt, ciesząc się, że tak dobrze reaguje na jego polecenia. Była to szósta próba jego samojeżdżącego wozu i wszystko zdawało się funkcjonować normalnie. Pierwsze pięć wypraw było utrzymanych w tajemnicy. Ale teraz...

Roześmiał się głośno. Tak, nadszedł czas, by pokazać mieszkańcom wsi, co można zrobić przy odrobinie pomysłowości. Sprawdził znajdujący się z boku wskaźnik ciśnienia. W porządku...

Był to cudowny ranek na wyprawę – słoneczny, z delikatnym wiaterkiem, po bokach rozkwitające kwiaty... Serce podskoczyło mu w piersi, gdy wykonana z twardego drewna ławka rąbnęła go w plecy, przez głowę przeleciały mu myśli o systemach zawieszenia. To był naprawdę dzień wielkich przedsięwzięć.

Jechał dalej, od czasu do czasu dokarmiając płomienie i usiłując wyobrazić sobie twarze ludzi, gdy zobaczą jego wynalazek. Farmer na położonym z dala polu przestał orać i gapił się, ale był za daleko, aby można było dostrzec jego reakcję. Mark nagle pożałował, że nie zainstalował jakiegoś gwizdka czy dzwonka.

Gdy zbliżył się do wsi, zaciągnął hamulec, zwalniając. Zamierzał zatrzymać się dokładnie na środku miasteczka, stanąć na siedzeniu i wygłosić małe przemówienie. Zacznie się od słów: “Pozbądźcie się koni. Oto wstaje nowy dzień...”

Usłyszał krzyki dzieci na pobliskim polu. Wkrótce biegły koło niego, wywrzaskując pytania. Próbował odpowiadać, ale hałas machiny zagłuszał słowa.

Gdy skręcił w jedyną uliczkę wsi, jeszcze bardziej zwalniając, jakiś koń spłoszył się i pognał między dwoma domami, ciągnąc za sobą niewielki wózek. Zobaczył, jak ludzie uciekają i zamykają drzwi. Psy warczały, szczekały i uciekały. Dzieci siedziały cicho.

Dojechawszy do centrum miasteczka, zatrzymał się i rozejrzał wokoło.

– Możemy się przejechać? – wrzeszczały dzieci.

– Może później – odparł, odwracając się, by sprawdzić, czy wszystko działa jak należy.

Drzwi zaczęły się otwierać. Ludzie wyszli z domów i stajni, gapili się na niego. Wyraz ich twarzy nie był taki, jak sobie wyobrażał. Niektórzy byli bladzi, inni wystraszeni, jeszcze inni źli.

– Co to jest? – wrzasnął jakiś mężczyzna po drugiej stronie drogi.

– Wóz parowy – odkrzyknął. – To...

– Zabierz to stąd! – zawołał kto inny. – Wszyscy będziemy przeklęci!

– To nie jest zła magia... – zaczął.

– Zabierz to!

– Precz z tym!

– Sprowadzając tę przeklętą rzecz do miasta...

Gruda ziemi uderzyła w kocioł.

– Nie rozumiecie!

– Precz! Precz! Precz!

W powietrzu zaświstały kamienie. Kilku mężczyzn zaczęło iść w jego stronę. Zwrócił się do tego, którego najlepiej znał.

– Jed! – wrzasnął. – To nie jest zła magia! To jak woda, gotująca się na herbatę!

Jed nie odpowiedział, ale wyciągnął wraz z innymi ręce, aby chwycić dygoczący bok wozu parowego.

– Ugotujemy cię, draniu! – wykrzyknął jeden z nich i zaczęli toczyć pojazd.

– Stójcie! Stójcie! Uszkodzicie go! – krzyczał Mark.

Źle wyważony pojazd zareagował na ich wysiłki, kołysząc się na boki. Kiedy Mark zorientował się, że zaczyna się przechylać, było zbyt późno, by skoczyć.

– A niech was! – krzyknął i upadł.

Upadł, poturlał się i uderzył w głowę, ale przytomności nie stracił. Oszołomiony patrzył, jak kocioł wybucha, a pojemnik na paliwo otwiera się, rozsypując węgle. Kilka kropel gorącej wody trafiło w niego, więc odtoczył się dalej. Rowem popłynął strumień wody, omijając go.

– Niech was, niech was, niech was, niech was – usłyszał swoje słowa i stracił przytomność.

Gdy ją odzyskał, poczuł zapach dymu i usłyszał trzask płomieni. Wóz zapalił się od gorących węgli. Ludzie stali i patrzyli, jak płonie. Nikt nie starał się go ugasić.

– ... Teraz sprowadzić wiedzącego, aby wypędził demona – podsłuchał głos kobiety. – Niech nikt go nie dotyka. Dzieci, trzymajcie się od tego z dala!

– Głupcy! – wymamrotał i zaczął się dźwigać się na nogi.

Mała ręka leżąca na ramieniu popchnęła go z powrotem.

– Nie! Nie zwracaj na siebie uwagi! Po prostu leż nieruchomo!

– Nora?

Podniósł głowę. Nie od razu zdał sobie sprawę, że była tu, przykładając mu kompres na głowę.

– Tak. Odpocznij chwilę. Zbierz siły. Potem idź tą drogą między domami – wskazała głową. – Kiedy ruszymy, będziemy musieli się spieszyć.

– Oni nie rozumieją...

– Wiem. Wiem. Tak jak z koniem, gdy byliśmy dziećmi...

– Tak...

– ... coś, co wymyśliłeś, ponieważ w ten właśnie sposób myślisz. Rozumiem.

– Przeklęci! – powiedział.

– Nie. Oni po prostu nie myślą tak, jak ty.

– Udowodnię im!

– Nie teraz. Po prostu przygotujmy się i zmykajmy. Sądzę, że po tym wszystkim najlepiej będzie, jeśli przez jakiś czas nie będziesz się tu pokazywać.

Spojrzał na płonący pojazd i twarze stojących za nim ludzi.

– Sądzę, że masz rację – powiedział. – Przeklęci. Jestem gotowy. Chcę się stąd wydostać.

Wzięła go za rękę. Skrzywił się i cofnął dłoń.

– Przepraszam, jest poparzona – powiedziała. – Nie zauważyłam.

– Ja też nie. Wszystko będzie dobrze. Chodźmy.

Wzięła go za drugą dłoń. Szybko wstał i ruszył wraz z nią, poprzez krzaki, za domami.

– Tędy.

Poszedł za nią dróżką za stodołą. Kiedy zatrzymali się na chwilę, powiedział:

– Dziękuję ci. Miałaś rację. Odchodzę na jakiś czas.

– Dokąd?

– Na południe – syknął.

– Och, nie! – krzyknęła – Tam jest zbyt niebezpiecznie, i...

– Znam nazwę – oznajmił.

Spojrzała mu w oczy.

– Nie – powiedziała.

Wyciągnął rękę i objął ją. Przez chwilę była sztywna, potem odprężyła się.

– Wrócę po ciebie – obiecał.

* * *

Tutaj drzewa były mniejsze, a ziemia bardziej sucha. Widział mniej krzaków i więcej gołej ziemi. Ta kraina była znacznie bardziej kamienista i znacznie, znacznie cichsza niż jego. Gdy szedł i wspinał się, nie słyszał śpiewu ptaków, bzyczenia owadów, szmeru płynącej wody, trzaskających konarów, stąpania zwierząt.

Jego ręka przestała pulsować kilka dni temu, a teraz schodziła z niej skóra. Już dawno zdjął z głowy bandaż. Mimo zmęczenia jego krok był pewny, kiedy tak zbliżał się pośród wydłużających się cieni do przypominającego kowadło szczytu. Niósł niewielki plecak, a z pasa zwisało mu kilka starannie owiniętych butelek z wodą. Jego ubranie, ręce i twarz były brudne, ale uśmiechnął się lekko, gdy spojrzał do góry, po czym ruszył dalej.

W przeciwieństwie do tego, w co wierzyli ludzie, nie wyczuwał, aby były tu jakieś demony i tym podobne stwory. Mimo to dźwigał na plecach krótki miecz, który wykuł dawno temu, gdy był niższy i lżejszy. Obecnie broń wyglądała jak zabawka, choć potrafił wywijać nią bardzo szybko i zwinnie. Spędził wiele miesięcy ćwicząc z różnymi ostrzami, gdyż musiał dobrze poznać broń, żeby móc potem wykuć coś doskonałego. Zabrał miecz z kuźni, gdy wrócił tam po rzeczy, które chciał wziąć ze sobą na wygnanie. Teraz, kiedy zbliżał się do zakazanej strefy, nie czuł wcale, że w tym martwym miejscu broń jest mu potrzebna, lecz jej obecność kazała mu myśleć o tym, że mimo wysiłku, jaki włożył w jej wykucie, wciąż nie jest ona tak dobra jak te kilka kawałków metalu, które odkrył tutaj, zagrzebane w ziemi.

Trzymał taki śmieć w ręku i raz po raz uważnie oglądał. Był to mocny, lekki stop, który po oczyszczeniu z piasku okazał się być nietknięty rdzą, mimo wielu lat, które minęły. Jakie siły go ukształtowały? Jakie temperatury? Jakie ciśnienia? Podpowiadał mu, że kiedyś w okolicy znajdowało się coś szczególnego.

Tego wieczora przechodził obok wciąż stojących ruin dużego budynku. Nie potrafił nawet wyobrazić sobie, co się tu kiedyś znajdowało. Gdy badał je, dwa razy wydawało mu się, że słyszał gdzieś w pobliżu odgłos szybkich kroków. Postanowił rozłożyć obóz w pewnej odległości od ruin.

Nie wiedział, czy rozpalenie ognia przyciągnie, czy odstraszy coś, co mogło kręcić się w pobliżu. Wreszcie brak materiału, który podtrzymywałby płomień przez dłuższy czas, skłonił go do całkowitej rezygnacji z ogniska. Zjadł suchy prowiant i zawinął się w koc na znajdującej się osiem stóp nad ziemią półce. Miecz ułożył tak, aby łatwo było po niego sięgnąć.

Nie wiedział, jak długo spał, nim obudził go odgłos drapania. Czuł, że minęło kilka godzin. Natychmiast oprzytomniał, ręka sięgnęła w stronę miecza. Odwrócił lekko głowę, napinając mięśnie i zauważył coś, co zbliżało się w jego stronę po leżących poniżej skałach.

Ciemne, segmentowane ciało istoty połyskiwało w świetle księżyca, gdy maszerowała po kamieniach na licznych drobnych odnóżach, czasem unosząc, a czasem opuszczając przód tułowia. Była od niego trzy – cztery razy większa i przypominała ogromną, metaliczną gąsienicę, poruszającą się tą samą drogą, którą on tutaj dotarł. Ktoś siedział na jej grzbiecie blisko przodu: był niski, pokręcony i nieco podobny do człowieka. W lewej ręce trzymał coś podobnego do lejc, a w prawej drzewce długiej włóczni. Bestia zbliżyła się, uniosła na wysokość półki, zakołysała, po czym opadła na ziemię i ruszyła dalej, jakby węsząc po jego śladach.

Z włosami stającymi dęba i z kulą lodu w żołądku Mark zaczął rozglądać się za możliwą drogą ucieczki wśród skał poniżej i na prawo. Jeśli będzie poruszać się wystarczająco szybko, być może zachowa dostateczną odległość...

Odetchnął głęboko, skoczył na ziemię i przy okazji skręcił kostkę. Wstał i kulejąc ruszył w stronę skał. Usłyszał za sobą gwiżdżący odgłos i więcej drapiących dźwięków. Uskoczył w bok najszybciej jak mógł, pamiętając o włóczni w dłoni jeźdźca.

Spojrzał w tył i zobaczył, że może mu się uda. Ręka z włócznią była gotowa, ale skały znajdowały się tuż przed nim. Dał za nie nura i usłyszał jak drzewce uderza o kamienie za nim. Natychmiast wstał i pobiegł dalej, kierując się z powrotem w stronę ruin, które wcześniej odwiedził.

Odgłosy za nim nie ucichły. Najwyraźniej potwór potrafił poruszać się szybciej, niż mu się wcześniej wydawało.

Wpadł między skały, mając odgłosy z boku i ruiny przed sobą. Tam można było się wspiąć, tam można się było ukryć – to miejsce było lepiej dostosowane do obrony, niż otwarty teren tego skalnego labiryntu.

Skręcił za wielki głaz. Nagle zamarł i z ledwością zdążył wyciągnąć miecz. Kolejna rzecz, również z jeźdźcem na grzbiecie, szukała go lub na niego czekała. Znajdowała się na prawo od niego w odległości zaledwie kilku stóp, włócznia już była uniesiona w gotowości.

Sparował cios, spychając drzewce na bok i na odlew uderzył kiwającego się stwora. Ten zadźwięczał niczym dzwon i rzucił się do przodu. Mark zrobił krok w bok, czując ostry ból w prawej kostce, po czym pchnął do góry, ku pokręconemu jeźdźcowi. Usłyszał wrzask, gdy ostrze trafiło gdzieś i zagłębiło się. Wyciągnąwszy je, odwrócił się i zaczął biec.

Nie słyszał odgłosów pogoni, a kiedy spojrzał za siebie, dostrzegł, że bestia, już bez jeźdźca, bezradnie szuka drogi wśród skał. Chciał wziąć głęboki oddech, gdy nagle ziemia otwarła mu się pod stopami. Spadał dość krótko w ciemności i uderzył ramieniem o twardą powierzchnię. Upuścił miecz z głośnym brzękiem, ale natychmiast chwycił go ponownie. Nagle nad jego głową rozległ się głośny łomot, posypał się na niego piach, żwir i kawałki ziemi. Niespodziewanie rozbłysło światło, ale oczy nie od razu się do niego przyzwyczaiły.

Kiedy wreszcie mógł patrzeć, nadal nie rozumiał, co przed nim stoi.

Stół... tak, to jeszcze rozróżniał – i krzesła. Ale gdzie było źródło światła? Czym była ta wielka szara rzecz ze szklanym prostokątem w środku? I te małe światełka?

Za wyjątkiem osiadającego pyłu, nic się nie poruszało. Wstał, podszedł powoli...

– Halo? – wyszeptał.

– Tak, halo, halo! – odparł donośny głos. – Halo?

– Gdzie jesteś? – spytał, zatrzymując się i obracając powoli.

– Tu, razem z tobą – padła odpowiedź. Słowa były wypowiadane z archaicznym akcentem, jak u mieszkańców Północy.

– Nie widzę cię. Kim jesteś?

– Rety, dziwnie mówisz! Obcokrajowiec? Jestem maszyną do nauczania, komputerem biblioteki!

– Moje słowa mogą wydawać się dziwnie złożone i akcentowane z powodu upływu czasu – wyjaśnił Mark, z nagłym przeczuciem dotyczącym wieku i funkcji urządzenia. – Czy możesz coś zmienić, przystosować się? Trudno mi zrozumieć nawet najprostsze zdania!

– Tak. Dużo mów. Muszę mieć dobrą próbkę. Opowiedz mi o sobie i rzeczach, które chcesz wiedzieć.

Mark uśmiechnął się i opuścił ostrze, pokuśtykał w stronę najbliższego krzesła i opadł na nie. Potarł ramiona.

– Powiem – rzekł chwilę później. – Ale jak to miejsce jest oświetlone?

Przed nim rozbłysnął ekran. Nagle, pod grubą powłoką kurzu, pojawił się na nim diagram okablowania.

– O to ci chodzi? – spytał głos.

– Być może. Nie jestem pewien.

– Wiesz, co to jest?

– Jeszcze nie – odparł – ale zamierzam się dowiedzieć. Jeśli mnie nauczysz.

– Mam środki zdolne zapewnić ci komfortowy pobyt tutaj tak długo, jak tylko zechcesz. Nauczę cię.

– Sądzę, że wpadłem dokładnie na to, czego szukałem. – odpowiedział Mark. – Opowiem ci o sobie, a ty opowiesz mi o źródłach zasilania...

 

 

V.

 

Daniel Chain – student uniwersytetu stanowego, pracujący nad swoją pracą magisterską z historii średniowiecza; szczupły i twardy, po dwóch latach spędzonych na trenowaniu boksu i szermierki; mniej niż szczęśliwy w związku z ciągłymi naciskami ze strony ojca, aby zamienił swoje studia historii i lingwistyki na rzecz pracy w jego firmie – usiadł na wysokim stołku, dumając nad tymi i innymi sprawami w na wpół kontrolowanym rozmarzeniu, jakie ogarniało go zawsze, kiedy grał.

W klubie panował półmrok, w powietrzu wisiało mnóstwo dymu. Przyglądał się Betty Lewis, która śpiewała piosenki miłosne i kawałki bluesowe przy akompaniamencie pianina i głębokiego dekoltu i zawsze zbierała ogromne brawa, ilekroć się kłaniała. Teraz on wypełniał klub dźwiękami gitary. Występował w sobotnie noce i co drugi piątek, grając i śpiewając. Ludzie zdawali się lubić jego muzykę. Obecnie nie miał jednak nastroju na śpiewanie.

Dziś był jego piątek i w lokalu nie było aż tak tłoczno. Rozpoznał kilka znajomych twarzy przy małych stolikach, niektóre kiwały się do rytmu.

Rzeźbił pnące się ku światłom kłęby dymu w kształty zamków, gór, lasów i egzotycznych bestii. Gdy to robił, znamię na jego nadgarstku lekko pulsowało. To zadziwiające, jak niewielu klientów podnosiło głowy i dostrzegało krążące nad nimi, ukształtowane muzyką sny na jawie. A może ci, którzy je widzieli, byli już nieźle nawaleni i sądzili, że to normalne.

Improwizując, przeprowadził całą armię przez grzbiet górski. Zaatakował ją smokami i rozdarł na sztuki. Żołnierze rozbiegli się we wszystkich kierunkach. Uśmiechając się, zwiększył nieco tempo.

W międzyczasie zobaczył, jak czyjś łokieć uderza w kufel piwa. Gdy grał, naczynie zwolniło w locie, odwróciło się dnem na dół, zachowując większość trunku. Zatrzymało się tuż nad podłogą i wolno pokonało resztę dystansu. Nim jego właściciel znalazł go tam i stwierdził, że to chyba cud, Dan wrócił do swojego świata otwartych przestrzeni, drzew, gór i czystych rzek, stających dęba jednorożców i nurkujących w przestworzach gryfów.

Jerry, barman, podał mu kufel. Dan przerwał, aby pociągnąć łyk i w nagłym przypływie wewnętrznej szczerości zaczął grać melodię, do której dopasował słowa “Miniver Cheevy”. Zaraz potem zaczął śpiewać.

Gdzieś w połowie utworu zauważył przerażenie na twarzy Jerry’ego. Właśnie zrobił krok w tył. Człowiek siedzący przed nim trwał pochylony, zgarbiony nad swoim drinkiem i gapił się w przestrzeń. Odchyliwszy się na stołku i pochylając do przodu kark, Dan mógł dostrzec zarys małego, częściowo zawiniętego w chustkę pistoletu, który trzymał mężczyzna. Nigdy nie próbował powstrzymać nikogo od strzelania i zastanawiał się, czy to w ogóle możliwe. Oczywiście, spust może zostać nie pociągnięty. Jerry powoli obracał się ku kasie.

Gdy wpatrywał się w ciężki kufel i obserwował, jak powoli sunie po kontuarze, gdy skupił swoje spojrzenie na pustym krześle, które zaczęło przesuwać się do przodu, pulsowanie w prawym nadgarstku stało się mocniejsze. W tym momencie część jego była również częścią kufla i krzesła.

Jerry wywiesił napis PRZERWA W OBSŁUDZE i zaczął wyciągać pieniądze z kasy. Krzesło znalazło się tuż za plecami zgarbionego napastnika i bezgłośnie zatrzymało się. Dan śpiewał dalej, zamki zawaliły się, smoki odleciały, a wojska rozpierzchły się w białą mgłę dookoła świateł.

Jerry wrócił do kontuaru i wręczył mężczyźnie plik banknotów. Zniknęły szybko w kieszeni kurtki. Teraz broń była zupełnie schowana w chustce. Mężczyzna wyprostował się i zszedł ze stołka, cały czas trzymając barmana na muszce. Kiedy zrobił krok do tyłu i zaczął się odwracać, krzesło gwałtownie zmieniło pozycję. Trafił w nie nogą. Straciwszy równowagę, wyciągnął ręce, aby uratować się przed upadkiem.

Gdy rozciągnął się na podłodze, kufel spadł z kontuaru i pomknął w stronę jego głowy. Trafiony legł bez ruchu. Zawinięta broń pomknęła po podłodze i zniknęła w rogu, pod sceną.

Dan skończył piosenkę i pociągnął następnego drinka. Jerry siedział obok człowieka, zbierał pieniądze. Na końcu sali zebrał się już spory tłumek.

– To było bardzo dziwne.

Odwrócił głowę. To była Betty Lewis. Wstała od stołu, przy którym siedziała sącząc coś, i podeszła do sceny.

– Co było dziwne? – zapytał.

– Widziałam, że krzesło – to, o które się potknął – poruszało się samo.

– Być może ktoś je pchnął.

– Nie.

Teraz patrzyła raczej na niego, niż na zbiegowisko na drugim końcu sali.

– To wszystko było bardzo dziwne. Kufel... – westchnęła. – Gdy grasz, dzieją się dziwne rzeczy. Zwykle to coś małego. Czasem to tylko przeczucie.

Uśmiechnął się.

– To się nazywa nastrój. Jestem wielkim artystą.

Zagrał akord, potem arpeggio. Zaśmiała się.

– Nie. Sądzę, że jesteś nawiedzony.

Skinął głową.

– Tak jak Cheevy. Nawiedzają mnie wizje.

– Teraz nikt nie słucha – powiedziała. – Usiądźmy gdzieś.

– Dobra.

Oparł gitarę o stołek i przeniósł się wraz z piwem do jej stolika.

– Piszesz dużo własnych rzeczy, prawda? – zapytała, gdy usiedli.

– Tak.

– Podoba mi się twoja muzyka i twój głos. Może powinniśmy coś wymyślić i wykonać kilka kawałków razem?

– Może – odparł – o ile nie masz nic przeciwko tym dziwnym rzeczom, które twoim zdaniem się dzieją.

– Lubię dziwne rzeczy – wyciągnęła rękę i dotknęła jego włosów. – To pasmo jest prawdziwe?

– Tak.

– Z początku myślałam... byłeś nieco dziwny.

– A teraz jesteś już pewna?

Roześmiała się.

– Tak sądzę. Ktoś mówił, że jeszcze studiujesz? To prawda?

– Zgadza się.

– Zamierzasz dalej grać, gdy już skończysz?

Wzruszył ramionami.

– Ciężko powiedzieć.

– Sądzę, że masz przed sobą przyszłość. Nagrywałeś kiedyś?

– Nie.

– Nagrałam kiedyś płytę. Nie sprzedawała się najlepiej.

– Przykro mi.

– Wyniki... może trafiłam w zły czas. A może nie. Nie wiem. Naprawdę chciałabym zrobić coś z tobą. Posłuchać, jak to brzmi. Jeśli będzie dobrze, znam faceta...

– Moje kawałki?

– Tak.

Skinął głową.

– Dobrze. Po koncercie pójdziemy gdzieś i przećwiczymy kilka z nich.

– Nie mieszkam daleko. Dotrzemy piechotą.

– Dobra.

Pociągnął łyk piwa i zobaczył, jak mężczyzna na podłodze zaczyna się ruszać. Usłyszał z daleka dźwięk syren. Usłyszał, jak ktoś pyta: “A gdzie pistolet?”

– Gdy ciebie słucham, mam takie dziwne uczucie – powiedziała – jakby ze światem było coś odrobinę nie w porządku.

– Być może jest.

– Jakbyś zrobił w nim małą dziurkę, przez którą mogę zobaczyć coś innego, po drugiej stronie.

– Gdybym tylko mógł zrobić odpowiednio dużą, natychmiast bym przez nią przeszedł.

– Jakbym słyszała swojego byłego męża.

– Był muzykiem?

– Nie. Fizykiem, który lubił poezję.

– Co się z nim stało?

– Siedzi na zachodnim wybrzeżu w jakiejś komunie. Sztuka, rzemiosło, uprawianie ogródka... takie rzeczy.

– Pojechał sam, czy chciał jechać razem z tobą?

– Chciał, żebym z nim pojechała, ale nie lubię, gdy świńskie łajno lepi mi się do obcasów.

Dan pokiwał głową.

– Będę musiał uważać, gdzie stąpam, jeśli tylko uda mi się przejść.

Przed wejściem zatrzymał się wóz policyjny, migając i mrugając światłami. Syrena umilkła. Dan dokończył piwo, gdy ktoś znalazł broń.

– Dobrze byśmy wyglądali na okładce – powiedziała. – Zwłaszcza z tym pasmem. Może mogłabym... Nie.

Mężczyzna z obolałą głową został zabrany. Drzwi od samochodu zatrzasnęły się, mruganie ustało.

– Muszę iść śpiewać – powiedział, wstając. – Czy tym razem twoja kolej?

Spojrzała na zegarek.

– Dokończ – zadecydowała. – A ja posłucham i poczekam.

Wszedł na scenę i wziął gitarę do rąk. Słupy dymu zaczęły się przeplatać.

 

 

VI.

 

Wielki mechaniczny ptak postawił Marka Maraksona na szczycie wzgórza. Mark otrzepał miękki, zielony rękaw swojej wierzchniej szaty i nacisnął kilka guzików na szerokiej bransolecie, którą nosił na lewej ręce. Ptak znów wystartował, szybko nabierając wysokości. Dzięki bransolecie kontrolował jego ruch, a przez mały ekran na jej środku oglądał świat jego oczyma.

Widział, że droga przed nim była pusta. Zarzucił bagaż na ramiona i ruszył. Szedł przez wzgórze i między drzewami, docierając wreszcie do ścieżki, prowadzącej w stronę bardziej otwartych przestrzeni. Ptak, kreślący koła nad jego głową, był tylko małą kropką.

Mijał pola uprawne, ale nie dostrzegł żywej duszy aż do momentu, gdy zobaczył dom swojego ojca. Drogę swojego powrotu zaplanował bardzo dokładnie.

Jego warsztat stał nietknięty. Zostawił tam plecak i skierował się w stronę domu.

Za nim trzasnęły drzwi. Miejsce wydawało się w znacznie większym nieporządku, niż kiedykolwiek sięgał pamięcią.

– Halo! – zawołał. – Halo?

Bez odpowiedzi. Obszedł cały dom, ale nikogo nie znalazł. Kurz okrywał wszystko cienką warstwą. Marakas mógł być w polu albo robić którąś z licznych prac przy obejściu. Ale Melania zwykle była w domu. Wyjrzał na zewnątrz, sprawdził stodoły i szopy, zszedł do rowów, obejrzał pola. Nikogo. Wrócił do domu i zaczął szukać czegoś do jedzenia. Spiżarnia była pusta, zjadł więc swoje racje. Najpierw jednak pogmerał przy bransolecie i pyłek na niebie przestał kreślić koła i poleciał na południe.

Zmieszany, zaczął sprzątać i porządkować izbę. Wreszcie wyszedł do szopy, aby złożyć urządzenie, które ze sobą przyniósł.

Dopiero gdy już zmierzchało, a jego praca była dawno skończona, usłyszał turkot zbliżającego się wozu. Wyszedł z posprzątanego domu i czekał na jego przyjazd.

Zobaczył, jak Marakas wjeżdża do stodoły i zaczyna wyprzęgać konie. Podszedł, aby mu pomóc.

– Tato... – powiedział. – Witaj.

Marakas odwrócił się i spojrzał na niego. Przez długą, zbyt długą, chwilę jego twarz pozostawała zupełnie bez wyrazu. Przez tę chwilę Mark zrozumiał, co martwiło go w ruchach i zachowaniu ojca: był bardziej niż trochę pijany.

– Mark – powiedział wreszcie z wyrazem zrozumienia na twarzy. Zrobił krok do przodu. – Odszedłeś. Nie było cię przez ponad rok. Półtora... prawie dwa. Co... się stało? Gdzie byłeś?

– To długa historia. Pozwól, że ci pomogę.

Zabrał się za wyprzęganie, zaprowadził konie do boksów, podsypał im obroku.

– ... a kiedy zniszczyli mój wóz, musiałem uciekać. Ja... bałem się. Udałem się na południe.

Zamknął drzwi stodoły. Nad horyzontem widać było tylko mały skrawek słońca.

– Ale to było tyle czasu, Mark... nigdy nie dałeś znaku życia – powiedział Marakas.

– Nie mogłem. Co... co z matką?

Marakas odwrócił spojrzenie i nie odpowiedział. Wreszcie wskazał na mały sad.

– Tam – powiedział w końcu.

Po chwili Mark spytał:

– Jak to się stało?

– We śnie. Nie męczyła się. Chodź.

Weszli do ogródka. Mark ujrzał małą, przykrytą kamieniami mogiłę, ukrytą w cieniu, między korzeniami jednego z większych drzew. Zatrzymał się przy niej, spojrzał.

– Moje odejście... – powiedział wreszcie. – To nie miało związku z nim... prawda?

Marakas położył dłoń na jego ramieniu.

– Nie, oczywiście, że nie.

– Nigdy nie docenia się ludzi... póki nie odejdą.

– Wiem.

– To dlatego obejście nie wygląda... tak jak dawniej?

– To żadna tajemnica, że dużo piję. Tak. Nie miałem serca do zajmowania się gospodarstwem.

Mark skinął głową, uklęknął na jedno kolano, dotknął kamieni.

– Teraz, kiedy już wróciłeś, możemy pracować razem – powiedział Marakas.

– Nie mogę.

– Mają teraz innego kowala. Nowy w tej okolicy.

– Tego też nie chcę robić.

– Zatem co?

– Coś nowego, zupełnie innego. To też długa historia. Matka...

Głos mu się załamał, przez długą chwilę milczał. Wreszcie Marakas powiedział:

– Mark, nie myślę zbyt jasno, gdy piję i nie wiem, czy powinienem ci to powiedzieć teraz, później, czy może nigdy. Ty ją kochałeś, a ona kochała ciebie, i nie wiem...

– Co?

– Myślę, że mężczyzna powinien wiedzieć o takich rzeczach, a ty jesteś już mężczyzną, a bez ciebie wszystko byłoby zupełnie inne. Widzisz, chcieliśmy mieć dziecko...

Mark powoli wstał.

– Co masz na myśli?

– Nie jestem twoim ojcem. Ona nie była twoją matką. Rodzoną, znaczy.

– Nie rozumiem...

– Żadne z naszych dzieci nie przeżyło. To smutna sprawa. Kiedy pojawiła się szansa na zaopiekowanie się noworodkiem, skorzystaliśmy z niej.

– Kim są zatem moi prawdziwi rodzice?

– Nie wiem. To było zaraz po wojnie...

– Jestem sierotą?

– Nie sądzę. Niezbyt rozumiałem całe to gadanie czarodziejów. Nie mogli się zdecydować na zabicie dziecka Deta Diabła, więc zabrali je gdzieś daleko, a w zamian sprowadzili ciebie. Nazwali cię Odmieniec. To wszystko, co wiem. Byliśmy tak szczęśliwi, że możemy cię wziąć. Życie Mel było o wiele szczęśliwsze niż kiedykolwiek wcześniej. Moje też. Mam nadzieję, że to nie zmieni niczego w naszych stosunkach. Jednak sądziłem, że nadeszła już pora, abyś się dowiedział.

Mark objął go.

– Chcieliście mnie – powiedział chwilę potem. – To więcej, niż wielu ludzi może powiedzieć.

– Dobrze znów cię widzieć. Chodźmy do domu. Na wozie jest trochę jedzenia i innych rzeczy.

* * *

Po obiedzie dokończyli butlę wina i Marakas poczuł się śpiący. Gdy tylko zasnął, Mark wrócił do swojej szopy. Zdał sobie sprawę, że powinny już krążyć wysoko, dźwigając dodatkowe wyposażenie i czekając na sygnał, aby je przynieść. Wyciągnął zmontowany wcześniej przedmiot na otwartą przestrzeń i wydał potrzebne rozkazy.

Ciemne, podobne do ptaków kształty zaczęły spadać z nieba, zakrywając gwiazdy, ich zarysy rosły do ogromnych rozmiarów. Uśmiechnął się.

Wyładowanie ekwipunku i zaniesienie większości do stodoły zajęło mu kilka godzin. Kiedy skończył, ledwo powłóczył nogami. Odesłał wszystkie produkty swojej linii montażowej do miasta na południu, zostawiając przy sobie tylko jeden egzemplarz. Tego znowu zaprogramował na krążenie nad głową, na dużej wysokości.

Wrócił do swojej szopy, zatrzymując się po raz ostatni w sadzie.

* * *

Następnego dnia Mark złożył niewielki pojazd, który, jak wyjaśnił Marakasowi, pobierał energię ze słońca. Nie zdołał przekonać go, że nie był to rodzaj magii. Fakt, że nie zamierzał wyjaśnić, skąd pochodzą części tylko spotęgował to wrażenie. Mark poddał się, gdy zobaczył, że dla Marakasa nie ma to znaczenia i przystąpił do instalowania specjalnych elementów. Po południu załadował ekwipunek i pojechał ścieżką biegnącą wzdłuż kanału. Kilka razy wracał po dodatkowe narzędzia i części.

Przez następne pięć dni trzymał się z dala od farmy. Tego popołudnia, gdy jego praca została ukończona, pojechał do wsi. Wjechał samochodem na uliczkę i zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie został zniszczony jego pojazd parowy. Uruchomił kilka obwodów i włączył mikrofon.

– Tu Mark Marakson – powiedział, a jego głos niósł się po miasteczku. – Przybyłem powiedzieć wam o rzeczach, o których wcześniej nie chcieliście słyszeć... a także wielu nowych...

W oknach pojawiły się głowy. Drzwi zaczęły się otwierać.

– Ten wóz, podobnie jak wcześniejszy, nie jest zaprzężony w demona. Wykorzystuje naturalne źródła energii. Mogę zbudować podobne maszyny do sadzenia, orki i siewu, które będą działać szybciej i lepiej, niż jakiekolwiek urządzenie napędzane końmi. Tak naprawdę już je mam. Chciałbym dać je za darmo do wszystkich gospodarstw we wsi wraz z objaśnieniem, jak je obsługiwać. Chciałbym zamienić naszą ziemię w modelowy przykład naukowych metod uprawy, a potem w centrum produkcji podobnych maszyn. Sprzedając je na cały kraj, wszyscy staniemy się bogaci...

Ludzie wylegli na ulicę. Widział znajome twarze i kilka nowych. Jeśli któryś z nich krzyczał, nie słyszał tego poprzez własne, wzmocnione słowa.

– Mam również materiały, dzięki którym nauczę was płodozmianu, wykorzystania nawozów i najnowocześniejszych technik nawadniania. Poziom wód był tu zawsze problemem, dlatego chciałbym pokazać wam, jak można kontrolować je dzięki zainstalowaniu serii automatycznych stawideł wzdłuż rowów na opuszczonej farmie Bransona powyżej zachodniego łuku rzeki. Chciałbym, żebyście poszli i obejrzeli je, jak działają same, i przemyśleli moje słowa. Tam również nie ma żadnych demonów.

Gdy mówił, w pojazd zaczęły uderzać kamienie, grudy ziemi i łajna, ale odbijały się bez szkody, więc ciągnął dalej:

– Nawiozłem, zaorałem, zabronowałem i obsiałem jedno z leżących odłogiem pól. Chciałbym, żebyście zobaczyli, jak gładko i równo zostało to zrobione, żebyście zobaczyli, jaki plon przyniesie to pole. Jestem przekonany, że zrobi to na was wrażenie...

Czterech mężczyzn położyło ręce na boku samochodu. Natychmiast odskoczyli albo przewrócili się.

– To był wstrząs elektryczny – oznajmił. – Nie jestem tak głupi, aby dać wam okazję, byście skrzywdzili mnie po raz drugi. Niech to! Jesteśmy sąsiadami, chcę wam pomóc! Chciałbym, żeby moje miasteczko było źródłem, z którego cały kraj będzie czerpał zyski, jakie chcę mu ofiarować! Mogę nauczyć was niezwykłych rzeczy! To zaledwie początek! Życie was wszystkich może odmienić się na lepsze! Mogę zbudować maszyny zdolne do lotu lub poruszania się pod wodą! Mogę zbudować broń, dzięki której będziemy zdolni wygrać każdą wojnę! Dysponuję armią mechanicznych służących! Ja...

Pociski stały się ciągłym gradem, zaczęły padać większe i cięższe przedmioty.

– Dobrze! Odchodzę! – krzyknął. – Chcę tylko, abyście pomyśleli o rzeczach, które powiedziałem! Mogą wydawać się znacznie bardziej rozsądne, gdy już ochłoniecie! Idźcie zobaczyć pole Bransona! Wrócę innym razem, gdy będziemy mogli porozmawiać!

Pojazd zaczął się powoli wycofywać. Kilka osób biegło za nim przez jakiś czas, rzucając ostatnie kamienie i obelgi. Potem zostali z tyłu. Wyjechał z wioski.

Gdy skręcił w lewo i zaczął wspinać się na zbocze zielonego wzgórza, dostrzegł szczupłą postać w niebieskiej bluzce i szarej spódnicy, stojącą obok ścieżki i machającej do niego. Gdy tylko rozpoznał Norę, natychmiast zwolnił.

Zatrzymawszy się, przechylił i otworzył drzwi.

– Wsiadaj – powiedział.

Przyglądała się pojazdowi zwężonymi oczyma, po czym wolno potrząsnęła głową.

– Nie – powiedziała. – Myślałam, że będziesz tędy przejeżdżał i przybyłam wcześniej, żeby cię ostrzec... a nie jeździć w tym czymś.

– Ostrzec mnie?

– Są wściekli...

– Wiem.

Uderzyła pięścią w dłoń.

– Nie przerywaj mi! Słuchaj! Słyszałeś, co mówili?

– Nie. Ja...

– Tak sądziłam, w tym hałasie... ja mogłam, i nie sądzę, że ochłoną i zaczną myśleć tak jak ty. Myślę, że żyjesz jeszcze tylko dlatego, iż nie mogli przebić się przez to... – Ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła drzwi – Nie wracaj do wsi. Najlepiej by było, gdybyś znów wyjechał...

Jej głos załamał się, odwróciła się.

– Nigdy nie dałeś znaku życia – zdołała powiedzieć potem. – Powiedziałeś, że tak zrobisz, ale tak się nie stało.

– Nie... nie mogłem, Noro.

– Gdzie byłeś?

– Daleko...

– Daleko? Pod Kowadłem albo w innym zakazanym miejscu? Tam zdobyłeś te przedmioty, prawda?

Nie odpowiedział.

– Prawda? – spytała jeszcze raz.

– To nie jest tak, jak myślisz – odpowiedział. – Tak, byłem tam, ale...

– Odejdź! Nie chcę cię więcej znać! Ostrzegałam cię. Jeśli cenisz swe życie, wyjedź stąd znowu... ale tym razem nie wracaj!

– Mogę przekonać cię, że nie masz racji... jeśli mnie wysłuchasz, jeśli pozwolisz, że ci coś poka...

– Nie chcę cię słuchać i nie chcę niczego oglądać!

Odwróciła się i uciekła między drzewa. Chciał za nią pobiec, ale bał się zostawić samochód – jacyś wieśniacy mogli za nim iść.

– Wróć! – zawołał.

Nie było odpowiedzi.

Niechętnie zamknął drzwi i ruszył dalej. Zasioczony centaur patrzył na niego ze szczytu wzgórza.

 

 

VII.

 

Sztuczne śmieciarki przecinały ulice budzącego się miasta, usuwając brud i śmieci. Ich kontroler, niski mutant o szerokich ramionach i niskich, masywnych łukach brwiowych szedł wolno za nimi, od czasu do czasu opierając się na swoim kiju. Słońce świeciło nad błyszczącymi wieżami, po których wspinali się robotnicy. Pod opieką grupy robotów rozrastały się tarasy. W powietrzu rozlegało się ciągłe pulsowanie odbudowanych fabryk, gdy inne roboty, latające machiny, samochody i broń jechały wzdłuż skomputeryzowanych linii produkcyjnych. Poniżej, szereg przechodzących mutantów przyklękał, mijając zbudowany z białego kamienia monument nad wejściem do siedziby starej maszyny uczącej, wzniesiony tu przez ich przywódcę i przeznaczony na świątynię. Wielkie, podobne do ptaków kształty startowały i lądowały z płaskich dachów, patrolując teren po skomplikowanych trajektoriach. Nadzorca ryknął, zamachnął się laską i uśmiechnął. Od czasu przybycia ukoronowanego słońcem, posiadającego władzę nad Starymi Rzeczami, życie z dnia na dzień stawało się coraz lepsze. Miał nadzieję, że ich przywódcy powiodło się na ostatniej wyprawie. Później odwiedzi świątynię i pomodli się za to, a oni będą mogli roznosić po kraju błogosławieństwo ciepła w nocy i regularnych posiłków. Gdy znów zamachnął się laską, opanowało go poczucie cnotliwości, na które teraz mógł sobie pozwolić.

* * *

Michael Chain, z zaczerwienioną twarzą i rzadszymi włosami, usiadł naprzeciw Daniela w małej, cichej restauracyjce, udając, że nie obserwuje jego reakcji. Z kolei Daniel, czując się niewygodnie w swoim najlepszym garniturze, dziabał widelcem napoczęty deser i siorbał kawę, udając, że nie jest świadomy skrytej obserwacji. Od czasu do czasu jego nadgarstek pulsował, a wtedy gdzieś pękały naczynia. Za każdym razem, gdy tak się działo, szybko stosował technikę bio-sprzężenia zwrotnego, której nauczył się, aby to stłumić.

– Płyta niezbyt dobrze się sprzedaje, co? – spytał Michael.

Dan uniósł oczy, potrząsnął głową.

– Lepiej chyba prezentuję się we własnej osobie – odparł. Wzruszył ramionami. – Wiesz, za pierwszym razem trudno ocenić, co się zrobiło źle. Już widzę wiele rzeczy, które powinienem zrobić inaczej...

– To było dobre – Michael zaskoczył go tym stwierdzeniem. – Podobała mi się.

Wyciągnął dłoń wnętrzem do góry i machnął ręką.

– Ale i tak – ciągnął dalej – Mały zespół, brak promocji... Masz pojęcie, ile piosenek nagrywa się każdego roku?

– Tak, wiem. Około...

– Słyszałeś coś o statystyce, nawet na tych humanistycznych studiach. To praktycznie loteria.

– Jest ciężko – przyznał Dan.

Dłoń obróciła się i uderzyła w blat stolika.

– To prawie cholernie niemożliwe, ot co.

Z kuchni doleciał odgłos tłukących się talerzy. Dan westchnął.

– Sądzę, że masz rację, ale nie jestem jeszcze gotów, aby to porzucić.

Starszy Chain poprosił o kolejnego drinka. Dan podziękował.

– Wciąż widujesz się z tą Lewis?

– Tak.

– Wydaje mi się dość łatwa.

– Spędziliśmy ze sobą kilka miłych chwil.

Michael wzruszył ramionami.

– To twoje życie.

Dan dokończył kawę. Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że Michael wpatruje się w niego z uśmiechem.

– Tak to jest – powiedział. Dotknął dłoni Dana. – Cieszę się, że masz swoje zdanie. Wiem, że czasem mocno na ciebie naciskałem. Posłuchaj: nawet jeśli nie będziesz miał dyplomu, w firmie zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce. Jeśli zmienisz zdanie, możesz nauczyć się rzeczy potrzebnych do pracy, na przykład na wieczorowych kursach... Nie próbuję cię przekonać. Po prostu ci to mówię. Miejsce będzie czekało.

– Dziękuję, tato.

Michael dokończył drinka i rozejrzał się wokoło.

– Kelner! – zawołał. – Rachunek!

Żyrandol zaczął się kołysać, ale Dan rozpoznał to uczucie i stłumił je na czas.

* * *

Mor stał, opierając się o kolumnę łóżka. Wsadził kciuk w kącik oka i intensywnie je pocierał. Wydawało mu się, że przez te dni tylko spał. A kostki znów spuchły...

Chwycił stojącą na nocnym stoliku butelkę wody i pociągnął długi łyk. Kaszlnął, łyknął eliksiru, który zawczasu przygotował i popił kolejnym łykiem wody.

Przeszedł przez komnatę, odciągnął długą, ciemną zasłonę i otworzył okiennicę. Gwiazdy migotały na bladym niebie. Czy to wieczór, czy ranek? Nie był pewien.

Gładząc białą brodę, spoglądał na uśpiony kraj, zdając sobie sprawę, że jego sen zakłóciło coś innego niż potrzeba ciała. Oczekiwał snu, przesłania, uczucia, do którego mógłby powracać, ale mu się to nie udało.

Po długiej chwili opuścił zasłonę, nie starając się nawet zamknąć okiennicy. Być może, gdy wróci do łóżka, sen również wróci... tak, to byłby dobry pomysł.

Potrząsając wolno głową, przeszedł tą samą drogą. Ciała ludzkie sprawiają same kłopoty, zauważył.

Sowa zahuczała kilka razy. W murach drapała mysz.

* * *

Głęboko w podziemiach zamku Rondoval, gdzie jaskinię wypełniało ciężkie zaklęcie snu, Księżycowy Ptak, najpotężniejszy ze smoków, przyjął na podłodze sztywną, heraldyczną pozę, po czym rozluźnił się z taką gwałtownością, że podmuch przeleciał nad ciałami jego pobratymców niczym ciepły wiatr. Jego duch uleciał ku niebu, mijając postacie ogromnych, ciemnych ptaków o ciałach niczym metal, bujających na wysokościach, które kiedyś były dostępne tylko dla jego gatunku. Niewidoczny, groził im, a potem zaatakował. Stwory poleciały w swoją stronę, jakby nic się nie stało.

Szalejąc z bezsiły, Księżycowy Ptak wrócił do mrocznego miejsca snu, prawie zaczepiając mniejszą postać, kiedy tak się rzucał, a jego pazury rzeźbiły rowy w kamiennej półce.

 

 

VIII.

 

Odległe krzyki nie obudziły Marka. Spał, gdy się zaczęły i obudził się dopiero wtedy, gdy do jego szopy weszła postać, chwyciła go za ramię i zaczęła gwałtownie potrząsać.

– Obudź się! Proszę, obudź się! – usłyszał głośny szept.

– Co... – zaczął i poczuł, jak czyjaś dłoń zatyka mu usta.

– Ciszej! To ja... Nora. Znajdą cię tutaj wystarczająco szybko, wierz mi. Musisz uciekać!

Dłoń znikła z jego twarzy. Usiadł i sięgnął po buty, zaczął je wkładać.

– O czym ty mówisz? – spytał – Co się stało?

– Próbowałam dotrzeć na czas, aby cię ostrzec, ale oni byli szybsi – wyjaśniła. – Pamiętałam, że czasami nocowałeś w tej szopie...

Chwycił pas z mieczem i zapiął go.

– W stodole mam broń zdolną powstrzymać wszystko – powiedział. – Szkoda, że nie zatrzymałem kilku sztuk przy sobie...

– Stodoła też płonie!

– Też?

– Dom, mała stajnia i dwie bliższe szopy także się palą!

Zerwał się na równe nogi.

– W domu został mój ojciec!

Chwyciła go za ramię, ale on strząsnął ją i ruszył do drzwi.

– Nie rób tego! – zawołała. – Już za późno! Ratuj siebie!

Otworzył drzwi i zobaczył, że mówiła prawdę. Dom płonął jak pochodnia. Dach już się zapadł. Grupa wieśniaków kierowała się w jego stronę – gdy go zobaczyli, rozległ się ryk.

Cofnął się.

– Wyjdź przez tylne okno – szepnął. – Bo dowiedzą się, że tu jesteś. Szybko!

– Ty idź też!

– Za późno, dostrzegli mnie. Idź!

Wyszedł, zamknął drzwi i wyciągnął miecz.

Podeszli. Gdy zobaczył ich ubrudzone ziemią i spływające potem twarze, pomyślał o tym, jak ostatni raz widział starego Marakasa, wyciągniętego na posłaniu na stryszku. Za późno, za późno...

Ojcze, zapłacą za to!

Ruszył naprzód. Zauważył, że niektórzy są uzbrojeni nie tylko w narzędzia gospodarskie. Stare miecze – niektóre mogły zostać samodzielnie wykute – były świeżo naostrzone i naoliwione. Kilka błyszczało pośród tłumu. Nie zwolnił kroku.

– Mordercy! – krzyknął. – Tam był mój ojciec! Znaliście go! Nigdy nikogo nie skrzywdził! Przeklęci! Bądźcie wszyscy przeklęci!

Nie było odpowiedzi, zresztą nie spodziewał się jej. Wpadł w tłuszczę, wywijając mieczem. Stojący najbliżej garbarz Hyme krzyknął i upadł, trzymając się za rozcięty brzuch. Mark zamachnął się jeszcze raz, brat rzeźnika wrzasnął i zaczął krwawić. Następny atak został sparowany przez jeden z mieczy, jakiś kij uderzył go w lewe ramię. Zbił skierowane w pierś pchnięcie i cofnął się, wykonując szeroki zamach mieczem i tnąc wyciągniętą rękę z kijem.

Opadały na nich popioły, zaś linia ognia przesunęła się po trawie w stronę ogródka. Stodoła zadrżała i ściany zawaliły się, rozrzucając głownie po jego lewej stronie.

Coś ciężkiego uderzyło go w pierś. Cofnął się, wciąż wymachując mieczem. Znów dostał kijem – tym razem w udo – i zachwiał się. Byli wszędzie, kopali go i popychali. Miecz wypadł mu z dłoni. Natychmiast jego dłoń powędrowała w stronę lewego nadgarstka. Nacisnął kilka przycisków...

W stronę jego głowy leciało jakieś ostrze. Uchylił się, poczuł, jak rozcina mu czoło i zsuwa się niżej...

Wrzasnął i zasłonił twarz.

Ponad krzyki napastników przebił się inny głos. Przez ból i krew usłyszał niemal histeryczny krzyk Nory:

– Zabijecie go! Przestańcie! Dość! Dość!

Ktoś go kopnął, ale był to ostatni cios, który poczuł.

Rozległ się przerażony wrzask, rychło zawtórowały mu inne: z nieba spłynął ciemny kształt i wpadł między napastników. Jego skrzydła były niczym kosy, a metalowy dziób wznosił się i opadał.

Mark wziął głęboki oddech i podniósł się na równe nogi. Jego ciało było jednym wielkim bólem, lewa dłoń wciąż zasłaniała lewą połowę twarzy, krew ciekła między palcami i spływała po ramieniu, pokrywając bransoletę, ku której zmierzała teraz jego prawa dłoń.

Kilku ludzi leżało nieruchomo na ziemi, a ciemny ptak ścigał tych, którzy stali...

Jego palce zatańczyły na metalowej opasce.

Rzecz o kształcie ptaka zatrzymała się, przysiadła, podskoczyła, uderzyła skrzydłami, wzbiła się w powietrze, zatoczyła koło...

– Przypieczętowaliście swój los! – krzyknął chrapliwie Mark.

Ptak zniżył lot, chwycił go za ramiona i uniósł w powietrze. Lewa ręka była cała czerwona i wydawała się przyklejona do twarzy.

– Tych, którzy jeszcze stoją, pozostawiam... na razie... przy życiu, aby pamięć tej nocy pozostała między wami i aby żyli świadkowie – zawołał do pozostałych na dole. – Powrócę i wszystko będzie tak, jak powiedziałem wam w mieście, jednak teraz będziecie moimi sługami, a nie partnerami. Przeklinam was za to, co uczyniliście tej nocy!

Ptak rozpędzał się, nabierał wysokości.

– ... za wyjątkiem ciebie, Noro – krzyknął wreszcie. – Wrócę po ciebie... nie obawiaj się!

Zniknął na niebie. Ranni jęczeli, a płomienie trzaskały. W ślad za ptakiem poleciało kilka przekleństw. Jego krew niczym rzadki deszczyk spadała na pola, na których kiedyś pracował.

 

 

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 74 >